Przez Atlantyk na Karaiby - 2011 - Across the Atlantic to the Caribbean

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


In the northern part of the Lesser Antilles chain you can find little islands, which very rarely appears in headlines, and the travel brochures. They are very small - if you are fit in a single day you can go by foot from end to end of the island. Cruise ships do not reach them. They deviate from the traditional image of the Caribbean islands because they do not have beaches... All this makes that Saint Eustatius (called Statia) and Saba gets very few tourists. I decided to take the opportunity to visit these island during my stay in the Caribbean in December 2011.

 

W północnej części łańcucha Małych Antyli leżą wyspy, które bardzo rzadko pojawiają się w nagłówkach gazet i w katalogach agencji turystycznych. Są bardzo małe - w ciągu jednego dnia przy dobrej kondycji można przejść je pieszo od krańca do krańca. Nie docierają do nich statki wycieczkowe. Odbiegają od tradycyjnego wizerunku karaibskich wysp, bo nie mają plaż... Wszystko to sprawia, że na Saint Eustatius i Sabę trafia bardzo niewielu turystów. Korzystając z okazji postanowiłem odwiedzić obie te wyspy podczas mojego pobytu na Karaibach w grudniu 2011 roku. 

 

 

Do 2010 roku wysepki należały do Antyli Holenderskich. Obecnie należą do grupy trzech karaibskich "special municipalities" (po naszemu: specjalnych gmin) należących do Holandii i są w związku z tym są zamorskimi terytoriami Unii Europejskiej. Do tej grupy należy także leżąca na południu Karaibów wyspa Bonaire.  Holendrzy mówią potocznie o tych trzech "special municipalities": BES Islands (od pierwszych liter ich nazw). A nazwę Saint Eustatius - Wyspa Świętego Eustachego często upraszczają, mówiąc po prostu "Statia".

Szukajac Statii i Saby na mapie Karaibów trzeba najpierw odnaleźć większą i lepiej znaną holendersko/francuską wyspę Saint Maarten - nasze wysepki leżą nieco na południe od niej, w grupie Leeward Islands - Wysp Zawietrznych.

Saint Maarten ma duże lotnisko mogące przyjmować nawet międzykontynentalne odrzutowce i dzięki temu stał się bramą wjazdową na Statię i Sabę. Bramą, której nie sposób ominąć.  

 

 

 

Lot małym samolotem to jedyna droga na Saint Eustatius. Na wysepce jest wprawdzie małe molo dla statków, ale nie docierają tu promy ani stateczki pasażerskie. Wygląda na to , że monopol na loty ma kompania Winair z Saint Maarten.

Mają swoją witrynę w internecie i sprzedają bilety on-line. Niestety brak konkurencji niekorzystnie wpływa na ceny oferowanych biletów. Nie ma żadnych ulg - na przykład dla turystów odbywających podróże okrężne (Winair lata także na Sabę i St Barts). Za segment lotu trwający 15-20 minut trzeba zapłacić około 60 dolarów.  Podstawowy bagaż jest ważony i nie powinien mieć więcej niż 23 kg! Nadwyżkę - najcięższe rzeczy z plecaka można w razie potrzeby przełożyć do niesionej w ręku reklamówki...

 

Cała flota linii Winair to zdaje się tylko trzy pracowite dwusilnikowe twin-ottery mieszczące po 16 pasażerów. Znam dobrze te samolociki - z łatwością siadające na krótkich pasach. Latałem nimi w rozmaitych zakątkach świata: w Nepalu, na Wyspach Salomona i w Afryce. Lot takim maleństwem ma niezaprzeczalne zalety: nikt tu przed startem nie nakazuje wyłączenia kamer i jeśli tylko dopisze pogoda można z samolotu zrobić piękne zdjęcia wysp.  Oto jak wyglądała wyspa Św. Eustachego, czyli Statia, gdy nad nią nadlecieliśmy: 

     

 

 

 

 

Wyspa - jak to widać - jest górzysta. Tylko w jej środkowej części, w siodle między dwoma masywami górskimi jest kawałek płaskiego terenu, na którym zbudowano pas startowy tutejszego maleńkiego lotniska. Po wylądowaniu i przejściu do mikro-terminalu spotkały mnie dwie niespodzianki. Po pierwsze - kontrola paszportowa, łącznie ze wstawieniem pieczątki do mojego dokumentu (a przecież przyleciałem z Saint Maarten, który też należy do terytorium Holandii!). Drugie, to miła pani za biurkiem informacji turystycznej - oświadczyła mi, że wita tu pasażerów każdego samolotu! Otrzymałem darmową mapkę wyspy i wszystkie niezbędne informacje. Brawo!

 

Jeszcze przed przylotem w ten rejon czytałem, że siostrzane wyspy Statia i Saba różnią się nieco z punktu widzenia turysty: Statia ma bogatszą przeszłość historyczną i więcej zabytków, a Saba jest bardziej dzika i niedostępna - ma także moim zdaniem ciekawszą przyrodę.

Miejscowi wymawiają nazwę wyspy [stejszia]. Ciekawostką jest, że na tym holenderskim terytorium oficjalną walutą jest  dolar USA.

Wyspa Świętego Eustachego ma zaledwie 8 km długości i średnio 3 kilometry szerokości. Mieszka na niej około 3500 ludzi. Stolicą wyspy jest niewielka osada Oranjestad. Więcej oficjalnych danych na temat wyspy można znaleźć w sieci na:

www.statiatourism.com

 

 

 

Najtańsze noclegi na wyspie oferuje pensjonat "Country Inn" (50 USD za pokój z łazienką - jak na Karaiby to bardzo tanio). Ma ponadto tą zaletę, że położony jest najbliżej lotniska.  Zabudowa stolicy jest bardzo rozrzucona i nie jest łatwo znaleźć "Country Inn". Oto instrukcja: po wyjściu z "terminalu" skręcić w lewo i maszerować kilkadziesiąt metrów, aż do garażu straży pożarnej. Przy straży trzeba skręcić w prawo - pod górkę przecinając małe rondo. Asfaltowana peryferyjna ulica doprowadzi was do obiektu - stoi po prawej stronie. Mają mały szyld.

Gości traktuje się tutaj niefrasobliwie. Mimo, że miałem rezerwację czekałem 3 godziny na pojawienie się właściciela. Ale lokalna sieć wi-fi tu jest i działa! Z małymi wyjątkami... Któregoś dnia elektrownia wyłączyła na wiele godzin napięcie w sieci. Nic nie działało do późnego wieczora, internet też!

Ich trudny do zdobycia adres:wendellpompier@yahoo.com

Centralnym punktem stolicy wyspy wydaje się być mały placyk na klifie z trochę zaniedbanym obeliskiem postawionym z okazji urodzin holenderskiej królowej Wilhelminy.

 

 

W pobliżu, w starym budynku tzw. Government Guesthouse znajdują się obecnie biura miejscowych władz.

Gdy Krzysztof Kolumb pojawił się przy brzegu wyspy w 1493 roku na Statii mieszkali Indianie - Karibowie. Po nim przypłynęli Francuzi, ale pierwszą europejską osadę założyli tu Holendrzy w 1636 roku. Wyspa zmieniała potem właścicieli aż 22 razy... Ale złote czasy dla Wyspy Św. Eustachego przyszły, gdy usadowiła się tu Holenderska Kompania Zachodnioindyjska i ogłoszono tą wyspę strefą wolnego handlu. Handlu wolnego od podatków na rzecz korony. Na innych wyspach Karaibów - w koloniach brytyjskich i francuskich handlarze musieli płacić podatki. A tu - nie! To przyciągało tysiące statków rocznie!  Wyspa się szybko bogaciła. Nazywano ją Golden Rock - Złotą Skałą. Tędy przepływało zaopatrzenie do osad zakładanych w Nowym Świecie. Także broń i proch dla zbuntowanych kolonii - w tym dla powstających Stanów Zjednoczonych Ameryki. 

     

 Dla obrony wyspy przed piratami na szczycie nadmorskiego klifu zbudowano mały Fort Oranje, który z dobrym stanie przetrwał aż do dziś (zdjęcie powyżej).

   

Na dziedziniec fortu wprowadza brama z herbową tarczą. A w budynku na dziedzińcu funkcjonuje dziś bardzo pomocne biuro informacji turystycznej.

   

 

Działa ustawione na murach fortu stały się słynne od listopada 1776 - kiedy to oddały salut na cześć przybywającego amerykańskiego okrętu "Andrew Doria", co zostało odebrane jako pierwszy akt uznania walczących o niepodległość Stanów Zjednoczonych Ameryki. W rewanżu Brytyjczycy najpierw zbombardowali wyspę z morza, a potem ja złupili. Saint Eustatius nigdy już nie wrócił do dawnej świetności.

     

     

 

Z murów fortu widać pomarańczowy katolicki kościół Świętego Eustachego - patrona wyspy. Niestety kościół był na głucho zamknięty -  nie udało mi się zobaczyć wnętrza.

     

 

W okresie największego rozkwitu na Statii mieszkało 20000 osadników, handlarzy oraz niewolników. Dziś mieszka na całej wyspie tylko 3500 obywateli. O wielu z nich trudno powiedzieć, że są zamożni. Ale ich małe, karaibskie domki mają wiele uroku:

 

 

 

   

 

W wielu przypadkach leciwe ściany tych domków obito już sidingiem, ale w Oranjestad znaleźć można wciąż takie, które na ścianach i dachu mają tradycyjny gont. 

Niektóre niestety podupadają i gdy buduje się na tej wyspie coś nowego, to już niestety nie w tradycyjnym stylu...

 

 

Ktoś napisał, że kiedy przybywa się na Statie, to doświadcza się atmosfery Karaibów lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia - Karaibów bez turystów, bez pośpiechu i sznurów hałasujących samochodów. I uważam, że to prawda.

Ludzie też są tu inni niż choćby na sąsiednim Saint Maarten: życzliwi, cierpliwi, pomocni - w sumie: bardzo sympatyczni. Biali stanowią tu znikomą mniejszość. 

Część z nich zajmuje się rolnictwem: widziałem plantacje bananów (fotka poniżej) i warzywne ogródki. Ale jest to niewielka produkcja - wyłącznie na potrzeby tej wyspy. 

W miasteczku jest kilka sklepów dumnie nazywanych supermarketami. Wydaje mi się, że najtaniej jest u Chińczyka  w "Happy City". Przykładowe ceny: karton soku 2,60, 5 bułek-2, puszka mielonki- 3, ser żółty -12/kg, rybki-1,20, puszka pepsi-0,70, butelka rumu -11 USD

 

  W tym klimacie nie trzeba wkładać nawet wiele pracy, aby coś urosło. Roślinność jest bardzo bujna, również ta nieproszona. Popatrzcie jak zarastają nieużywane maszyny.  :) 

Z górnego miasta rozłożonego wokół fortu Oranje, gdzie mieściły się najważniejsze budowle miasta kamienny chodnik, zbudowany podobno jeszcze przez niewolników prowadzi w dół, na wybrzeże, gdzie znajdowała się komercyjna część miasta.

 

Na dolnym tarasie, tuż nad brzegiem morza rośnie dziś rząd palm, ale kiedyś stał tu rząd piętrowych składów wzniesionych z kamienia. Niestety, w ciągu dwóch ostatnich dwóch stuleci morze zabrało kilkadziesiąt metrów brzegu, a wraz z nim także opuszczone budowle... 

Na horyzoncie widać wysokie góry siostrzanej wyspy Saba.

 

 

 

 

 

Gdy zejść na dół, to podążając wzdłuż brzegu można przypatrzeć się kamiennym fundamentom, które pozostały po dawnych kupieckich składach. O tym, jak były wysokie i jak ruchliwy był ten punkt miasta można się przekonać oglądając stare ryciny w tutejszym muzeum.

   

 

Na dolnym tarasie stołecznego miasteczka wzniesiono współcześnie kilka budynków - mieszczą one małe restauracje i hoteliki. Tu także znajduje się mikro-plaża Oranje, z której wchodzą do wody amatorzy divingu - nurkowania z aparatem tlenowym. Podobno pod wodą jest tu co oglądać :

Na tym zdjęciu widać jak łatwo tutejsza przyroda "rozprawia się" z opuszczonymi budowlami. Korzenie tropikalnych drzew i krzewów potrafią rozsadzić ściany wzniesione z cegieł i kamieni:

   

 

Patrząc na ten zadbany budynek mieszczący Old Gin House można sobie wyobrazić, jak kiedyś wyglądało Dolne Miasto Oranjestad:

   

Trudno w to dziś uwierzyć, ale w XVII wieku Statię odwiedzało rocznie nawet 3000 statków. Dzisiaj przy krótkim pirsie stoi tylko jeden holownik:

   

Co robi tutaj ten holownik? Wyspa, która poza przychodami ze śladowej turystyki nie miała żadnych liczących się źródeł dochodów zdecydowała się na budowę (na szczęście w ustronnej dolinie) dużych zbiorników dla magazynowania ropy naftowej. Te tankowce na redzie, albo przywiozły, albo zabierają ropę. A holownik w razie potrzeby pomaga im w manewrach. Żadnej katastrofy ekologicznej dotychczas na szczęście nie było. 

Na pierwszym planie resztki kamiennych  XVII-wiecznych murów, a na drugim - wielkie, nowoczesne tankowce. Sint Eustatius (to holenderska wersja nazwy wyspy) woli jednak szczycić się raczej swoją przeszłością. Na tablicach rejestracyjnych tutejszych samochodów umieszczono napis St. Eustatius - The Historic Gem - Historyczny Kejnot:

   
:    
     

Island's museum:

   

Z historią wyspy można się zapoznać w małym muzeum urządzonym w dawnym domu  kupca Simona Donckera. W tym samym domu mieszkał angielski admirał Rodney, gdy Brytyjczycy zdobyli Statię:

 

 

 

Za wstęp trzeba zapłacić 3 dolary. Na parterze budynku eksponowane są historyczne dokumenty, mapy i zdjęcia. Na piętrze można obejrzeć, jak urządzona była sypialnia kupieckiego domu w okresie "złotego wieku" Statii. ..

   

 

Kilkaset metrów dalej znaleźć można otoczone cmentarnymi nagrobkami ruiny protestanckiego kościoła - to Dutch Reformed Church. Dach budowli został zniszczony przez huragan w 1792 - zaledwie pół wieku po wzniesieniu budowli. Od tego czasu kościół jest ruiną.

     

The ruins of Honen Dalim synagogue:  

 

 Na Sint Eustatius w jego złotych czasach była licząca się kolonia żydowska. Żydzi zbudowali tu w 1742 roku swoją synagogę Honen Dalim - podobno drugą na zachodniej półkuli. Budowla podupadła, gdy Rodney deportował Żydów z wyspy. Dziś można oglądać tylko jej zewnętrzne ściany:

     
Wiele miejscowych ulic zachowało stare, historyczne nazwy.  

 

Poza Oranjestad niewiele znajdziecie tu zabytków. taka zupełnie przyzwoita droga jak na zdjęciu obok prowadzi na południowy kraniec wyspy - do Fortu de Windt. Ruch na drodze jest bardzo mały, ale te 3 kilometry można spokojnie przejść pieszo.

Southern tip of the island:

 

U krańca tej drogi trasę zagradzają wielkie złomy skalne. Dopiero gdy je zobaczyłem, zrozumiałem dlaczego wyspiarzom nie udało się zbudować drogi wokół południowego wybrzeża. Te skały nazywają Sugar Loaf - Głowa Cukru: 

 

     

Na wybrzeżu u stóp tych skał na małej platformie ustawiono w XVIII wieku baterię armat. I to jest cały Fort de Windt... Byłem trochę rozczarowany. Ale cóż: mała wyspa, mały fort!

     

Z fortu otwiera się piękny widok. Ta sąsiednia wyspa, która wyłania się na horyzoncie to St Kitts, czyli wyspa Św. Krzysztofa. Wraz z sąsiednim Nevisem tworzy jeszcze jedno karaibskie państewko: St Christopher & Nevis.

     

W drodze powrotnej z Fort de Windt przystanąłem przy zbudowanym na trawiastym stoku wysoko ponad morzem Statia Lodge. Drogo tu: 120 USD za bungalow. Ci, którzy zdecydują się tu zatrzymać mają jeszcze jeden problem: daleko jest stąd do miasta, sklepu, lotniska.

 

Potem chciałem wybrać się na północ wyspy. Jedyna droga z Oranjestad na północ wyspy prowadzi obok wzgórza Signal Hill (na zdjęciu poniżej), z którego kiedyś obserwowano, czy nie zbliżają się wrogie statki.

 

     
Zeelandia Beach - the biggest on the island.  

 Droga skręca w prawo do Zeelandia Bay, gdzie jest największa plaża na wyspie. Największa, ale mimo to bezludna, bo po pierwsze z tej strony wyspy - od strony Atlantyku zazwyczaj jest wysoka fala, a po drugie przez okrągły rok są tu silne prądy morskie, które pochłonęły już kilka ofiar.  Podobno zdarza się, że na tej mało uczęszczanej przez ludzi plaży składają jaja żółwie morskie.

     

  Miejscowi wiedzą, że ocean jest ty groźny. A ku przestrodze turystów ustawiono na plaży sugestywną tablicę ostrzegawczą...

 

 

Zeelandia Beach ma jednak jedną wielką zaletę: piękny stąd widok na najwyższy szczyt wyspy: 600-metrowy wygasły wulkan The Quill. Zamierzałem na niego wejść kolejnego dnia, by popatrzeć na wyspę z lotu ptaka. Stąd prezentował się naprawdę okazale:

     

     

Obok Zeelandia Bay rozpoczyna się ścieżka (zdjęcie poniżej) prowadząca na północny cypel wyspy - do Venus Bay i na szczyt Boven. Ścieżka jest jednak bardzo słabo przetarta, bo dziś rzadko kto w tamtą stronę chodzi. Nie ma tam żadnych osad, ani schronów na wypadek nagłego deszczu. To teren parku narodowego, ale słabo zagospodarowany. 

 

Jedyny dom w tej okolicy to samotna willa jakiejś ekscentrycznej amerykańskiej malarki na stoku Little Mountain:

Kolejnego poranka wybrałem się na wycieczkę na The Quill - najwyższy szczyt wyspy. Biuro informacji turystycznej zalicza wspinaczkę tą trasą do największych atrakcji Statii.

Trailhead, czyli punkt wyjściowy znajduje się na peryferiach Oranjestad - u krańca Rosemary Lane. Tam zaczyna się zarośnięta ścieżka prowadząca poprzez busz. Przy trasie ustawione są tablice informacyjne i strzałki:

 

 

Od roku 1998 zbocza wulkanu są parkiem narodowym administrowanym przez  fundację STENAPA - www.statiapark.org . Trzeba przyznać, że szlak prowadzący na krawędź krateru Quill jest zadbany. Na trasie są strzałki i tablice opisujące miejscową faunę i florę. W zasadzie można ten szlak przejść w pojedynkę - na własną rękę. Mnie biuro turystyczne zaproponowało, abym dołączył do starszej pani prowadzonej w górę przez miejscowego przewodnika. Zgodziłem się, bo nie oczekiwali ode mnie żadnej zapłaty. Szli wprawdzie innym rytmem, do którego musiałem się dostosować, ale od przewodnika można sie było przy okazji czegoś dowiedzieć...

The trail to the Quill - the highest mountain on Statia 

 

Sfotografowałem dla was mapę szlaków. Podążaliśmy najpierw odcinkiem pomarańczowym, a następnie jasnoniebieskim - aż do Panorama Point na krawędzi krateru. 

     

Tam, gdzie zachodziło prawdopodobieństwo zgubienia drogi na drzewach i kamieniach malowane były kolorowe paski odpowiednie do koloru szlaku...

 

 

Busz przeszedł wkrótce w gęsty tropikalny las pełen ciekawych drzew i porostów... Rosną tu między innymi gum trees i drzewa cynamonowe... Dotarliśmy w końcu do rozwidlenia szlaków...

Drogowskazy opisane są w minutach marszu. Na krawędź krateru - 45 minut, do ogrodu botanicznego 90 minut. Tu trzeba skręcić w lewo, pod górę. Ścieżka robi się stroma... 

 

 

Gdy w końcu spoceni i zasapani wychodzimy na "rim" czyli krawędź krateru okazuje się, że jego wnętrze, o ponad 200-metrowej głębokości wypełnione jest zieloną gęstwiną.

On the right side you will see the highest peak on the rim of the crater - The Mazinga. But our guide says that the view from there is limited, and claims that it is much better to see the island from Panorama Point, which goes on the edge of the crater to the left.

 

Po prawej stronie widać najwyższe wzniesienie na krawędzi krateru - to Mazinga. Ale nasz przewodnik powiada, że widok stamtąd na okolicę jest ograniczony i twierdzi, że znacznie lepiej widać wyspę z Panorama Point, na który idzie się krawędzią krateru w lewo.

     

 

Stroma ścieżka schodzi stąd  w głąb krateru. Ale to podobno bardzo trudna ścieżka, na której łatwo skręcić nogę. Specjalna tablica odradza schodzenie bez przewodnika.

Po drodze widzieliśmy liczne jaszczurki i metrowego, nieszkodliwego węża. Ale nie spodziewałem się, że tu, na krawędzi dawnego krateru, na wysokości 500 metrów zobaczę domowego koguta!  To wysokogórski kogut! - śmieje się Charlie i gwiżdże. A kogut zwabiony kawałkiem herbatnika bezceremonialnie wskakuje mu na kolana.

 

Robię jeszcze jedno zdjęcie zielonej gęstwiny szczelnie wypełniającej wnętrze krateru. Tam w dole nie ma przecież żadnej otwartej perspektywy dla zdjęć!

 

     
     

Zaczynamy wspinać się krawędzią krateru czyli "rimem" ku Panorama Point. Na drogowskazie pisze, że to jeszcze 20 minut. Przekonuję się wkrótce, że to najtrudniejszy odcinek dzisiejszego marszu: trzeba chwytać się drzewek i korzeni, a także rozwieszonych lin.

 

Ale widok ze szczytowej skałki, na której ustawione jest lotnicze światło nawigacyjne nagradza wszystko. Odczekuję moment, aż wiatr przegoni chmury i robię pierwsze zdjęcia: w dole widać cieniutką nitkę pasa startowego lotniska:

   

 

Zbliżenie pozwala przyjrzeć się bliżej pustej plaży w zatoce Zeelandia, ku której biegną spienione fale Atlantyku.

   

 

W szerszym planie widać było zbiorniki ropy (normalnie ukryte za Signal Hill) i górę Boven na północnym krańcu wyspy, Stara część Oranjestad położona jest bardziej w lewo i nie jest widoczna na tym zdjęciu:

   

     

To Charlie. Przepowiadał deszcz. Rozpoczęliśmy więc schodzenie tą samą trasą. Gdy na rozwidleniu szlaku do Botanical Garden chciałem odłączyć się od towarzystwa i pomaszerować na wschód ciemnoniebieskim szlakiem przewodnik starszej pani oświadczył niespodziewanie, że ta część szlaku jest zamknięta "due to the landslides" - z powodu osunięcia się ziemi na zboczu. Więc nie wszystkie odcinki szlaku na Statii są dobrze utrzymane! Uwierzyłem i pomaszerowałem do Botanical Garden okrężną trasą ponad miasteczkiem...  Zrobił się z tego kawał drogi...

 

 

Pożegnałem Charliego i ruszyłem drogą, w której co rusz pojawiały się dziury. Południowo - wschodnia część wyspy... Pustka. Żadnych domostw...

   

Na tym odludziu w 1998 roku założono ogród botaniczny. Posadzono egzotyczne drzewa, krzewy i...  jest problem, bo zrobiła to organizacja pozarządowa, która nie ma w tej chwili dostatecznych środków na pielęgnację ogrodu. Ogród zarasta. Ochotnicy którzy tu przyjeżdżają nie nadążają z wycinaniem trawy i chwastów. Mieszkaja w takim pawilonie:

     

  W ogrodzie nie zastałem nikogo. Ale warto tu przyjść już choćby po to, aby obejrzeć kwiaty...
 U góry to rododendrony. A jak nazywają się te kwiaty obok?  

 

To jakaś dziwna odmiana popularnego hibiskusa. Coral hibiscus.

A to? Może ktoś z przyrodników pomoże mi ustalić nazwę tego kwiatu?  

  A to żółty alamander. Te kwiaty rosną na krzewach o wysokości człowieka... Spotykałem je w wielu krajach tropikalnych.
Drobne, ale bardzo wdzięczne bladoniebieskie kwiaty...  

     
   

W ogrodzie botanicznym rośnie wiele gatunków palm a także tropikalne drzewa owocowe... 

     
   

A tak wygląda najwyższy szczyt wyspy na który wchodziłem przed  południem oglądany z ogrodu botanicznego, czyli z przeciwnej strony wyspy. To zbocze porośnięte jest gęstym buszem - praktycznie nie do przebycia.

     

Wracając pieszo dostrzegłem przy drodze zarośnięty znak z napisem Corre Corre. Bawią mnie te podwójne nazwy, a na szlaku moich wędrówek było ich już sporo - w różnych częściach świata: Lapu Lapu, Puka Puka, Langa Langa, Bora Bora i jeszcze inne. Jakże mógłbym teraz ominąć Corre Corre?

Pomaszerowałem w kierunku wybrzeża zarośniętą dróżką, którą wskazywała strzałka: 

 

     
   

Po drodze spotkałem rodzinkę dzikich osłów. Nie należą do nikogo i żyją na swobodzie właśnie w tej pustej części wyspy. Samce parskały na mnie groźnie z daleka. W końcu uciekły.

     

Czytałem, że w Corre Corre stała kiedyś kolejna bateria armat chroniących wyspę przed atakiem z morza. Ale nic takiego tu nie znalazłem. Może armaty w końcu wywieziono do Oranjestad?

Sfotografowałem jedynie niezbyt gościnne, południowo-wschodnie wybrzeże:

 

 

St Kitts Island from Statia:

   

Naprzeciwko, po drugiej stronie cieśniny wyrastała z morza wyspa Saint Kitts. Tam też jest wulkan, ale od dawna śpiący. Tymczasem tego dnia obłoki nad wyspą niespodziewanie uformowały obłok do złudzenia przypominający chmurę powstającą podczas wulkanicznej erupcji. Czy nie mam racji?:

     

I returned to my headquarters  tired but happy with the interesting day. And the next morning I left the Island of St. Eustatius and flew the same small plane via St. Maarten to Saba. My impressions of Saba, however, you can read on the next page.

 

Na kwaterę wróciłem zmęczony, ale zadowolony z ciekawego dnia. A kolejnego ranka pożegnałem Wyspę Świętego Eustachego i poleciałem tym samym małym samolotem przez St Maarten na Sabę.   O moich wrażeniach z Saby przeczytacie  jednak już na kolejnej stronie.

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

 

   

 

To the report from Saba Island

 

Przejście do relacji z wyspy Saba

 

Back  to  main  travel page                                                          Przejście do strony "Moje podróże"                                          

Back to the main directory                                                           Powrót do głównego katalogu