Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część XIIA relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  - ZAMBIA -  Mbala - Part twelve "A"

 

 

 

 To miała być moja pierwsza wizyta w tym kraju. Zambia to dawna kolonia brytyjska - Północna Rodezja. Uzyskała niepodległość w 1964 roku. Terytorium Zambii jest ponad dwukrotnie większe od terytorium Polski. Ale mieszka tu tylko niecałe 12 milionów ludzi. Zambia nie ma dostępu do morza, ale ja dopłynąłem do tego kraju... statkiem. Po kilku dniach czekania w tanzanijskim porcie Kigoma udało mi się zaokrętować na handlowy statek i po przemierzeniu niemal całej długości Jeziora Tanganika dotarłem do sennego zambijskiego portu Mpulungu.

Port w Mpulungu to zaledwie sto metrów betonowego nabrzeża i dwa budowlane dźwigi na gąsienicach, które przeładowują towary. Zacumowaliśmy tuż przed zachodem słońca. Mundurowy zebrał paszporty pasażerów i poprowadził nas do biura "immigration". Wiedziałem, że turystyczna wizę dostanę przy wjeździe. Formularz, 25 dolarów USA (nie ma znaczenia czy chcesz wizę pobytową, czy tranzytową) i upragniona pieczątka do paszportu... Jestem w Zambii! Ale to nie koniec problemów. Kiedy zjawiam się z plecakiem przy portowej bramie celnicy zapraszają mnie do domku obok. -Co masz w tej torbie? Otworzyć plecak! Wyjmuję po kolei ciuchy... Zainteresowanie wzbudza apteczka. Pytają na co poszczególne tabletki... Ale to tylko pozory... Ja wiem doskonale o co chodzi - "przerabiałem" to już w Afryce wiele razy: przeciągają kontrolę bo czekają na łapówkę... Ale łapówki nie będzie... Więc gdy z plecaka nie ma już co wyjmować, stawiają "kawę na ławę": -Czy masz dla nas jakiś prezent?  - Sorry, no! 

Niezbyt miłe te pierwsze wrażenia z Zambii!...  Puszczają mnie w końcu.  Zaraz za portową bramą jest hotelik "Harbor Inn", ale ja pocąc się pod plecakiem idę do centrum wioski, mając nadzieję, że jeszcze dziś uda się znaleźć transport do najbliższego miasteczka Mbala.  Mpulungu to dziura - centrum miejscowości (na zdjęciu obok) to bezładny szereg parterowych bud. Zmrok, matatu do Mbali dziś już nie będzie. Kantorek banku oczywiście zamknięty. Nie mam miejscowych pieniędzy...
Mimo wieczoru było parno i gorąco. Chłopcy w przybrudzonych koszulinach ze starszego brata sprzedawali na ulicy grube łodygi trzciny cukrowej po 1000 kwaczy za badyl... Rozglądałem się trochę bezradnie za jakimś domkiem z napisem "Guesthouse" gdy dobry Pan Bóg zesłał mi Piękność.  Starsza kobieta miała na imię Beauty i była headmasterem czyli kierownikiem podstawowej szkoły w Mpulungu. Zaprowadziła mnie do trochę zamaskowanego Chamulizi Guesthouse gdzie za 21000 kw dostałem pokoik z natryskiem, moskitierą i - co najważniejsze - gniazdkiem do grzałki. Beauty obiecała przyjść następnego dnia rano i pomóc mi wymienić pieniądze. I przyszła... Popatrzcie na tą elegantkę na zdjęciu poniżej. Była niedziela. Miała dzień wolny od pracy...

Biały w Mpulungu był widać nie lada atrakcją, bo kiedy Beauty dowiedziała się, że jadę do Mbali i stamtąd chcę dotrzeć do wodospadu Kalambo oświadczyła: -Jadę z tobą, musze dopilnować, aby cię nie oszukali! Na ulicy znaleźliśmy faceta, który wymienił mi pieniądze. Za jednego dolara w 2005 roku dawali 4700 zambijskich kwacha (kwaczy). Dwa konkurencyjne biało-niebieskie matatu publicznego transportu krążą od rana po mieście zbierając pasażerów. -Wsiadać, wsiadać!- wykrzykują wychylając się przez okna konduktorzy.  Wsiąść można, tylko nigdy nie wiesz czy to już ostatnie okrążenie... A może konkurencja odjedzie szybciej?  

W końcu decydujemy się na pojazd wiozący na dachu kosze z rybami. Plecak wędruje też na dach, co będzie miało taki skutek, że będzie potem cuchnąć... Cóż, to peryferie Afryki... Wtłaczam się do środka matatu, płacę 10000 kwaczy i... robimy jeszcze rundkę po mieścinie, bo jest jeszcze jedno miejsce na wyciągniętym spod siedzenia stołeczku. Z ulgą witam moment, gdy w końcu opuszczamy Mpulungu. Do Mbali mamy tylko 40 kilometrów, ale jazda potrwa blisko 2 godziny. Pozostali pasażerowie wypytują o mnie moją przewodniczkę-ochotniczkę, a ona z powagą opowiada, a mojej afrykańskiej podróży... Widzę, że czuje się kimś ważnym!

Trochę dziurawy, ale niezły jak na Afrykę asfalt wspina się pod górę: z Great Rift Valley w której leżą wielkie afrykańskie jeziora na jej wyniesioną blisko 1000 metrów w górę krawędź  . W kilku mijanych wioskach rejestruję małe, ale barwne targowiska. Chciało by się przystanąć i zanurzyć się w ten kolorowy tłum. Tylko, że wtedy nie zdążę do wodospadu... Zawsze trzeba niestety wybierać... Poboczem drogi wystrojeni ludzie idą na nabożeństwo do odległego o kilka kilometrów kościoła. Niektórzy mężczyźni w krawatach i marynarkach. To pewnie wioskowa arystokracja...

W krajobrazie dominują wysokie na ponad metr trawy. Taka wiata pod strzechą jest jedynym znakiem przystanku autobusowego. Rozkład jazdy jest tu czysta abstrakcją. Gdy przyjdzie czekać kilka godzin ważny, aby mieć gdzie schować się przed słońcem...

 Kilka kilometrów przed Mbalą asfalt skręca w prawo - w kierunku stolicy, a my jedziemy dalej już gorszą, szutrową drogą do centrum prowincjonalnego miasteczka.

 

Sama Mbala przypomina trochę miasteczko z Dzikiego Zachodu - ma szeroką, główną ulicę. Parterowe domy ze sklepikami lub zakładami usługowymi mają tu podcienia. Poza tą główną ulicą zabudowa jest bardzo rozrzucona. 
Ale zanim wysadzi się pasażerów trzeba dostarczyć ryby - łatwo psujący się towar  - na jeden z dwóch bazarów miasteczka. Po zdjęciu koszy z dachowego bagażnika okazuje się, że w Jeziorze Tanganika czarni rybacy odławiają całkiem spore okazy...

Na tym bazarze dominują jednak kramy nie z takimi olbrzymami ale z małymi, suszonymi rybkami - drobnicą na kupienie której stać najbiedniejszych.

W Mbali poza kościołem St Francis trudno znaleźć jakieś godne uwagi obiekty architektoniczne. Do tych nielicznych należy ten ceglany budynek dawnego więzienia wzniesiony w czasach kolonialnych. Gdzieś obok niego zaczyna się droga do Moto-Moto Museum - muzeum, które wbrew nazwie nie ma nic wspólnego z motoryzacją. To raczej muzeum etnograficzno-historyczne. Zgromadzono w nim eksponaty związane z żyjącym w tej okolicy plemieniem Bemba. Wstęp kosztuje 5 USD. Zostawiłem sobie to muzeum "na później", ale gdy wróciłem od wodospadu było już zamknięte...

W Mbali i do tego w niedzielę trudno znaleźć jakiś publiczny transport do leżącego na uboczu wodospadu. Moja Beauty bardzo się starała, ale skończyło się na tym, że znaleźliśmy dychawiczne matatu, które za 200000 tysięcy kwaczy czyli około 40 USD gotowe było zawieźć nas do Kalambo Fall i poczekać godzinę, aż obejrzymy wodospad.  Z tej kwoty udało się utargować 30 tysięcy. Kupiłem jeszcze w sklepiku dwie butelki wody mineralnej po 2000 (0,7 l) i dwa gotowane jajka po 800 kw. I ruszyliśmy w drogę. Ta droga - jak widzicie na zdjęciu obok - była czerwona, wąska na jeden pojazd i wyboista...  
 

Z Mbali do Wodospadu Kalambo jest 35 kilometrów. Rzadko kiedy coś jeździ tą trasą, bo na odgłos silnika z glinianych chat krytych strzechą wybiegały dzieciaki machając nam z daleka rękami... Rozrzucone wśród poletek kukurydzy wioseczki były bardzo malownicze - potwierdzały regułę, że im dalej od miast, tym krajobraz piękniejszy i bardziej autentyczny.

Było po drodze kilka stromych podjazdów. Czasem w dole po lewej błysnęło nam za drzewami Jezioro Tanganika. Telepało solidnie. -Ta 35-kilometrowa trasa jest odpowiednia raczej dla pojazdów 4WD - z napędem na 4 koła - pomyślałem.
Nasze matatu dzielnie dawało sobie radę, aż... przy drogowskazie z napisem "Kalambo Falls 1,5 km" kierowca stanął na kamienistej drodze i powiedział: dalej jest stromy zjazd - zbyt niebezpieczny dla tego samochodu... -Dlaczego mnie nie uprzedziłeś? Zapłaciłem przecież za kurs do wodospadów i z powrotem kupę forsy!- raczej dla zasady udawałem oburzenie, bo te 1,5 km nawet w wilgotnym upale to było tylko pół godziny marszu.

Samochód miał tu czekać. Wynikł jednak niespodziewani inny problem: i kierowca i jego pomocnik chcieli iść do wodospadu, a rupiecia nijak nie można było zamknąć. Nie mówiąc już o tym, że brakowało mu dwóch szyb. Nie mogłem zostawić plecaka w otwartym, pozbawionym szyb samochodzie w środku tropikalnego lasu! Nie uśmiechało mi się także taszczyć dwudziestokilogramowego tobołka w dół do wodospadu i z powrotem. Załoga matatu cynicznie wzruszała ramionami na moje sugestie, że jeden z nich powinien zostać przy wozie. Sytuacja wydawała się patowa. Aż... Beauty oświadczyła, że ona na ochotnika poniesie plecak do wodospadu. For free?- upewniłem się, bo wynajęcie matatu solidnie już nadszarpnęło  mój budżet.  -Yes! -potwierdziła i zanim pomyślałem o tym, że to przecież kobieta i czy to wypada wrzuciła sobie plecak na głowę i ruszyła po kamieniach w dół...
Odległość od zjazdu do wodospadu oceniam nie na 1,5 ale na jakieś 2,5 kilometra. Po dobrej pół godzinie otworzył się przed nami widok na głęboki na kilkaset metrów wąwóz, którego ściany pokryte były dywanem bujnej roślinności... Wąwóz biegnie w kierunku Jeziora Tanganika.

U wschodniego krańca wąwozu ze skalnego progu spadał w dół tuman spienionej wody. To był Wodospad Kalambo, który tak bardzo chciałem zobaczyć. Dlaczego? Jestem wielkim fanem wodospadów - poczytajcie o tym na osobnej stronie "Moje wodospady".

A Kalambo Falls (tak piszą w literaturze, choć ja widziałem tam tylko pojedynczy wodospad) jest drugim najwyższym jednostopniowym wodospadem Afryki. Ma wysokość 225 (221 - jak piszą inni) metrów, co zapewnia mu godną pozycje wśród najwyższych wodospadów świata...

 

Od parkingu na końcu drogi do którego docierają samochody 4WD  (tu pawilon parkowy, gdzie od cudzoziemców pobierają po 3 USD za wstęp) ścieżka doprowadza na nie zabezpieczony żadnymi barierkami próg wodospadu. Ale aby docenić w pełni jego urodę trzeba przejść widoczną na zdjęciu obok krawędzią wąwozu około pół kilometra, przez 6 kolejnych punktów widokowych, z których każdy otwiera nową panoramę. Te dwa ostatnie viewpointy to "dzikie punkty widokowe" - ścieżka do nich jest słabo przetarta. Ale warto do nich dojść, popatrzcie na to zdjęcie poniżej!... 

 

   

Nasyciłem oczy, zrobiłem zdjęcia. Potem wróciłem raz jeszcze na próg wodospadu poniżej którego trwała zawieszona na zboczu wielka chmura białego pyłu. Rzeka Kalambo, która spada tu z urwiska powyżej wodospadu jest wąska, cicha i niepozorna. Wzdłuż niej przebiega granica z Tanzanią. W pobliżu jest mostek, który można przekroczyć beż żadnych formalności i ścieżką, która po stronie Tanzanii zbiega po zboczu zejść do podnóża wodospadu. Ale to wymaga poświęcenia na wizytę całego dnia no i oczywiście odpowiedniej kondycji.

My musieliśmy wracać do naszego pozostawionego w dżungli rupiecia, aby przed zmrokiem dotrzeć do Mbali.

 

W powrotnej drodze zabieraliśmy przygodnych pasażerów, którzy oczywiście podróżowali za darmo. Ale żal mi było mijać tych czekających przy drodze ludzi - nie wiedzieli na pewno czy w ogóle jakiś pojazd będzie tego popołudnia jechał do Mbali. Powrotna droga zabrała nam kolejne dwie godziny...

Na rogatkach Mbali podziękowałem Piękności za jej miłe towarzystwo i starania - spieszyła się, niepewna transportu do rodzinnego Mpulungu.

Głód. Od rana zjadłem tylko dwa jajka i resztki bułki! Po powrocie do miasteczka trzeba było szybko rozejrzeć się za jedzeniem. Była niedziela. Na małym bazarze znalazłem otwarte tylko trzy kramy: z olejem nalewanym do butelek po mineralnej, pomidorami (100 kw za sztukę) i cebulą (200 za szt). Tu w handlu także jest specjalizacja!
Zachwalana w przewodniku restauracja "Old Soldier's Restaurant" okazała się zamkniętą od dawna ruderą - panowie redaktorzy z Lonely Planet - pora wyruszyć w trasę i zaktualizować wasze drogie przewodniki!    -Gdzie tu można coś zjeść? Ta sympatyczna mama pokazała mi drogę do nieco odległego od centrum zajazdu Grasshopper Inn (macie go na zdjęciu poniżej).

Tu za pokój dwuosobowy z łazienką biorą 40 tysięcy, za single i double bez łazienki - 30 tysięcy kwaczy. Ale ja przyszedłem do restauracji przy hoteliku...

Na żadne gastronomiczne szaleństwa nie było mnie stać, ale po ostatnich "chudych" dniach należało mi się jakieś normalne danie. Za to, co na zdjęciu: nogę kurczaka z warzywami i foremkę nszimy (kasza kukurydziana na gęsto - podstawowa potrawa tutejszych biedaków zastępująca im ziemniaki) zapłaciłem 10 tysięcy kwaczy. Poczułem się lepiej... Jak szaleć, to szaleć! No to jeszcze małe piwo "Mosi Lager" za 3300!

Nocowałem jednak nie w "Grasshopperze" ale w centrum Mbali - w hoteliku przy przystanku odjazdowym autobusu. Biorą tam 35000 za single room.  Zapowiadało się bowiem wstawanie w środku nocy: autobus do stolicy miał odjechać jeszcze po ciemku - o 5.00!  Bilet za 75000 wykupiłem jeszcze wieczorem...

Recepcjonista zapukał o 4.30. Parząc sobie wargi siorbałem pospiesznie poranną kawę. O 4.50 byłem z plecakiem przed hotelikiem. Czekaliśmy cierpliwie - ja i jeszcze ze dwadzieścioro miejscowych. Autobus jednak pojawił się w ciemnościach dopiero o 5.20.  Elegancki jak na Afrykę - dawno takim nie jechałem!  Plecak powędrował do bagażnika. Ruszyliśmy w ponad 1000-kilometrową trasę...  Murzyniątka z sąsiednich siedzeń przyglądały się ciekawie podróżującej z nimi samotnej "bladej twarzy".
Gdy się przejaśniło byliśmy już na dobrym asfalcie przecinającym wysokie trawy sawanny. Ponad żółć tych traw często wystawały zielone czapy mangowców... Dwa czy trzy postoje na posiłki... Była 17.00 gdy na horyzoncie zamajaczyły po raz pierwszy wieżowce Lusaki. Ale to, jak się miało okazać był już inny świat...

 

  >>>>>Przejście do kolejnej części relacji  z Zambii 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory