Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część XI A relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  - TANZANIA -  Part eleven "A"

 

 

 W Tanzanii byłem już wiele lat wcześniej, odwiedzając wybrzeże, Zanzibar, parki narodowe na północy i wspinając się na wymarzone Kilimandżaro. Tym razem miałem być w tym kraju tylko tranzytem - zmieniając w ciągu jednego dnia  statki w porcie Kigoma nad Jeziorem Tanganika. Taki był plan - przygotowany na podstawie najnowszych wydań przewodników. Los jednak chciał inaczej. Dopiero po przyjeździe do Bujumbury w Burundi dowiedziałem się, że pasażerski statek kursujący do Kigomy jest zepsuty. Chcąc złapać chociaż ten drugi - płynący z Kigomy do Mpulungu w Zambii zdecydowałem się na ryzykowną podróż lądową - przez drogowe przejście graniczne w górach koło  Mabandy. Do Tanzanii miałem wejść piechotą...

Dźwigając plecak od wioski Mugina przeszedłem taką szutrową drogą  kilka kilometrów zanim dotarłem do posterunku granicznego Tanzanii. Nie miałem w paszporcie tanzanijskiej wizy, ale okazało się, że to nie problem. Życzliwy oficer zaproponował mi legalne wykupienie wizy tranzytowej ważnej 14 dni. To aż nadto! - pomyślałem. Zapłaciłem 30 dolarów USA, dostałem pokwitowanie i pieczątkę do paszportu. I co dalej? Dwa kilometry dalej jest wioska Manyovu - tam możesz złapać jakiś lokalny transport! - poradzili. Nie ociągając się pomaszerowałem dalej. Byłem w Tanzanii, tu było już bezpiecznie, ale do Kigomy wciąż jeszcze daleko...

Tanzania wcale nie witała mnie  obrazem dobrobytu czy chociażby wyższego poziomu życia. Po tej stronie granicy były takie same ubogie, gliniane domy otoczone bananowcami. Ale najgorsze, że droga była zupełnie pusta. Podczas całego marszu minął mnie tylko jeden jeep z uzbrojonymi żołnierzami ONZ i wyładowany do granic możliwości mikrobus kompanii "Titanic" jadący z Bujumbury do Kigomy (ciekawe, że w Bujumburze nikt mi o takim bezpośrednim transporcie nie powiedział, choć rozpytywałem przecież na lewo i prawo).
Pierwsi spotkani na drodze mieszkańcy Tanzanii byli wyraźnie zaskoczeni moim widokiem. Widocznie rzadko się zdarza, aby ktoś poza miejscowymi przekraczał pobliską granicę pieszo. Nie protestowali kiedy robiłem zdjęcia i filmowałem. Widać nie wiedzą jeszcze, że ich rodacy z wybrzeża potrafią w takich sytuacjach domagać się kategorycznie pieniędzy...

Po pół godzinie znalazłem się w centrum wioski Manyovu. Brzydka Afryka - powiecie. Znacznie przyjemniej ogląda się zdjęcia zwierząt zrobione w parkach narodowych czy czarne dziewczyny w kolorowych kangach sprzedające pamiątki na plaży Bagamoyo.   Tak, ale wioska Manyovu to też Afryka. I to może nawet bardziej autentyczna, bo takich zaniedbanych wiosek w Afryce są dziesiątki tysięcy.  

Na skrzyżowaniu wyboistych dróg rozlokował się targ składający się z tuzina blaszanych budek... Między nimi leżały na ziemi pryzmy ananasów. Wyglądało na to, że jest pora zbiorów...

Było popołudnie... Musiałem wymienić pieniądze. Znalazł się jakiś miejscowy cwaniaczek, który wykorzystując sytuację, za dolara chciał mi dać tylko 700 TZS - tanzanijskich szylingów (oficjalny kurs 1078). Wymieniłem tylko 5 USD, do Kigomy powinno starczyć!

Na temat matatu (publicznego mikrobusu) do Kigomy wiadomości były sprzeczne. Jedni mówili, że wcale nie jeździ, bo ostatnie deszcze rozmyły zupełnie górską drogę, drudzy że pojechało rano i już dziś komunikacji nie będzie. Trzeci radzili jechać okrężną drogą przez Kasulu. Podobno ta droga, choć też gliniasta była w lepszym stanie. Problem w tym, że do Kasulu też nic nie jechało... Zwaliłem plecak w podcieniach miejscowego baro-hotelu "Usawa" i postanowiłem czekać. Mistrz Kapuściński ma rację: podróżowanie przez peryferie Afryki wymaga wieeeele cierpliwości.

Dobry Pan Bóg zesłał mi wkrótce Josepha Karumbę - miejscowego inżyniera również jadącego do Kigomy. Potem na drodze pojawiło się nadjeżdżające z przeciwnego kierunku, wyładowane ludźmi matatu.  Joseph rozpoczął pertraktacje... Znalazło się jeszcze trzech chętnych... -Pojedzie okrężną drogą i to za oficjalną stawkę 2500 TZS! - oznajmił Joseph.

Dopiero gdy wyjechaliśmy za wioskę zrozumiałem, że nie będzie łatwo. To już nie była wyremontowana ze środków Unii Europejskiej graniczna droga, ale rozmyta, gliniasta droga, z głębokimi koleinami nie do sforsowania (były liczne objazdy) i śliskimi zjazdami w dół, na których nasze matatu na swoich łysych oponach zsuwało się jak sanki... Ale krajobrazy zielonych gór za oknem były przednie - popatrzcie jeno na zdjęcie obok! Odcinkami przejeżdżaliśmy przez wysokie na dwa metry trawy... Spotkani rowerzyści wiozący na swych pojazdach różne ładunki widząc nadjeżdżające rozpędzone na glinie matatu przezornie uciekali w te trawy...

Nie muszę wspominać jakie emocje towarzyszyły tej jeździe. Kilka razy na trudnych odcinkach nam się udało. Klaskałem kierowcy. Aż w końcu... popatrzcie na zdjęcie obok... To niestety nie był pojazd z napędem na cztery koła... Kierowca długo medytował, co zrobić. W końcu taplając się w błocie zdecydowali, że zaklinowany w koleinie pojazd trzeba zepchnąć na dół...          
W mijanych wioskach i przysiółkach straszyła bieda. Do tych dzieciaków nie docierają nawet używane ciuchy rozprowadzane przez misje różnych wyznań. -Dlaczego fotografujesz te dzieci? - zapytał ktoś ze współpasażerów. No właśnie, dlaczego?   Aby zapamiętać i pokazać innym drugą, równie prawdziwą twarz Afryki. Bo Afryka to nie tylko obwieszeni paciorkami, piękni Masajowie pozujący do zdjęć za pieniądze i nie tylko landrovery sunące wśród stad egzotycznych dla nas zwierząt.  A taki właśnie jednostronny obraz Afryki przywozi się z wakacji w plażowych ośrodkach Mombasy.  

Wokół buksującego samochodu wkrótce zrobiło się zbiegowisko. Ktoś przyniósł łopaty, zaczęli rozkopywać koleiny. Niestety zaczęło się ściemniać... Byle zdążyć przed zmrokiem!   W końcu mikrobus zjechał, czy raczej osunął się na dół. Objechaliśmy nieprzejezdny fragment drogi kierując się przez podwórko jakiejś chaty...

Z ulgą powitałem szutrową drogę Kasulu -Kigoma. To główna magistrala komunikacyjna, którą jeżdżą ciężarówki z zaopatrzeniem. Nawet gdy teraz utkniemy, znajdzie się inny pojazd - pomyślałem.

Wreszcie - na przedmieściach Kigomy - asfalt. Rozjazd - w lewo do Udżidżi, w prawo do centrum miasta, portu i stacji. Po dwunastu godzinach przygód wreszcie dotarłem do celu!

Było już ciemno, gdy życzliwy Joseph Karumba (tanks a lot Joseph!) zostawił mnie przed "Lake Tanganyika Beach Hotel". W recepcji czekała niestety na mnie koszmarna wiadomość: parowiec "Liemba", którym następnego dnia wieczorem miałem odpłynąć do Zambii stoi unieruchomiony w porcie - wymaga remontu.  Żaden zastępczy statek nie kursuje.  Miałem dość...  Przypomniałem sobie, co mówił ojciec w takich sytuacjach: wyśpij się chłopie, a rano świat na pewno będzie wyglądał inaczej!  Wziąłem prysznic, wysiorbałem ze smakiem ponad litr herbaty i wlazłem pod moskitierę...  
Rano mogłem się lepiej przyjrzeć mojemu hotelowi. Pamiętał czasy kolonialne, zbudowano go jako hotel dla pasażerów wielkiej kolei, której tory biegły z dalekiego Dar-es-Salam nad Oceanem Indyjskim. Kigoma nad Jeziorem Tanganika i dziś jest końcową stacją tej kolei. Hotel jest trochę zapuszczony (pewnie dlatego biorą tylko 10 $ za pokój ze śniadaniem) ale ma piękną lokalizację - na zboczu na brzegu jeziora - niezbyt daleko od stacji i portu. Wliczone do ceny śniadanie to kawa lub herbata, tosty z margaryną i owoce...      Zjadłem, potem pogadałem z dość rozgarniętym recepcjonistą: gdy odpadł statek wszystkie drogi do Zambii prowadziły przez Dar-es-Salam, bo wzdłuż jeziora nie było żadnych uczęszczanych dróg...

Główna ulica Kigomy biegnie w dół do budynku stacji (na zdjęciu obok). Stacja ożywia się trzy razy w tygodniu, bo trzy razy w tygodniu o 18.00 odjeżdża pociąg do Dar. Specjalnie dla moich czytelników przepisałem ceny drugiej klasy: Dar - 30800, Dodoma - 22900, Tabora -14400, Mwanza 22900. Teoretycznie pociąg jedzie do stolicy dwie doby, ale - jak mi powiedziano - często ma wielogodzinne opóźnienia.  W okienku zapytałem o bilety do Dar: na pierwszą i drugą klasę jedynie za tydzień. Trzecia klasa może być na jutro... Zatem pierwszą alternatywą dla zepsutej "Liemby" były dwie-trzy doby w trzeciej klasie, nocleg w Dar i kolejne dwie doby w pociągu linii TAZARA do Zambii... marnie to wyglądało... i oznaczało pięć dni straty.

W tej wyboistej uliczce po lewej stronie jest biuro jedynej linii lotniczej latającej do Kigomy. Nazywa się Precision Air. Obsługa nie jest zbyt miła. Jedyny lot do Dar mają średnio co drugi dzień. Bilet w jedną stronę 191000 szylingów, czyli 190 dolarów. Z Dar dalej do Zambii można już dużo tańszym pociągiem... Wprawdzie urzędnik kręcił coś, że mógłbym polecieć nieco taniej na jakiś zwrócony bilet, na nazwisko jakiegoś Tanzańczyka i bez rejestracji bagażu, ale ta alternatywa dawała tylko 50 dolarów oszczędności, bo on też chciał zarobić na pośrednictwie. Wynikowa suma i tak przekraczała moje możliwości płatnicze - do mety w Cape Town miałem przecież jeszcze kawał drogi...
Poszedłem oczywiście do strzeżonego portu gdzie przyjął mnie Branch Manager - podobno najbardziej kompetentna osoba w sprawach żeglugi pasażerskiej na jeziorze. Potwierdził tylko to co już wiem. Statku nie ma i nie będzie. -A może jakiś towarowy w tamtą stronę?  Przepisy zabraniają przewożenia pasażerów na towarowych statkach!  A mogę chociaż zobaczyć i sfotografować legendarną "Liembę", która stoi w porcie? Nie, bo port jest obiektem strategicznym, stacjonują tam nasze siły zbrojne!  No to fotografuję chociaż obrazek, co wisi na ścianie u managera i przedstawia "Liembę" (to ten obok)

W biurze wisiał jeszcze inny obrazek przedstawiający znacznie młodszą jednostkę - "Mwongozo"? Ten statek też stał w porcie - z uszkodzonym generatorem. Kiedy był sprawny pływał na linii Bujumbura-Kigoma, a w krytycznych okresach zastępował także "Liembę" na szlaku do Mpulungu.

Sytuacja była patowa. Utknąłem w Kigomie bez możliwości kontynuowania podróży do Zambii. Skorzystanie z objazdu przez odległe Dar oznaczało i dużą stratę czasu i dodatkowe wydatki... Niestety podróżując przez peryferie Afryki trzeba być psychicznie przygotowanym i na takie sytuacje...

Dowiedziałem się, że w firmie spedycyjnej zlokalizowanej na terenie portu pracuje jakiś Europejczyk. Może mógłby mi pomóc, a przynajmniej powiedzieć czy to prawda co mówią o niedostępności miejsc na towarowych statkach, czy to tylko kolejna próba wymuszenia łapówki... Nie mogłem go zastać.

Postanowiłem wykorzystać czas na zwiedzenie Kigomy. Miasto - stolica prowincji położone jest nad zatoką jeziora Tanganika. Zatoka zamknięta jest wysokim cyplem na którym wzniesiono luksusowy Hilltop Hotel. Jego bungalowy widać na zdjęciu obok. 

Z zabytków obok stacji kolejowej warto chyba zobaczyć pałacyk niemieckiego gubernatora (Tanzania, a właściwie jej poprzedniczka - Tanganika była do I wojny światowej kolonią niemiecką). Dziś w pałacyku mieszka gubernator prowincji, budowla jest niedostępna i strzeżona - ostrożnie ze zdjęciami!

 Spośród budowli sakralnych najlepiej prezentuje się ten meczecik. 

Upływało właśnie 2,5 miesiąca od rozpoczęcia mojej transafrykańskiej podróży. Sprzączki moich sandałów zdążyły zardzewieć od wilgoci, a na kolanach spodni przetarły się dziury. Coś trzeba było zrobić -nie chciałem wyglądać jak oberwaniec.  Znalazłem przy głównej ulicy Kigomy zakład krawiecki w którym przy starych maszynach pracowało kilka kobiet. Dżinsy zostały zaszyte poza kolejką, a czarne dziewczyny o dziwo odmówiły przyjęcia zapłaty.  Spodnie służyły mi dalej wiernie aż do Przylądka Dobrej Nadziei... 
Jest w Kigomie oczywiście i bazar, ale niezbyt ciekawy, brak mu kolorytu. Większe obroty mają ze zrozumiałych względów ci sprzedawcy, którzy swoje wyroby ustawili na szerokim poboczu głównej ulicy. Na zdjęciu obok - sprzedawca popularnych klapek, będących tu podstawowym modelem obuwia. Asortyment jak widać bogaty i do tego cieszy oczy wszystkimi kolorami tęczy.

Obok - stoisko małej gastronomii. Ci z was, którzy nie widzieli jak wyglądają korzenie manioku pieczone na ruszcie mają okazję wzbogacić tu swoją wiedzę. Smakuje ta prosta potrawa prawie tak jak pieczony  ziemniak. Opieczona skórka jest twardsza, niektórzy w trakcie jedzenia posypują potrawę solą. Jest to danie bezpieczne dla żołądka Europejczyka... Kosztuje grosze. Tradycjonaliści mogą kupić u chłopaków na ulicy chleb tostowy po 400 szylingów za półkilowy bochenek zapakowany w folię.
A to właściciel budki z bardziej konkretnym towarem. Sprzedaje przysłowiowe mydło i powidło. Kosmetyki, nici, napoje i jajka po 100 szylingów... Żadnych serków czy importowanych konserw nie znalazłem - to towar zbyt luksusowy, aby znalazł nabywców w takiej dziurze jak Kigoma. Sytuację uratowała afrykańska margaryna "Blue bend" (800 TZS), która ma ta dobrą właściwość, że nie topi się zbyt szybko w dziennych temperaturach, które sięgają tu 40 stopni. W moim "apartamencie" oczywiście nie było lodówki...

W pobliżu miasta nad jeziorem jest park narodowy Gomba w którym można oglądać szympansy. Tyle tylko że za każdy dzień pobytu w parku każą sobie płacić 100 dolarów. Do tego trzeba doliczyć koszt dojazdu do parku łodzią lub ciężarówką. Niestety przekraczało to moje możliwości. Poza tym bałem się wyjechać z miasteczka na dłużej. A nuż tym czasie pojawiła by się jakaś możliwość wyjazdu?
Fakt, że do Kigomy wciąż dociera wciąż stosunkowo mało turystów sprawia, że łatwiej nawiązać kontakt z miejscowymi... Pozwalają (poza nielicznymi wyjątkami) fotografować się.

Jest przy tym wiele radości i śmiechu jeśli w cyfrowym aparacie można im od ręki pokazać ich zdjęcie... Potem robi się następne i następne... 
Zrobić takie zdjęcia we frankofońskich krajach Afryki Zachodniej bez opłaty było by niezmiernie trudno. Po wschodniej stronie czarnego kontynentu ludzie są w stosunku do białych bardziej przyjaźni.

Siedziała przy drodze do hotelu całymi dniami i sprzedawała avocado. Po 150 szylingów. To smaczny i bezpieczny owoc, którego miąższ daje się łatwo rozsmarować na pieczywie. Dojrzałe avocado rozpoznaje się po tym, że przy potrząsaniu słychać tłukące się w środku pestki... 
A obok jej skromnego kramu spał ułożony wprost na ziemi spory, czarny bobas...

W niedalekiej ulicznej garkuchni ruch był mały, więc właścicielka w chwilach wolnych zajmowała się haftowaniem.

   

Dzieci są zawsze bardzo wdzięcznym tematem zdjęć. Pewnie dlatego, że przed obiektywem zachowują się naturalnie. Ten chłopczyk szybko odwzajemnił mój uśmiech.   Ale mnie tak na prawdę wcale nie było do śmiechu: wyglądało na to, że Kigoma jest krytycznym punktem mojej transafrykańskiej trasy. Nie wiedziałem kiedy i jakim kosztem uda mi się stąd wydostać...
Ten jegomość, którego fotografowałem z jego uroczą córeczką to John L. Mutabihirwa. Może okazać się pomocny, jeśli tak jak ja będziecie w kłopotach. Jest prawnikiem - doradcą firm żeglugowych. Prawo, szczególnie afrykańskie można rozmaicie interpretować. Prosiłem go aby znalazł taki paragraf czy komentarz do miejscowych przepisów, który pozwoli zabrać pasażera na statek towarowy w przypadku awarii statku pasażerskiego. Jego telefon: +255 282 8045 27.

W "Beach Hotel" mieszkało nas tylko kilka osób. Spotykaliśmy się wieczorem na tarasie nad jeziorem.  Wiała tam przyjemna, lekka bryza. Po drugiej stronie jeziora majaczyły góry Konga.    Czarne kelnerki przynosiły dobrze schłodzone piwo "Kilimanjaro" po 900 szylingów za dużą butelkę... Rozmawiałem z jedynymi białymi - starszym małżeństwem z Fryburga. Oni też mieli problem jak wydostać się z tej dziury. W końcu przyszło im lecieć tym drogim samolotem do Dar.  Ja następnego dnia miałem spotkać się z kolejnym portowym urzędnikiem.  No i koniecznie dotrzeć do legendarnej wioski Udżidżi, gdzie Stanley odnalazł Livingstone'a.

 

  >>>>>Przejście do kolejnej części relacji  z Tanzanii 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory