Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część XI B relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  - TANZANIA -  Part eleven "B"

 

.

 

  (ciąg dalszy)

 O tej małej wiosce położonej na brzegu Jeziora Tanganika w pobliżu dzisiejszej Kigomy piszą we wszystkich książkach traktujących o historii odkryć geograficznych. Udżidżi (ang. Ujiji) było i jest dla podróżników z całego świata jednym z tych kultowych miejsc do których kiedyś chcieliby dotrzeć. Nie jest to jednak takie proste, bo wioska leży daleko od uczęszczanych szlaków turystycznych. Ja, wobec przymusowej "odsiadki" w Kigomie miałem stamtąd już bardzo blisko...

Kto z nas nie czytał o Dawidzie Livingstone? Przypomnę tylko, że w 1840 roku mając 27 lat przyjechał do Afryki jako misjonarz i lekarz. Spędził na Czarnym Kontynencie prawie całe pozostałe życie, a jego odkrycia w nieznanym wówczas wnętrzu Afryki uczyniły go największym podróżnikiem XIX wieku. Był między innymi pierwszym Europejczykiem, który zobaczył słynne Wodospady Wiktorii. Walczył z ponoszącym się wówczas niewolnictwem, w wyniku którego miliony Murzynów, takich jak ten na zdjęciu obok sprzedano do Ameryk i na Półwysep Arabski.

W 1866 roku Livingstone, znany już jako wybitny eksplorator,  wyruszył na kolejną wyprawę do wnętrza Afryki w poszukiwaniu źródeł Nilu. W ciągu czterech następnych lat nie było od niego żadnych wiadomości. Światowa prasa pisała w nagłówkach: "Gdzie jest dr Livingstone?"

George Bennett, wydawca "New York Herald" postanowił wysłać swojego reportera Henry'ego Stanleya na poszukiwanie Livingstone'a.

Stanley, prowadząc ekspedycję liczącą podobno 2000 ludzi osiągnął swój cel dopiero po 8 miesiącach poszukiwań.

10 listopada 1871 (?)w wiosce Udżidżi na brzegu Jeziora Tanganika, w sercu dzikiej wówczas Afryki spotkało się dwóch białych dżentelmenów. Powitanie było niezwykle oschłe, pozbawione radości i szczęścia, które powinno towarzyszyć ukoronowaniu tak trudnej misji - odnalezieniu po prawie pięciu latach człowieka-bohatera narodowego o którym wielu myślało, że zmarł lub został zamordowany. Do historii przeszły pierwsze, banalne słowa Stanleya: "Dr. Livingstone I presume." Towarzyszyło temu grzeczne uchylenie kapelusza.

Zatłoczone matatu jadące do Udżidżi znalazłem na głównej ulicy Kigomy. Zapłaciłem konduktorowi 180 szylingów, nie pytając nawet o bilet bo wiedziałem, że nikt tu ich nie wydaje. Przystając często, po około półgodzinie dotarliśmy do celu. Wysadzili mnie w centrum wsi, wśród sklepików, gdzie trzeba skręcić na szutrową drogę biegnącą ku jezioru. Po około kilometrze na końcu drogi ponad pióropuszami palm otworzył się widok na błękitne jezioro. Ale drogowskaz z napisem "Memorial" na przydrożnym budynku pokazuje w prawo. Zaskoczenie. Przecież czytałem, że Livingstone i Stanley spotkali się pod mangowcem na brzegu jeziora?! A tu do brzegu jeszcze kilkaset metrów!

Okazuje się, że w ciągu 135 lat, które upłynęły od pamiętnego spotkania poziom wód w jeziorze obniżył się o kilka metrów sprawiając, że jego miejsce jest na wzniesieniu odległym od lustra wody... Kolejnym zaskoczeniem jest to, że pomnik otoczony jest podwójnym wysokim płotem z siatki. W pierwszym płocie furtka i budka dozorcy. Aha, tu trzeba zapłacić za wstęp. Od cudzoziemca żądają 4000 szylingów, ale po negocjacjach kończy się na połowie tej sumy. Potem już można wejść za drugi płot i popatrzeć na monument przypominający kamienną ścianę zamku z półokrągłym wykuszem ustawiony pod starym mangowcem, w miejscu spotkania podróżników.

Jedynym zdobniczym elementem pomnika jest kontur Afryki przecięty krzyżem. Nad nim napis: David Livingstone i data. O Stanley'u nic nie pisze...

W budynku muzeum, który wzniesiono obok pomnika zgromadzono fotografie dokumentów, obrazy i inne eksponaty związane z eksploracją Afryki o osobą Dawida Livingstone. Najzabawniejsze są dwie naturalnej wielkości figury z masy papierowej przedstawiające bohaterów wydarzenia. Można się tam również dowiedzieć co nieco o historii Udżidżi. W czasach Livingstone'a osada była bazą do której Arabscy łowcy niewolników spędzali schwytanych w okolicy tubylców, by następnie szlakiem wiodącym przez Taborę prowadzić ich do Bagamoyo na wybrzeżu. Tam byli sprzedawani i wsadzani na statki. 

W tym skromnym muzeum można oczywiście dowiedzieć się sporo o życiu i odkryciach Dawida Livingstone'a. Zmarł w afrykańskim interiorze w dwa lata po spotkaniu w Ujiji. Murzyni przez wiele dni nieśli jego ciało do misji w Bagamoyo, skąd zabrano je potem statkiem do Londynu i pochowano w Westminster Abbey wśród narodowych bohaterów. Widziałem kiedyś ten grobowiec, byłem także w misji Bagamoyo. Pozostało zrobić pamiątkowe zdjęcie przed pomnikiem w Udżidżi... Ten Murzyn na zdjęciu to kustosz muzeum. Przyznaję, że ma obszerną wiedzę i potrafi ciekawie opowiadać. Ale oczekuje napiwku, a za zdjęcia wewnątrz muzeum żąda dodatkowej opłaty. Cóż, to wciąż Afryka... Bądźcie na to przygotowani!  

 

Wracałem do "przystanku" przez wieś wypełnioną prostokątnymi domami zbudowanymi z chrustu oblepianego gliną. Pod palmami wisiały sznury wypranej bielizny, a na piaszczystych ulicach bawiły się gromadki bosonogich dzieciaków. Dochodziło skwarne afrykańskie południe...
Na podwórkach toczyło się normalne życie...

 

To było niezwykłe zrządzenie losu... Czarny chłopak miał jakieś dwadzieścia pięć lat. Miał na imię Emanuel.  Zwróciłem uwagę na to, że mówi po angielsku z francuskim akcentem. -Skąd jesteś? -Z Burundi! Jadę z siostrą do RPA i chcę tam pozostać na stałe!

Z mapy Afryki zakodowanej w mojej głowie wynikało, że najkrótsza droga do RPA prowadzi przez Zambię....   -Jak chcesz tam dojechać?

-W Kigomie stoi burundyjski statek handlowy, który po zakończeniu załadunku popłynie do Zambii. Obiecali nas zabrać!    -Coooo?- aż przystanąłem z wrażenia. Jest statek do Mpulungu! Dlaczego mi o nim nie powiedzieli?!!

Ta urocza starsza kobieta, to jakaś krewna mojego Burundyjczyka, zabierał od niej swoje bagaże, by zawieźć je na statek. Na statek, który mógł uratować plan mojej transafrykańskiej podróży!  Aby sprawdzić do końca, czy wiadomość jest prawdziwa postanowiłem towarzyszyć Emanuelowi do portu.  Matatu dowiozło nas do stacji w Kigomie, stamtąd było już blisko do portowej bramy ze strażnikami. Przeszliśmy przez nią bez problemów. Mięliśmy portowy magazyn. -To ten!- pokazał Emanuel. Był! Załoga niestety mówiła tylko po francusku. - Czy mogę mówić z kapitanem?- musiałem przypomnieć sobie na nowo mój skromny francuski. Czarny, niski i okrągły kapitan po moich wyjaśnieniach zadeklarował: -Zabiorę pana, ale zgodę musi wyrazić armator - "Arnolac", a ten musi mieć zezwolenie zarządu portu!   

Na statku nie miałem więcej co szukać. Biuro armatora "Arnolac" było zamknięte. Spotkany poprzedniego dnia prawnik - John zaprowadził mnie do dyrektora portu. Po drodze obmyślałem taktykę. Statek już był - tylko jak się na niego dostać? Postanowiłem wytoczyć najcięższe działo. Zawsze w podróży mam ze sobą zaświadczenie o współpracy z redakcją. Rzadko je wyciągam, bo władze - szczególnie w krajach trzeciego świata  - nie lubią dziennikarzy. Ale czasem się przydaje... Dyrektor portu (Port Officer) - kobieta - przeczytała je dwukrotnie. Wyjaśniłem, że to przez awarię statków pasażerskich jestem w kłopotach i nie mogę kontynuować mojej dziennikarskiej podróży. -Niech pan przyniesie jutro dwie kopie tego papieru, może znajdziemy rozwiązanie!   W dyrekcji nie mieli kopiarki!...  Wracałem do hotelu jak na skrzydłach. Miałem szansę!  Tylko od czego zależało to "rozwiązanie"? Czyżby była to nieśmiała próba wymuszenia łapówki?...

Popołudnie postanowiłem spędzić na plaży. Najładniejszą plażę w Kigomie ma pobliski hotelik  Aqua Lodge - popatrzcie sami...

Aqua Lodge jest droższe od mojego hotelu, ale ma także nieco lepszy standard pokojów. Za single płaci się 15000 szylingów, za double - 18000. Mają tu tylko 9 pokojów. Gdybyście chcieli rezerwować to ich tel: 074 1659543. Hotelik ma jednak jedną poważną wadę: stoi w sąsiedztwie spalinowej elektrowni zasilającej miasteczko... Zalecam zabranie korków do uszu!

Za to plażę mogę śmiało polecić -  w tej wodzie pływa się wspaniale; jezioro jest głębokie, zasoby wody duże, krokodyli nie ma i pływakowi nie grożą żadne choroby... 

Podczas kąpieli widziałem całą flotyllę żaglowych rybackich łodzi powracających z połowu do rybackiej wioski po przeciwnej stronie zatoki. To podobno z tej wioski wyruszają łajby do Burundi...

Na skraju plaży ładowali się na łodzie pracownicy pobliskiego parku narodowego Gombe. To mogła być ciekawa wyprawa, ale po pierwsze była kosztowna, a po drugie, miałem już opóźnienie w stosunku do planu podróży. Może ktoś z Was trafi do Gombe... Napiszcie proszę, czy park wart jest 100 dolarów pobieranych za wstęp!

Rano zaniosłem żądane kserokopie. Spotkałem też Europejczyka pracującego w firmie spedycyjnej AMI.  Ratko Jankowic był kiedyś jugosłowiańskim dyplomatą. Gdy Jugosławia przestała istnieć pozostał w Afryce. Wysłuchał mojej historii i obiecał wsparcie. Po południu do hotelu przyszła dobra wiadomość: statek wychodzi do Mpulungu już jutro i zabierze mnie, rano mam być z bagażem w porcie... Wow! To była radość!  Poszedłem zaraz do internet cafe przy głównej ulicy Kigomy, gdzie płacąc 2000 TZS na godzinę można mieć dostęp do światowej sieci. Wysłałem wiadomość do zaniepokojonych przyjaciół: jutro jednak odpływam do Zambii!
Rano w biurze "Arnolacu" niespiesznie wystukują na maszynie statkowe dokumenty. 9.00 czekam... Oby się nie rozmyślili... 10.00 - wciąż jeszcze nie jestem pewien... 11.00 - dowiaduję się, że jako dziennikarz popłynę bezpłatnie.(!) 11.50 - prowadzą mnie do trapu. W południe jestem na pokładzie. Uff!  O 13.30 rozpoczynamy manewry. Powoli opuszczamy zatokę. Przepływamy obok unieruchomionego starego parowca "Liemba" który miał zabrać mnie do Mpulungu. Fotografuję go dyskretnie, aby przypadkiem nie mieć kłopotów. Port w Kigomie pozostaje w tyle...  Oddycham z ulgą.  Znowu jestem na szlaku do południowego krańca Afryki!

"Liemba" - 15 kwietnia 2005

"Liemba" to cała legenda. Zbudowany w Niemczech w 1913 roku został przywieziony w elementach do niemieckiej wówczas Tanganiki, scalony i wodowany na Jeziorze Tanganika. Nazywał się "Graf von Götzen" Podczas I wojny światowej, w 1916 roku został zatopiony przez wycofujących się Niemców. W 1924 roku Brytyjczycy podnieśli go z dna jeziora i przebudowali na statek pasażersko-towarowy nadając mu obecną nazwę, którą podobno Livingstone nazywał plemiona mieszkające nad Jeziorem Tanganika. Przez całe dziesięciolecia "Liemba" pływał regularnie z Bujumbury przez Kigomę do Mpulungu, zachodząc także do portów po kongijskiej stronie. Gdy w Burundi i Kongo rozpoczęły się wojny domowe trasę skrócono do relacji Kigoma-Mpulungu.

Ale jak widzicie na przykładzie mojej podróży staruszek coraz częściej niedomaga. Z reguły zastępuje go wtedy nowsza jednostka "Mwongozo". Gdybyście kiedyś stanęli przed pytaniem: "Kursuje statek czy nie kursuje?" piszcie do: Mr E.N.M. Kasyupa, Branch Manager, Port of Kigoma, e-mail: marine1@africaonline.co.tz (usuńcie z adresu jedynkę)  Ja wyjeżdżając w trasę nie miałem szansy sprawdzić co się dzieje na jeziorze, ale już wy będziecie mieli tą szansę. Można tez napisać do Mike'a - recepcjonisty z "Beach Hotel":  michaelsimbo1@yahoo.com (też bez jedynki)

 

               Wybrzeże Jeziora Tanganika koło Kigomy

Statek którym płynąłem na południe był sporym frachtowcem pod banderą Burundi. Nosił mało poetyczną nazwę "Ndaje Transport". Załoga była sympatyczna i prowadziła swoją jednostkę "na pamięć" - w sterówce nie było żadnej mapy. Kapitanowi bardzo spodobała się moja. -Może w Mpulungu da się zrobić kopię? - zapytał.  Płynęliśmy prosto do Zambii, bez zachodzenia do żadnych pośrednich portów... Kapitan twierdził, że u celu będziemy następnego dnia pod wieczór. -To szybki statek. Z Bujumbury do Mpulungu (przez całą długość jeziora) płyniemy tylko 36 godzin. A z Kigomy 25-27 godzin w zależności od pogody!
Niestety pierwszego dnia mieliśmy wiatr z przeciwka. Kucharz urzędujący w klitce obok mesy ugotował mi na gazowej kuchence wrzątek na herbatę. Z zabranych z Kigomy zapasów zrobiłem sobie spóźniony, porządny lunch - po emocjach ostatnich godzin wrócił mi apetyt, a na statku oczywiście nie było nic do kupienia. Widziałem w jakich warunkach higienicznych przygotowywane były dania dla załogi i nawet gdyby mnie zaprosili do wspólnego jedzenia to pewnie bym nie zaryzykował...

O dziwo, miałem współpasażerów. Dwóch kongijskich biznesmenów z żonami (jedna z nich na zdjęciu obok) eskortowało podobno jakiś ważny ładunek będący ich własnością... Nie byli zbyt towarzyscy...
To sympatyczna siostra mojego znajomego Emanuela - tego, który przekazał mi cenną wiadomość o statku. Oboje podróżowali w klitce na dziobie. Miałem wrażenie, że załoga zabrała ich "po znajomości" za jakąś nieoficjalną zapłatą (padła kwota 50 dolarów, ale nie wiem czy prawdziwa)...

A to kucharz, co pichcił na ustawionej na podłodze gazowej maszynce... Wrzątku mi nie żałował...
Przed dziobem mieliśmy błękitny bezkres. Jezioro Tanganika - drugie co do wielkości Jezioro Afryki ma około 34000 km kwadratowych powierzchni - to tyle co całe dwa nasze województwa. Jego maksymalna głębokość to 1470 metrów.  To utworzona w wyniku ruchów górotwórczych długa na 670 kilometrów rynna.  Powstała około 10 mln lat temu. Jego lustro znajduje się na wysokości 773 metrów nad poziomem morza. Wyczytałem też gdzieś, że wypływa z niego tylko jedna rzeka. Plemiona zamieszkujące wokół jeziora w dużym stopniu utrzymują się z rybołówstwa.

Tanganikę otaczają góry, szczególnie wysokie po kongijskiej stronie. Sprawia to, że jej krajobraz jest wiele ciekawszy od Jeziora Wiktorii, największego jeziora Afryki, którego brzegi są prawie płaskie. Stosunkowo mała szerokość jeziora (od 20 do maksymalnie 80 kilometrów) sprawia, ze podczas żeglugi prawie zawsze oba brzegi są widoczne, co na pewno urozmaica rejs.
Przyszedł moment gdy słońce zabarwiło na złoto pas nieba nad kongijskim brzegiem i zaczęło chować się za góry. Wciąż jednak było gorąco i wilgotno. Wielkodusznie przydzielono mi koję - dzieliłem ją z jakimś młodym burundyjskim marynarzem. Koło północy uderzył w nas boczny wiatr i w rytm przechyłów statku wisząca na dziobie kotwica zaczęła monotonnie walić w metalowy kadłub jednostki. Próbowałem spać - bez powodzenia.  Ale ważne było to, że następnego dnia miałem wylądować w nowym kraju - w Zambii.

 

  >>>>>Przejście do kolejnej części relacji  - do Zambii 

(Przepraszam moich Czytelników - dalsze części dopiero w opracowaniu...) 

<<<- do poprzednich  części "Transafricany"

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory