Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część VIII A relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  - UGANDA -  Part eight "A"

 

Uganda jest o 1/3 mniejsza od Polski, zamieszkuje ją 25 milionów ludzi

 

 Po pobycie w Republice Środkowoafrykańskiej i wszystkich ograniczeniach oraz trudnościach, które przeżywa tam podróżnik Uganda wydaje się być turystycznym rajem.  Miała wprawdzie kiedyś też swojego despotycznego dyktatora - Idi Amina, ale to odległe czasy. Dziś wśród przeżywających trudności polityczne i gospodarcze afrykańskich krajów Uganda błyszczy jak szczęśliwa gwiazda. Wizę tego kraju dostaje się bez kłopotów po przylocie na lotnisko w Entebbe koło Kampali lub na drogowych przejściach granicznych. Przed terminalem lotniska w Entebbe czekają biało-żółte taksówki gotowe zabrać was za 25000 do odległej o 35 km Kampali. Ja wolałem jechać znacznie taniej: zbiorowym białym minibusem z niebieskim paskiem (tu myląco nazywają go "taxi") do Kitoro taxi park w Entebbe (1000) i po przesiadce w kolejny - do stolicy. Razem 2000 szylingów...  Deal!

Już w mikrobusie zorientowałem się, że tu znowu jestem muzungu (cudzoziemiec). Normalne!  Ale nareszcie po wielu tygodniach mogę przejść z mojego nieporadnego francuskiego na lepiej znany język: angielski... Uwaga! Tu się jeździ lewą stroną!  Dla piechura oznacza to konieczność zerkania w prawo, a dopiero potem w lewo... A jeżdżą jak szaleńcy!

Stolica Ugandy ma ponoć 1,2 miliona mieszkańców i tak jak Rzym położona jest na siedmiu wzgórzach. Między nimi ulokowało się zwarte centrum z kilkoma wieżowcami. 

Już w pierwszych godzinach pobytu miałem okazję przekonać się, że Kampala to jedna z najbardziej zatłoczonych stolic świata. Smog i hałas...  To nie jest miejsce na dłuższy pobyt!  Postanowiłem: zobaczyć co się da i uciekać!   Zakwaterowanie znalazłem w centrum, naprzeciw bazaru Owino: Mukwano Guest House oferuje pokój jednoosobowy z wiatrakiem i prysznicem na korytarzu za 12 000 szylingów. W gąszczu sklepików odnalazłem jeden z wielu kantorów (tu oznaczane są szyldem FOREX) i wymieniłem pieniądze. Za dolara płacili 1750 szylingów. I dolar znów był w łaskach (wspominałem wam wcześniej o tym, że Afryka Zachodnia z wyjątkiem trzech anglofońskich krajów kocha wyłącznie euro).
Na bazarze zrobiłem zakupy: paczka 6 bułek - 500 szylingów, margaryna - 1400, gotowane jajko -140, papaja - 800, kilo pomarańcz - 500, pół litra wody mineralnej - 500. Ceny koki są regulowane: 0,3-500, 0,5-800, 1litr-1200. Rozkręcam wyłącznik, aby zagotować herbatę, bo w pokoju nie ma gniazdka...  Posiłek. I teraz można wyjść na duszne upałem miasto...

Podstawowy środek transportu, który używałem w Kampali nazywa się boda-boda. To motocyklowe taksówki, którymi jeździłem już wielokrotnie w Afryce Zachodniej.  Przeciskają się stosunkowo łatwo przez uliczne zatory... Oczekują na klienta na każdym rogu. Uzgadniajcie cenę przed wyruszeniem w trasę!  Za kurs w centrum płaci się 500 szylingów. Za dłuższą jazdę cena wzrasta gwałtownie - do 1500. Ale te 500 da sie z reguły utargować. Na siodełko i... jedziemy

Kierowcy nie zawsze znają miasto. Prosiłem - za 1000 do pałacu Kabaki, a przywiózł mnie do siedziby parlamentu  (na zdjęciu obok). Ale o tym dowiedziałem się dopiero wtedy, gdy motorek już odjechał. Parlament też ładny - na cokole przed nim stoi kabaka (król) Muwenda Mutebi II.  

Na sąsiednim wzgórzu stoi okazała protestancka katedra. Od podnóża katedry otwiera się ładny widok na centrum miasta.

Ale najciekawszym punktem zwiedzania Kampali była wizyta w muzeum. Wstęp do Uganda Muzeum kosztuje 3000 szylingów + 5000 jeśli chcecie fotografować. A w środku wszystko: od prehistorii przez czasy kolonialne, etnografię i życie codzienne mieszkańców aż do rozwoju kraju w czasach współczesnych - niewiele afrykańskich stolic może się pochwalić taką placówką!...

Ta świątynia hinduska jest jednym z ciekawszych akcentów architektonicznych centrum miasta. 

Do katolickiej katedry stojącej na wzgórzu w dzielnicy Rubaga niestety nie dotarłem - zrobiło się późno i bolała mnie głowa - prawdopodobnie od kilkugodzinnej wędrówki w ulicznym smogu.

 

A to uliczna budka telefoniczna z operatorską obsługą. Takie usługi świadczy się na ulicach wielu afrykańskich miast. Operatorka dysponuje aparatami komórkowymi kilku sieci. Stacjonarny telefon też jest. No i jeszcze kalkulator do obliczenia należności - całe oprzyrządowanie mieści się w torbie i na noc zabierane jest do domu...

Za rogiem mam internet - płaci się 800 szylingów za każde pół godziny. Tylko komputery mają strasznie wolne! 

  

Jak w każdym wielkim mieście Afryki, tak i w Kampali dostrzega się kontrasty. Ale nie jest to skrajna nędza czy głód...
To nie strajk taksówkarzy - to normalny widok w centrum miasta. W uliczce sąsiadującej z dworcem autobusowym zlokalizowanym w centrum miasta. mikrobusy czekają na zapełnienie pasażerami i swoją kolejkę do odjazdu. W każdym rzędzie inny kierunek. Gdy pojazd jest już pełen problemem staje wypchanie się ze śródmieścia. Wiele razy w wielkich miastach Afryki kląłem, gdy trzeba było na dworzec autobusowy jechać daleko za miasto. Przykład Kampali pokazuje, że to ma jednak sens!... 

Taką publiczną "taxi" można pojechać na wschód - tam leży Jinja i tam są źródła Nilu.

To niecałe dwie godziny drogi, za które zapłacicie 2000-2500 szylingów. Po drodze za oknem widać wzgórza pokryte herbacianymi krzewami. Taka plantacja przypomina do złudzenia gęsty żywopłot.  

A to już Jinja [dżindża] - miasto z kolonialnym rodowodem i trochę przykurzonym "charmem" leżące tam, gdzie z Jeziora Wiktorii wypływa Nil. Ta część biegu rzeki - aż do Jeziora Alberta nazywane jest Nilem Wiktorii. Miasto odwróciło się od jeziora, a może w ciągu dziesięcioleci poziom wody się obniżył. Popatrzcie na zdjęcie obok - Jezioro Wiktorii widać na horyzoncie. w Jinji mieszkałem tuż obok stacji mikrobusów - w Victoria View Inn. Za duży pokój z prysznicem płaciłem 10000 (płatne z góry, z rachunkiem dostaje się mydło i kawałek papieru toaletowego) - polecam!   

W XIX wieku wielu znamienitych podróżników organizowało wyprawy do wnętrza Czarnego Kontynentu w poszukiwaniu źródeł najdłuższej rzeki świata.   W końcu odnaleziono miejsce, gdzie Nil wypływa z Jeziora Wiktorii i uznano, że to są źródła Nilu. Dziś niektórzy wydłużają Nil o wpadającą do jeziora Kagerę, jeszcze inni lokalizują źródła Nilu w Burundi na zboczach Mt Kikizi. Jinja nie zamierza jednak oddawać przyznanej jej niegdyś godności...  Na zdjęciu obok widzicie Nil Wiktorii kilkaset metrów od jego "źródeł" w jeziorze. 

W miasteczku obok motocyklowych taksówek boda-boda kursują także boda-bike, przewożące pasażerów na rowerowym bagażniku. Pojechałem takim pojazdem do miejsca nad rzeką, gdzie w ładnym parku jest przystań łodzi, restauracja i taka oto tablica, przy której chętnie fotografują się turyści. W pobliżu jest pomnik Mahatmy Ghandiego. Przypomina, że część prochów tego przywódcy wrzucono zgodnie z jego wolą do Nilu. Po drugiej stronie rzeki widać ustawiony na skarpie obelisk - to jest to miejsce z którego pierwszy Europejczyk - Speke patrzył na rzekę i jezioro...  A za wstęp do parku pobierają od cudzoziemców opłatę - na szczęście tylko 2000 szylingów .

Uliczki w okolicach parku nad Nilem kryją wiele eleganckich, starych i nowych rezydencji.  Natomiast w centrum miasta ciągną się setkami metrów takie podcienia. Pod nimi znajdziecie nie tylko sklepiki, ale także zaimprowizowane warsztaty wystawione na zewnątrz pomieszczeń. 
Tu na przykład pracują krawcy...

...a ci chłopcy z imponującymi karabinami pilnują banku. Niefrasobliwie, bo jedli właśnie na swoim posterunku prozaiczny lunch...
W Ugandzie, podobnie jak w Kenii spotkać można sporo Hindusów i Pakistańczyków. Część z nich wyznaje islam. Muzułmanki nakrywają głowy chustami i nie lubią się fotografować. Miejscowe Murzynki na ogół się nie wzbraniają...

O wczesnym poranku znowu mnie tu budzi nawoływanie z minaretów.

Lubię fotografować dzieci, są takie naturalne...

 

 

 

Jinja ma  kilka kafejek internetowych, gdzie za każde pół godziny pracy przy komputerze płaci się 900 szylingów. Duży chleb kosztuje 1500, a kilo pomarańcz 500 - sami oceńcie czy to drogo...

 W ogrodach wokół rezydencji  kwitną drzewa bougenvilli i frangipani. Wzdłuż ulic widać flioletowo kwitnące dżakarandy i osypane karminowym kwieciem flame-trees. Jak ktoś lubi tropikalne kwiaty, to jest to miejsce dla niego...

O wczesnym poranku łapię boda-bodę i za 3000 szylingów jedziemy do odległych o 11 kilometrów kaskad Bujagali  [budżagali]. Początkowo jest to dobry, choć wąski asfalt, potem już tylko czerwona, laterytowa droga na której kurzy się jak diabli... I do tego "tarka" - a adoptowany na siedzenie bagażnik na którym jadę jest raczej twardy...

Piszą o tym miejscu "Bujagali Falls", ale tak naprawdę to są to wspaniałe, kilkustopniowe kaskady na szeroko rozlanym Nilu Wiktorii. Jest to idealne miejsce do uprawiania raftingu. Kilka miejscowych kompanii oferuje "white- water rafting" - spływy pontonami przez cały ciąg kaskad i bystrzy. 
Za wsią Bujagali przy wielkiej reklamie piwa "Bell" trzeba skręcić w lewo - ku rzece - do Bujagali Camp - obozowiska zajmującego cały skalisty cypel obniżający się ku wodzie.  Myślę, że widok na kaskady z tego miejsca wart jest miliony szylingów. Ale miejscowi zainwestowali niewiele: kilka chatek pod strzechą,  trochę zaniedbana restauracja i poletko namiotowe. Za to kwiatów dużo, szczególnie hibisksów... 

Z portkami czerwonymi od pyłu schodzę w dół.  Jest ósma rano, w bramie nikogo jeszcze nie ma. Podobno strażnicy przyjeżdżają o 9.00 i wtedy już trzeba płacić za wstęp 3000 szylingów.
Panorama, która otwiera się z campu wystarczyła by na kilka połączonych ze sobą pocztówek: nurt rzeki rozdziela się tu na kilka  (7?)  ramion opływając skaliste wysepki pokryte bujną roślinnością. Woda wali w dół z kaskad wysokich wprawdzie tylko na kilka metrów, ale jej masa jest imponująca! 

Kaskady są tak usytuowane, że dla dobrych zdjęć lepiej tu być późnym popołudniem...

Miejscowi rybacy w małych łódeczkach niefrasobliwie pływają u podnóża wodnych stopni - widać wiedzą, gdzie można bezpiecznie dotrzeć...
Bujagali to bardzo urokliwe miejsce - dla mnie znacznie ciekawsze niż reklamowane "Źródła Nilu".  Jeśli ma się dość czasu można rozbić namiot na zielonym stoku i zasypiać tu przy szumie wielkiej wody...

A przy bramie już o 9.00 pojawiają się chłopcy piekący na prymitywnym piecyku indyjskie chiapati...  Z głodu się nie zginie...
 

 

Kaskady Bujagali są na pewno pięknym miejscem. Ja jednak obiecywałem sobie znacznie więcej po słynnych Wodospadach Murchisona na północy Ugandy.  Aby skierować się w tamtą stronę trzeba było wrócić do stolicy, która jest węzłem komunikacyjnym dla całego kraju.

Ale o moim pobycie w Murchison Falls National Park i tarapatach z dojazdem przeczytacie już na kolejnej stronie...

 

  >>>>>Przejście do drugiej części relacji  z Ugandy  

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory