Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część VIII B relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  - UGANDA -  Part eight "B" 

 

  (ciąg dalszy)

 Uganda ma co najmniej trzy ciekawe parki narodowe: Ruwenzori  i Bwindi na południu oraz Murchison Falls na północy. Ruwenzori fascynuje górskimi krajobrazami i niepowtarzalna roślinnością deszczowego lasu. W Bwindi jest szansa spotkania z gorylami. W Murchison są wodospady i zwierzaki.  Do Przylądka Dobrej Nadziej było jeszcze daleko, a czasu coraz mniej... Musiałem wybierać. Ponieważ z gorylami zamierzałem spotkać się w Rwandzie, a wędrówka w Ruwenzori to mimo niezapomnianych widoków jest w dużej części taplaniem się w błocie i bagnach (nie przepadam) zdecydowałem się na wodospady... Z Kampali trzeba było najpierw dotrzeć do Wanseko.  

 

Dworzec międzymiastowych autobusów w Kampali to niewielki, bardzo zatłoczony plac. Nie ma żadnych kas i żadnej przedsprzedaży biletów. Gdy pytasz o godziny odjazdów podają je orientacyjnie - przyjdź rano! Przychodzisz, znajdujesz autobus z tablicą kierunkowa zatkniętą za wycieraczki i czekasz...  Za przejazd trzeba zapłacić przed wejściem do wozu - wsiądziesz szybciej - możesz wybrać lepsze miejsce na ceratowych siedzeniach. -Już niedługo pojedziemy - uspokaja konduktor.  To "niedługo" może trwać nawet 2 i 3 godziny - w zależności od tego, w jakim tempie przybywa pasażerów. W końcu kierowca uruchamia silnik - to znak, że naprawdę pora odjazdu jest blisko!...

Jak dojechać do parku Murchison Falls? Najpierw autobusem za 8000 do Masindi (215 km - 3,5 godziny). Tylko pierwsza część podróży prowadzi asfaltem - po dwóch godzinach zjeżdżamy na pylistą szutrówkę.  Masindi (na zdjęciu obok) przypomina miasteczka z Dzikiego Zachodu.  Pan Mieczysław Pomorski - już po powrocie z podróży poinformował mnie, że w Masindi podczas II wojny światowej był obóz polskich uchodźców. Zbudowali tam kościół i szkoły... Szkoda, że nie wiedziałem o tym wcześniej...

Z Masindi  kolejny etap prowadzi taką samą szutrówką do Wanseko nad Jeziorem Alberta. Rozległe jezioro widoczne jest z urwiska z którego serpentynami zjeżdżamy w dół - na płaską sawannę. 

Mijamy wioski - grupy okrągłych chat pod strzechą stojące wśród papaj i bananowców.

Wanseko, gdzie kończy się droga okazuje się sporą rybacką wioską nad Jeziorem Alberta. To najdalszy punkt, do którego można dotrzeć publicznym transportem. Stąd albo trzeba wynająć samochód, albo umówić się, aby wyjechał po was ktoś z campów lub lodges zlokalizowanych w parku.  Do parku można również jechać prosto z Masindi - to pół godziny jazdy do głównej bramy parku, gdzie pobierają opłaty za wstęp, a następnie jeszcze półtorej godziny do przeprawy promowej na Nilu, wokół której zlokalizowane są lodges.  

Przed glinianymi domkami wioski stosy rozłożonych do suszenia drobnych rybek. Ale przy drodze oferowano na sprzedaż także i większe okazy - do pół metra długości. 

Dzieciaki z zainteresowaniem przyglądają się białemu. Ich uroda jest już nieco inna niż ich rówieśników z okolic Kampali - stąd już blisko do Sudanu, a po drugiej stronie jeziora jest przecież Kongo...   Pojawia się miejscowy policjant w cywilu. Ale to już nie Afryka Zachodnia, gdzie każde spotkanie ze skorumpowaną  władzą gwałtownie podwyższało poziom adrenaliny. Jest ciekawy, jak pozostali mieszkańcy wioski no i może im pokazać, że z białymi rozmawia jak równy z równymi.

Mam szczęście - po kogoś z mojego autobusu przyjeżdżają landroverem i mogę się zabrać z nimi do parku. Piaszczysta droga "na skróty" prowadzi wśród euforbii, kiełbasianych drzew, poletek manioku i bawełny.

W parku najtańszą opcją dla trampa jest Red Chilli Camp w Paraa (na zdjęciu obok), gdzie jest do wyboru kilka rodzajów zakwaterowania: okrągłe domki (tu zwane banda) kosztują od 25000, nocleg w namiocie z pościelą 18/25 tysięcy, a spanie we własnym namiocie 6000 od osoby. Namiary: www.redchillihideaway.com

W ładnej restauracji obozowiska można zamówić sobie posiłek - kilka dań do wyboru za 6-8 tysięcy szylingów. Moje prośby o wrzątek były załatwiane pozytywnie, aczkolwiek budziły pewne zdziwienie.    Na terenie campu normalnym widokiem są wałęsające się guźce i marabuty (na zdjęciu obok). Kiedy w nocy słyszałem pochrząkiwanie i odgłosy skubania trawy wokół namiotu myślałem, że to taka właśnie dzika świnia. Dopiero rano strażnik wyjawił mi, że był to nieduży (taki z 200 kg...) hipopotam, który wyszedł na żer...
 Pozostałe lodges w Parku Murchison Falls są droższe i oferują wyższy standard: na przykład zlokalizowany na wysokiej skarpie ponad Nilem "Nile Safari Camp" przez który przejeżdżałem bierze 75 USD za full board lub 65 USD za half board. Ale za to z jego tarasu otwiera się na Nil Wiktorii taki widok jak na zdjęciu obok - zachody słońca są tu bardzo spektakularne,  a równie rozgwieżdżone niebo widziałem tylko na Saharze.

Warto wiedzieć, że za pobyt w parku pobierana jest opłata: 1 dzień - 20 USD, 2 dni- 35, 3 dni - 50.

Rankiem zszedłem pieszo nad rzekę, mijając po drodze budyneczek administracji parku. z Paraa co godzinę kursuje prom na drugą stronę Nilu. Warto się tam wybrać dysponując samochodem - to wciąż teren parku narodowego i zwierzyny tam ponoć więcej.  To także trasa prowadząca do północnych rejonów kraju przylegających do sudańskiej granicy - podobno niezbyt tam bezpiecznie.

Z małej przystani przy przeprawie promowej dwa razy dziennie (przy odpowiedniej frekwencji) odpływa mały, dwupokładowy stateczek wiozący turystów w górę rzeki - w pobliże Wodospadów Murchisona. Za powrotny bilet płaci się 15 dolarów lub równowartość w szylingach. Najrozsądniejszą opcją jest dopłynięcie do kaskad porannym statkiem i powrót popołudniowym. Tak też zrobiłem...

Stateczek płynie głównie wzdłuż lewego brzegu zwalniając tam, gdzie widać zwierzęta. A jest na co patrzeć! Podczas krótkiego rejsu widziałem ponad setkę pławiących się w wodzie hipopotamów...  

Do słoni nie mieliśmy szczęścia - podobno duża rodzina polewała się na płyciźnie poprzedniego dnia...

Za to na brzegu wylegiwały się krokodyle. 

Zastygają tak na długie kwadranse z otwartymi paszczami...
Antylopy waterbuck skubią trawę na brzegu lekceważąc przepisy bezpieczeństwa, bo krokodyl może być tuż, tuż...

   
Wzdłuż lewego brzegu są odcinki ładnego klifu w którym gnieździ się ptactwo... Rzeka staje się coraz węższa, nurt coraz bardzie bystry, coraz więcej niesie piany...

Aż w końcu za zakrętem otwiera  się widok na skalistą gardziel w której kipi i huczy biała piana. Dopływamy do dużego głazu przy prawym brzegu który miejscowi nazwali "lading". Nie ma tu żadnej barierki, ani żadnych stopni.  Hooop! - jestem na skałce. Ze mną wysiada tylko jeden Murzyn - strażnik parku, pozostali wracają statkiem do przystani w Paraa. Zobaczyli wodospad...
...zobaczyli wodospad z odległości około 800 metrów...  Można i tak...  Ale ja bym sobie nie darował gdybym miał na tym poprzestać. W końcu w przewodnikach piszą, że to najbardziej fascynujące miejsce w całym, liczącym 6700 km biegu Nilu...

Przy skałce na którą wyskoczyłem zaczyna się wąziutka ścieżka biegnąca wśród drzew zboczem kanionu. Murzyn powiada, że stąd do campingu powyżej wodospadów jest 40 minut marszu. Nie jest to trudna wędrówka, tylko ten żar lejący się z nieba bardzo mi dokucza. Bez nakrycia głowy ani rusz... Przezornie smaruję przedramiona sunscreenem... A po drodze kilka kolejnych punktów widokowych pozwalających zajrzeć do 6-metrowej zaledwie szerokości gardzieli wodospadu...

 Trudno tu ocenić, ale wodospady Murchisona mają podobno 45 metrów wysokości. To niewiele w porównaniu z Victorią czy Iguassu. Ale masa wody przewalającej się z wielką szybkością przez tą wąską gardziel jest olbrzymia. Przecież musi tedy przejść cała woda płynąca Nilem Wiktorii! To robi wrażenie!

W 1962 roku przy wysokim poziomie wody rzeka utorowała sobie drugie, boczne przejście, już nie tak strome jak główny wodospad. Widać je dobrze z urwiska ponad głównym wodospadem... Ten drugi wodospad nazwano Ururu - Independent Fall. Niestety - leży po drugiej stronie głównego nurtu i nie da się tam bliżej podejść...
Z urwiska można zejść na niewielka polankę obok progu wodospadu (uwaga - ślisko!). W powietrzu unoszą się chmury wodnego pyłu. Kamera i aparaty wędrują do worka. Ale jeszcze przedtem mogę zrobić to zdjęcie - niestety szpeci je betonowy filar - prawdopodobnie pozostałość po widokowej kładce, która była tu jeszcze w czasach kolonialnych. Pod drzewami - nieco odsunięte w tył staja ławki dla turystów - siadam tam, by zjeść mój skromny lunch - miejsce jest niepowtarzalne!

Kocham wodospady. Tym największym poświęciłem osobną stronę.  Jest tutaj. Wodospady Murchisona na pewno należy zaliczyć do tych najwspanialszych. Trudno je porównywać z innymi - są  niepodobne do pozostałych...

Powyżej wodospadu wody rzeki kłębią się na kilku kaskadach i bystrzach - ponad nimi administracja parku narodowego wybudowała pole namiotowe dumnie nazywane campingiem. To dwie zadaszone altanki z pięknym widokiem na spienioną rzekę, toalety bez wody i miejsca na rozstawienie namiotów. Cały zapas wody pitnej trzeba przywieźć ze sobą...   Z Paraa do tego "campingu" doprowadzona jest terenowa droga - to 36 kilometrów, które przy dobrych warunkach można przejechać w 40 minut... Wydaje mi się jednak, że bardziej atrakcyjny jest dojazd statkiem i marsz ścieżką ponad wodospadami.
Po wypoczynku w cieniu altanek czekał mnie powrotny marsz ścieżką i oczekiwanie w towarzystwie dokuczliwych much na stateczek, który przypłynął dopiero o 16.00. Moje butelki na wodę były już puste (zabierzcie większy zapas!) Z rozkoszą wlałem w siebie dwie butelki sprzedawanej na pokładzie coca-coli (a 1000)...

  

Warto może wiedzieć, że Red Chilli Tours mająca swój hostel w Kampali organizuje zbiorowe wycieczki do Murchison National Park, gdzie mają ten własny camp. Taka trzydniowa wycieczka z transportem ze stolicy kosztuje 135 USD. Z noclegami i transportem w parku ale bez wyżywienia. Można jechać - pod warunkiem, że zbierze się dostateczna liczba chętnych dla wypełnienia minibusu... tel:+256 41 223903

Następnego dnia ponownie miałem szczęście - parkowa furgonetka wioząca na skrzyni 12 miejscowych zabrała mnie do Masindi. Stamtąd zatłoczonym mikrobusem wróciłem znana trasa do Kampali. 

Kolejnego poranka znalazłem się po raz kolejny na tym zatłoczonym placu pełniącym rolę autobusowego terminalu. Szukałem autobusu na południe do Kabale przy granicy Rwandy...

Jedno trzeba przyznać - informacja jest tu dobra - każdy wóz ma wystawioną w oknie wyraźną tablicę.    Znalazłem swój bez trudu: wielki, zawalony bagażami autobus czekał... pół dnia - aż do 14.00 by złapać jeszcze choć kilku podróżnych.  A ja w jego blaszanym pudle - nie miałem wyboru: na takich dalekich trasach mniejsze pojazdy, które szybciej się zapełniają nie kursują.  Czekało mnie 430 km jazdy. Za bilet do Kabale zapłaciłem 15000 szylingów. Do celu dotarliśmy o 21.30 - po siedmiu godzinach jazdy przez "banana country" - gdzie na przystankach przez okno można kupić banany - aż 50 szt  za równowartość dolara.

Kabale (popatrzcie na mapkę na początku strony) leży na samym południu kraju - w górach, na wysokości około 2000 metrów nad poziomem morza. Powoduje to, że noce są chłodne, a poranki mgliste. W dodatku była to już pora deszczowa, co widać po kałużach na zdjęciu. Miejscowy pucybut z taką nadzieją patrzył na moje zabłocone pionierki, że nie mogłem sprawić mu zawodu. kosztowało to tylko złotówkę (500 szylingów), ale jak lśniły! Niestety nie na długo... 
Na ulicach kabale panuje atmosfera granicznego miasta - blisko stąd zarówno do Rwandy jak i do Konga. Nocowałem w przyzwoicie wyglądającym Visitours Hotel (na zdjęciu obok) zlokalizowanym w przelotowej ulicy. Wcisnęli mi pokoju z zimnym natryskiem za 8000 mimo, że (jak się później okazało) były też tańsze. Naprzeciwko jest konkurencyjny Skyline Hotel - tel. 077 38 89 30, który ma ciepłą wodę - i bierze 7000 za single room a 10000 za double. zaopatrzenie w Kabale jest kiepskie. W furgonetkach na ulicy sprzedają bułki po 100 szylingów. I margarynę. Żadnych serków ani konserw tu nie uświadczycie...

Z Kabale do Rwandy, gdzie zmierzałem są dwie drogi: banalna i uczęszczana główna szosa międzynarodowa prowadząca wprost do Kigali (busik - 6000),  oraz szutrowa, kiepska ale bardzo widokowa droga do Kisoro (80 km) u stóp wulkanów Virunga. Stamtąd przez rzadko uczęszczane przejście graniczne mogłem wjechać wprost do Ruhengeri - rwandyjskiej krainy górskich goryli... Od dawna marzyło mi się to spotkanie z wielkim silverbackiem  więc domyślacie się, który wariant trasy wybrałem...
Czasem podobno koło stacji benzynowej czaka mikrobus do Kisoro, ale tego dnia nic nie było. Siadłem więc z tobołkiem na krzyżówce w centrum miasteczka czekając na przelotowy, nocny autobus z Kampali. Przyjechał dopiero o 11.30,  zapłaciłem 6000 i zadowolony, że nie ma problemu z miejscem wdrapałem się do środka. Trasa do Kisoro jest rzeczywiście bardzo widokowa. To przez większość trasy jazda takimi górskimi drogami. Czasem przez wilgotny, bujny rainforest z setkami zwieszających się lian...

Po drodze uczepione zboczy wioski, maleńkie poletka ziemniaków i kukurydzy ze smutnymi, nędznie odzianymi ludźmi dziabiącymi ziemie długimi motykami. Zachmurzenie, pada drobny deszcz - dopadła mnie w końcu pora deszczowa!
Stary autobus pracowicie wpina się na zielone góry. W kilku miejscach otwiera się widok na górskie jezioro Bunyonyi. W przewodniku reklamują je jako atrakcję krajobrazową. W wioskach nad jeziorem można wynająć łodzie-dłubanki i popłynąć na wysepki. Tylko pogoda dziś nie ta. Gdy zjedziemy do Kisore - małego, zapyziałego miasteczka ze mizernymi sklepikami w dwóch uliczkach otoczą mnie właściciele boda-boda - motocyklowych taksówek.  Wiedzą, że jeśli pojawi się tu biały to jedzie do granicy. Za te 11 kilometrów taryfa jest ustalona: 7000 szylingów. Czarny chłopak kładzie plecak na baku przed sobą, siadam na siodełku i za chwilę pyrkając jedziemy po wybojach. U stóp wulkanicznych stożków. Gdyby nie dzisiejsze chmury, to widoki byłyby wspaniałe.  Niskie baraczki granicznej placówki - a po tamtej stronie szlabanu to już była Rwanda!

  >>>>>Przejście do kolejnej części relacji - do Rwandy 

<<<- do poprzednich  części "Transafricany"

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory