Przez Atlantyk na Karaiby - 2011 - Across the Atlantic to the Caribbean

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


In the northern part of the Lesser Antilles chain you can find little islands, which very rarely appears in headlines, and the travel brochures. They are very small - if you are fit enough in a single day you can go by foot from end to end of the island. Cruise ships do not reach them. They deviate from the traditional image of the Caribbean islands because they do not have beaches... All this makes that Saba and Statia  gets very few tourists. I decided to take the opportunity to visit these island during my stay in the Caribbean in December 2011.

 

W północnej części łańcucha Małych Antyli leżą wyspy, które bardzo rzadko pojawiają się w nagłówkach gazet i w katalogach agencji turystycznych. Są bardzo małe - w ciągu jednego dnia przy dobrej kondycji można przejść je pieszo od krańca do krańca. Nie docierają do nich statki wycieczkowe. Odbiegają od tradycyjnego wizerunku karaibskich wysp, bo nie mają plaż... Wszystko to sprawia, że na Sabę i Statię  trafia bardzo niewielu turystów. Korzystając z okazji postanowiłem odwiedzić obie te wyspy podczas mojego pobytu na Karaibach w grudniu 2011 roku. 

 

Do 2010 roku obie wysepki należały do Antyli Holenderskich. Obecnie należą do grupy trzech karaibskich "special municipalities" (po naszemu: specjalnych gmin) należących do Holandii i są w związku z tym są zamorskimi terytoriami Unii Europejskiej. Do tej grupy należy także leżąca na południu Karaibów wyspa Bonaire.  Holendrzy mówią potocznie o tych trzech "special municipalities": BES Islands (od pierwszych liter ich nazw). A nazwę Sint Eustatius - Wyspa Świętego Eustachego często upraszczają, mówiąc po prostu "Statia".

Szukając Saby i Statii  na mapie Karaibów trzeba najpierw odnaleźć większą i lepiej znaną holendersko/francuską wyspę Saint Maarten - nasze wysepki leżą nieco na południe od niej, w grupie Leeward Islands - Wysp Zawietrznych.

Saint Maarten ma duże lotnisko mogące przyjmować nawet międzykontynentalne odrzutowce i dzięki temu stał się bramą wjazdową na Statię i Sabę. Bramą, której nie sposób ominąć.

Statię opisałem na osobnej stronie: St Eustatius.   

 

 

Tak wygląda Saba oglądana z odległości kilkudziesięciu kilometrów - z siostrzanej wyspy Statia. Mały, śmigłowy samolocik potrzebuje zaledwie kwadransa, by przylecieć na Sabę z St Maarten. Lądowisko na Sabie jest bardzo krótkie i należy podobno do dziesięciu najbardziej niebezpiecznych na świecie. Śmigłowe samoloty o krótkiej drodze lądowania i startu (STOL) podchodzą prawie zawsze z prawej strony - ocierając się niemal o stromy Klif Piratów.  I muszą zdecydowanie i szybko wyhamować, bo pas startowy - jak widać na zdjęciu poniżej - kończy się urwiskiem.

Saba from Statia (above) and the tiny airstrip (down right)  

 

 

 

 

Po lewej - nasz samolocik linii Winair - De Havilland twin otter, zabierający tyko 16 pasażerów .

Po emocjonującym lądowaniu przybysze przechodzą kontrolę paszportową w ciasnym budyneczku terminalu widocznym na zdjęciu poniżej. Zdjęcie zrobiłem z drogi dojazdowej na lotnisko- warto się tam zatrzymać dla pięknego widoku!

     

 

Pierwszy samolot wylądował na Sabie w 1959 roku. Upamiętnia ten ważny dzień tablica w terminalu. Pas startowy zbudowano w latach sześćdziesiątych. Przedtem na wysepkę można było dotrzeć tylko drogą morską.

 

Obok lotniska jest mała zatoczka Cove Bay w której miejscowa administracja próbowała zbudować plażę. Doprowadzono drogę, zbudowano pawilon i sprowadzono z St Maarten biały piasek, ale spłukał go do morza pierwszy sztorm. Wyspiarze nie daja za wygraną - może jednak będzie tu jedyna plaża na wyspie?

   

 

 

 

 

Póki co z projektowanej plaży i przyległego półwyspu otwiera się piękny widok na zatokę Spring Bay i nadmorski szczyt Old Boobie Hill: 

   

 

Na tym samym półwyspie od strony otwartego morza można zobaczyć  The Tide Pools: naturalne baseny w nabrzeżnych skałach, które wypełniają się wodą podczas przypływu: błękitny ocean.

 

Kiedy ja tam byłem był odpływ i spieniona woda wdzierała się między skały jedynie wtedy, gdy nadchodziła wysoka fala. 

 

   

 

Na wysepce nie ma żadnej publicznej komunikacji poza kilkoma prywatnymi taksówkami. Najczęściej czekają one na przylatujący samolocik. Ceny za kursy są sztywne i wysokie: do Windwardside 13 USD, do Bottom - 20. Plus dolar za każdą sztukę bagażu. Próbowałem taktownie się targować - bez skutku. W końcu pojechaliśmy, wspinając się górską drogą do Bramy Piekieł (Hell's Gate)- pierwszego osiedla na jedynej drodze tej wysepki:  

     

 

Kto chciałby mieszkać w osadzie nazywającej się Brama Piekieł? Więc choć od niepamiętnych czasów tak się to miejsce nazywało kilkanaście lat temu zmieniono nazwę na Zion's Hill (Góra Syjonu) i taka jest tablica przy wjeździe do osady. Ale na mapie wyspy wciąż pisze: Hell's Gate. W Hell's Gate zbudowano na zboczu zgrabny katolicki kościół (na zdjęciu obok).

   

Z Hell's Gate droga wspina się pracowicie jeszcze wyżej, aż do położonego w górskim siodle, mniej więcej w środku wyspy Windwardside: 

   

Ten wysoki, zielony i zazwyczaj spowity chmurami szczyt nad Windwardside to najwyższe wzniesienie Saby - Mt. Scenery. Wulkaniczna góra wyrasta na 877 m ponad poziom morza. Na szczyt poprowadzony jest szlak. Trzeba szczęścia, by znaleźć się na szczycie w tych rzadkich chwilach, gdy nie ma tam obłoków. Złapałem taki moment dla fotki (zdjęcie poniżej), ale wejście na górę zabiera 1,5 godziny i zanim przygotowałem się do wyjścia tam na górze niestety znów były chmury...    

Windwardside and Mt Scenery

   

Windwardside (nazwa pochodzi od nawietrznej strony wyspy) jest uroczym małym miasteczkiem cieszącym oczy bielą ścian i czerwienią dachów:

   

 

 

Przy jedynym małym placyku (tam gdzie powiewają flagi) mieści się sprawnie działające biuro informacji turystycznej. Mają nawet swój serwis w internecie: www.sabatourism.com

Ciasne uliczki którymi z trudnością przeciskają się samochody mają wiele uroku, wszędzie tu jest blisko: 

Już od pierwszej chwili odnosi się wrażenie, że mieszkańcy Windwardside dbają o swoje otoczenie: w przydomowych ogródkach kwitną egzotyczne kwiaty.

Na wyspie Saba mającej tylko 5 kilometrów kwadratowych powierzchni mieszka ponoć tylko 1500 ludzi:

 

 

Saba stawia na turystykę. Miejscowe władze reklamują Sabę jako "The unspoiled queen" - (Nieskażoną Królową). Nie ma tu żadnego przemysłu.

     

 

Przez zielone zbocza Saby poprowadzonych jest za to wiele szlaków turystycznych, a w Trail Shop (na zdjęciu po lewej) można nie tylko uzyskać informacje, ale także wypożyczyć ekwipunek i wynająć przewodnika. 

Choć Saba nie ma plaż, to są tu ponoć doskonałe warunki do nurkowania z aparatem tlenowym czyli do divingu. Nie znam sie na tym, bo dla mnie ten sport był zawsze zbyt drogi - trzeba opłacić nie tylko sprzęt, ale także motorówkę, która zawiezie was na miejsce nurkowania. Do oglądania podwodnych ogrodów wystarczała mi maska i rurka. Na wysepce są trzy agencje oferujące diving - ponoć najlepsze miejsca są po zachodniej stronie wyspy.

 

 

W Windwardside znajdziecie także kilka zakładów usługowych i sklepików z pamiątkami. Specjalnością wyspy są... koronki. Kilka starszych pań utrzymuje się z szydełkowania - w ich domach można obejrzeć jak powstają serwetki i obrusy...

 

W przelotowej ulicy stoi malowniczy katolicki kościółek Św. Pawła z czerwonymi okiennicami. Saba wiele razy zmieniała swoich władców. Zanim na dobre zadomowili się tu Holendrzy wyspa należała do Hiszpanii i Francji, byli tu także osadnicy z katolickiej Irlandii...

 

Przy tej samej przelotowej ulicy znaleźć można dwa sklepy spożywcze gdzie bochenek chleba kosztuje 3 dolary, bułka - 50 centów, a puszka mielonki - 4 dolary.

 

 

     

     

Booby Hill:

 

 Od wschodu nad osadą górują wzgórza Level i Booby Hill:

 

     

I tutaj właśnie, na zboczu Booby Hill znalazłem najtańszą noclegownię na Sabie: El Momo Cottages. Zaraz na wstępie niespodzianka: z drogi trzeba wnieść swoje tobołki stromymi schodkami - jakieś 50 m w górę.

 

The last expensive accommodation on Saba: "El Momo" - they charge 50 USD per cottage with fan and shared bath.

 

     
     

"El Momo" to kilka zaledwie drewnianych domków rozrzuconych na zboczu wśród bujnej roślinności i kwitnących krzewów. Na poziomie recepcji jest jadalnia (śniadanie 9,50 USD, packed lunch 11, małe piwo 3 USD) oraz niewielki basenik. Domki można rezerwować przez internet. Najtańszy - z wentylatorem i wspólną łazienką na zewnątrz kosztuje 50 USD za dobę plus 5% podatku, minus 2% jeśli płacisz gotówką plus 1 USD dziennie na park narodowy.

 

 

Pościel jest czysta. Ale błądźcie przygotowani na niespodziankę: robaki o długości 5-8 cm które pojawiają się wszędzie, także w łóżku o każdej porze dnia i nocy. Na szczęście nie gryzą, ale to niezbyt przyjemne obudzić się w środku nocy, czując, że coś po tobie pełznie. Uprzejma obsługa twierdzi, że to normalne, bo jesteśmy przecież w tropikalnej dżungli. I to jest eco-lodge. Moskitier nie ma choć komary dokuczają - umiarkowanie.  Może warto przywieźć własną moskitierę i repellent?

Wielką zaletą tego miejsca są podwójne gniazdka: 110 i 220 V, a także bezpłatna sieć wi-fi, dzięki której mogłem słuchać polskiego radia. Przywieźcie grzałkę, to unikniecie płacenia 2 dolarów za filiżanke kawy!

No i warto wspomnieć o wspaniałym widoku z jadalni w kierunku St John's: 

St John's - on the horizon:

 

 

 

 

 

 

Na satelitarnym zdjęciu widać drogę wspinającą się zygzakami z lotniska do Hell's Gate. Kolejny jej odcinek prowadzi zboczem z przesłoniętego chmurami Windwardside do Saint John's na górskim grzbiecie i opada następnie do stolicy wyspy nazywanej The Bottom.

 

 

I to właśnie do The Bottom wybrałem się kolejnego dnia. Maszerowałem wytrwale szosą, gdy obok mnie zatrzymał się osobowy samochód. Smagły mężczyzna zaproponował mi podwiezienie. Po chwili rozmowy okazało sie, że to katolicki ksiądz - Filipińczyk. Zatrzymał się na moment za St John's, abym mógł sfotografować dla was położone w kotlinie miasteczko. To właśnie The Bottom:

     

 

 

 

U wjazdu do The Bottom stoi niewielki kompleks budynków Wyższej Szkoły Medycznej, czasem nazywanej dumnie Uniwersytetem Medycznym. To ciekawa instytucja stworzona przez miejscowe władze i wykładowców z USA i Kanady. Studenci w obszaru całych Karaibów mają tu 5 semestrów nauki. Najbardziej wytrwali, którzy mają dobre wyniki mogą następnie kontynuować studia na Uniwersytetach Medycznych Północnej Ameryki. 

     

 

Na zdjęciu powyżej można zobaczyć jak wygląda centralny punkt The Bottom. To duży skwer z flagą i popiersiami zasłużonych.

 

Nieopodal w perspektywie bocznej uliczki widać katolicki kościół do którego zmierzał mój ksiądz - Filipińczyk.

Kościół Sacred Heart mogłem obejrzeć także od środka: na uwagę zasługują współczesne malowidła na sklepieniu nad głównym ołtarzem.

 

 

Kiedy przyjrzałem się im bliżej okazało się, że artystka (bo ich twórcą jest kobieta) obok aniołków o jasnym kolorze skóry namalowała również ciemnoskóre aniołki... 

 

 

 

Po kwadransie wędrówki wąskimi uliczkami przekonałem się, że The Bottom to schludne i zadbane miasteczko:

     

     

  W The Bottom znalazłem jeszcze dwa inne kościółki. Ten obok należy do wyznawców sekty Weseleya... 
A to kościół anglikański stojący u wjazdu do miasta od strony St John's...  

 

W zabytkowym piętrowym budynku, przed którym powiewają na masztach trzy flagi krajów BES (flaga Saby ma na środku żółtą gwiazdę) rezyduje administracja trzech karaibskich "specjalnych gmin" należących do Holandii:

 

   

The Bottom czyli Podnóże leży wciąż wysoko nad morzem. Taka oto stroma droga zbiega z The Bottom do jedynej przystani na wyspie:

     

A tak wygląda przystań w Fort Bay, do której zawijają małe promy - motorowe katamarany - przywożące codziennie z St Maarten zaopatrzenie i pasażerów. Rozważałem skorzystanie z tej drogi na wyspę i wyszło na to, że po dodaniu kosztów taksówek z portu/do portu kaszt jest taki sam jak koszt samolotu. No i poleciałem - ciekaw widoku wyspy w powietrza.

     

W tym miniaturowym porcie jest placówka celna oraz mały bar (szyld masie obok). Stąd motorówkami wyruszają na rafę miłośnicy divingu.  Tu wysadzają jednodniowych turystów małe statki wycieczkowe wyruszające z St Maarten. Widziałem, że rozbudowują ten port. Może powstanie tu jachtowa marina?

 

 

Sporo trzeba wypocić, aby tą samą drogą wspiąć się z powrotem do The Bottom. Na szczęście na ostatnim odcinku ktoś mnie podwiózł...

Tego sympatycznego chłopaka pytałem o drogę do The Ladder. Przy okazji poprosiłem o zdjęcie - obiektyw zanotował typową karaibską twarz.

 

Potem w uliczkach stolicy wyspy mijałem wspaniale kwitnące krzewy. Wydaje mi się, że nigdy wcześniej nie widziałem tych pięknych kwiatów. Może wy wiecie jak się nazywają?

     

     

Na północnych peryferiach The Bottom po zboczu wzgórza biegnie kończąca się ślepo ulica. U jej krańca zaczyna się szlak nazywany The Ladder (40 minut stromego zejścia). To zbudowana przez pierwszych osadników ścieżka z wieloma wykutymi stopniami, prowadząca w dół - na samo wybrzeże. To tam w dole pierwsi osadnicy wyładowywali swoje towary, by po The Ladder wnieść je do osady. Podobno ten "landing" funkcjonował do lat 70-tych. Dziś w dole na tym odcinku wybrzeża jest kotwicowisko jachtów i podobno dobre tereny do nurkowania.

 

 

 

Ze względu na swój niepowtarzalny krajobraz Saba jest miejscem chętnie uczęszczanym przez jachty.  A to kotwicowisko, po zawietrznej stronie wyspy to względnie spokojny, osłonięty akwen.

Z poziomu na którym zaczyna się szlak można zobaczyć w dali samotna skałkę, która miejscowi nazwali Diamond Rock. Sfotografowałem ja korzystając z zoomu.

 

Potem ta jedyna drogą na wyspie, która miejscowi nazywaję po prostu The Road wróciłem do mojej kwatery za Windwardside. The road wybudowano w latach 1947 - 1958. Pierwszy samochód pojawił się na wysepce dopiero w 1947 roku!

 

 

     

   

 

Warto przejść tych kilka kilometrów pieszo, bo z drogi otwierają się wspaniałe widoki:

 

 

 

 

 

 

... i wszędzie kwitną egzotyczne kwiaty...

 

 

Tego samego dnia pod wieczór wybrałem się na krótki spacer do krańca drogi przebiegającej zboczem Booby Hill - tej samej przy której leży El Momo. U krańca tej drogi zaczyna się kawałek niezwykle stromego asfaltu (zdjęcie poniżej) prowadzący w górę, do położonego na urwisku Shearwater Resort:

     

     

Shearwater Resort to jeden z najdroższych, ale jednocześnie najpiękniej położonych hotelików Saby:

     

Goście tego hoteliku mogą tu mieć luksus i poczucie doskonałej izolacji od otaczającego świata. Bo komu (poza mną) chce się wspinać na taka stromą górę?

     

A pod hotelowym tarasem jest tylko 400-metrowe urwisko. Mieszka się tu jak w niedostępnym orlim gnieździe... 

   

 

 

From time to time tourists

 

Tego wieczoru całkowicie odsłoniła sie najwyższa góra wyspy - Mt Scenery. Z dołu widać było nawet maszt antenowy na jej sczycie. Jutro, albo nigdy! - pomyślałem. Ponieważ pojutrze miałem odlecieć miała być to moja ostatnia szansa wspinaczki na szczyt.

 

  Gdy wstał ranek tu na dole gościło słońce, ale jak widać na zdjęciu obok - wierzchołek góry tonął w chmurach.

Mimo to zdecydowałem sie wyruszyć na szlak.

Trailhead czyli poczatek szlaku znalazłem przy The Road - tuż za rogatkami Winwardside. 1064 stopni - 90 minut... Przez gęsty, tropikalny, ociekający wilgocią las. Początkowo rzeczywiście były to betonowe stopnie...

 

  Potem, za rozwidleniem dobrze oznakowanego szlaku wyglądały już tylko tak jak na zdjęciu obok.... 

Jeszcze dalej ścieżka była całkowicie rozkopana. W rowie układano rury dla doprowadzenia nowych kabli do anten na szczycie Mt Scenery. I tu zaczęła się katorga - musiałem odcinkami iść okrakiem nad wykopanym rowem, przeskakiwać z jednej strony na drugą i uważać, by po niestabilnych kamieniach nie ześlizgnąć się do wykopanego rowu... W takich warunkach wspinałem się kolejne pół godziny. 

 

 

Na krawędzi dawnego krateru ścieżka rozwidlała się. Łatwiejsze i przetarte odgałęzienie prowadziło w prawo ku wieży antenowej. Ale mnie wydawało się, że wyższy wierzchołek jest z lewej. Ruszyłem zatem najpierw w lewo wśród chaszczy. W tej zielonej ścianie wyróżniły się wysokie nawet na 4 metry elephant ears - słoniowe uszy - o monstrualnych liściach podobnych do naszego rabarbaru.

To już było przedzieranie się przez zielony gąszcz, przechodzenie pod zwalonymi kłodami... Czy widzicie na zdjęciu poniżej jakąś ścieżkę?

   

Trzymając się grubych "słoniowych uszu", brnąc w błocie i podciągając się rękami na skałkach dotarłem w końcu do betonowego słupka wyznaczającego kulminację. 877 metrów. Dookoła przepływały obłoki. Nie było nawet miejsca, by usiąść i odpocząć po tej trudnej przeprawie.

 

 

Po kilku minutach oczekiwania odsłonił się widok na zachodnie wybrzeże wyspy:

 

 

 

Western coast of Saba from the summit:

   

W dole nad morzem gęstej zieleni widać było kotwicowisko jachtów. I tak miałem szczęście, bo co by było, gdyby chmury w ogóle się nie rozsunęły. Na co te półtorej godziny mozolnej wspinaczki?:

     

Zdążyłem zrobić kilka zdjęć. Od północy widać było tylko morze mgły... Wkrótce obłoki miałem już ze wszystkich stron...  Trzeba było wracać po cmokającym pod butami błocie. Schodzić jeszcze gorzej...

Od rozwidlenia ścieżki skierowałem się ku antenowej wieży. Ale tu też królowała mgła i mogłem sfotografować tylko wielkie drzewiaste paprocie rosnące wokół masztu. Przy okazji okazało się, że wokół masztu składują masę bezużytecznego żelastwa

     

     

Gdy w pewnym momencie wiatr nieco rozwiał chmury po drugiej stronie zagłębienia dawnego krateru zobaczyłem ten wierzchołek, na który udało mi się wspiąć godzinę wcześniej - widać go w oddali na zdjęciu poniżej:

     

50 metrów od masztu jest urwisko, z którego normalnie powinien otwierać się widok na Windwardside. Pół godziny siedziałem i czekałem na okno w obłokach. Daremnie...

Trzeba było schodzić. Nie wszystkim udało się zejść tego dnia szczęśliwie. Na rozkopanym odcinku ścieżki złamał nogę holenderski turysta - spotkałem ekipę ratunkową, która go opatrywała i znosiła na surfingowej desce do karetki.

 

     

     

Ubłocony i zmęczony wróciłem do cywilizowanego świata. Mieszkańcy Windwardside przypinali właśnie na przydomowych palmach wielkie czerwone kokardy - tuż-tuż miały być święta Bożego Narodzenia.

 

 

 
 

 

Tu, w tropikach te święta obchodzi się w zupełnie innej atmosferze - wśród kwiatów i dojrzewających owoców (obok to chyba południowoamerykańskie kaki).

 

Ja też myślałem o świętach, na które bardzo chciałem wrócić do Polski.

 

 

Słońce zachodziło nad Saint John's...   Obawiałem się tylko oglądając ten mój ostatni zachód słońca na Sabie, czy następnego ranka nie będzie mgły i czy na to niebezpieczne lądowisko na Sabie przyleci po mnie samolocik. Gdyby nie przyleciał, misternie skonstruowana powrotna marszruta składająca się z czterech kolejnych lotów mogła by mi się całkiem rozlecieć...

 

 

 

 Mgły rano nie było i szczęśliwie wróciłem do Gdańska. I tak zakończyła się kolejna ciekawa podróż odbyta statkami, samolotami i pieszo...  Następna już wkrótce!

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd   

 

 

To the beginning of my report

 

 

 

Przejście na początek relacji 

 

 

Back  to  main  travel page                                                          Przejście do strony "Moje podróże"                                          

Back to the main directory                                                               Powrót do głównego katalogu