Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część IX B relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  - RWANDA - Gorilla Country - Part nine "B"

 

 

  (ciąg dalszy)

 Wykorzystałem moment, gdy potężny silverback przysiadł, aby odpocząć i ostrożnie okrążyłem go, by znaleźć się naprzeciwko. Przewodnik nie protestował, choć to on zazwyczaj proponował w którą stronę można było się przesunąć. Dzięki temu mogłem zrobić kilka ciekawych zbliżeń. Filmowałem i pstrykałem ostrożnie, a on patrzył na mnie swoimi głęboko osadzonymi oczami. Nie da się ukryć - byłem zafascynowany tym spotkaniem...

Jestem przekonany, że raz w życiu warto przeżyć taką przygodę, nawet jeśli jej koszt jest kolosalny jak na możliwości płatnicze trampa - już w tej chwili opłata pobierana zarówno w Rwandzie jak i w Ugandzie  za wyprawę do goryli wynosi ponad 300 dolarów od osoby, a nie wykluczone, że jeszcze wzrośnie - wraz ze wzrostem ilości chętnych na takie wyprawy. 

 

Według instruktażu przewodników nie wolno patrzeć gorylowi prosto w oczy gdy widać, że jest zaniepokojony lub gdy znaleźliśmy się na jego drodze, gdyż może być to odebrane przez samca jako wyzwanie. Ale ten silverback siedział spokojnie, więc nie miałem obaw...  

Kiedy w kwadrans później spotkaliśmy się ponownie w gęstych zaroślach i spojrzał mi w oczy nieco inaczej wolałem natychmiast po zrobieniu tego zdjęcia spokojnie się wycofać... Nie muszę chyba dodawać, że towarzyszył temu dreszczyk emocji...
Zupełnie inaczej ma się sprawa gdy dochodzi do zbliżeń z młodymi gorylami. Te nie są tak pewne siebie, a spotkanie z człowiekiem wydaje się być dla nich taką samą atrakcją jak dla nas - ludzi spotkanie z gorylem. Oczywiście nie wolno się także do nich zbliżać, dotykać lub rzucać im jakiegokolwiek pokarmu.

Panująca wokół cisza, przerywana jedynie trzaskiem miażdżonych gałęzi sprzyja obserwacji całej grupy. Czy jej członkowie porozumiewają się ze sobą głosem? - Nie zauważyłem, choć odnotowałem różne pomruki, sapnięcia, stękanie, warknięcia, bulgotanie i burczenie w wielkich brzuchach oraz (za przeproszeniem Szanownych Czytelników) puszczanie donośnych bąków...  
Eukaliptusowa uczta trwała jeszcze jakieś 40 minut. Goryle do zrywania kory używały wyłącznie zębów, choć jak widać na tym zdjęciu ich palce zakończone są pazurami.

Widziałem, jak wielki samiec aby dostać się do kory na górnej części pnia po prostu łamał cieńsze drzewka. Samice (na zdjęciu obok) zadowalały się tym co było niżej. Nie zauważyłem, aby goryle walczyły między sobą o co lepsze stanowiska do jedzenia. Czasem jedna samica czekała, aż druga skończy, by zająć jej miejsce przy eukaliptusie.
Zauważyłem jednak, że rodzina utrzymywała kontakt wzrokowy i gdy tylko dominujący samiec sforsował kamienny murek udając się z powrotem do dżungli pozostałe goryle niespiesznie podążyły za nim. Ja też tak jak one - użyciem czterech kończyn sforsowałem murek...

Wśród drzew i gęstych zarośli nasze stadko zajęło się oczywiście dalszą konsumpcją (jeżeli dziennie muszą dla prawidłowego rozwoju zjeść 30 kilogramów to muszą chyba jeść prawie bez przerwy) . Rozgarniając gałęzie krzewów wyszukiwały sobie tylko znane leśne owoce...

Zrobienie dobrego zdjęcia w takich warunkach - w gęstwinie jest o wiele trudniejsze... Najczęściej między fotografem i gorylem są po prostu gałęzie, a gdy w końcu uda się znaleźć jaki prześwit, to widać przezeń tylko fragment modela...

"-I tak sobie myślę: po co te słabo owłosione istoty łażą za mną po tych chaszczach? Dobrze chociaż, że nie zjadają nam owoców!..."

Nie chciałbym donosić na Francisa, ale nasze spotkanie z gorylami przeciągnęło się nieco (ku mojej radości) ponad regulaminową godzinę. W końcu jednak trzeba było zrobić to ostatnie zdjęcie, przeskoczyć mur z kamieni i wrócić do przysiółka, gdzie czekał samochód...

Nasza ochrona. Cały czas towarzyszyło nam dyskretnie dwóch facetów z kałasznikowami. Dlaczego? Od granicy parku jest tylko kilka kilometrów do granicy Konga - dawnego Zairu, skąd na teren Rwandy wdzierają się czasem uzbrojone bandy mogące być zagrożeniem dla turystów.

Po wizycie w parku - ja i mój przewodnik Francis. Z udostępnionych statystyk dowiedziałem się, że w całym 2004 roku goryle w Volcanoes National Park odwiedziło 7747 turystów. Najwięcej było Amerykanów (1821) i Niemców (1483). Polaków w 2004 roku nie odnotowano. Grupa wyruszająca z przewodnikiem może liczyć maksymalnie 8 osób. Wytypowanych do odwiedzania jest tylko 5 gorylich rodzin. Czyli szansę spotkania z gorylami ma  maksymalnie tylko 40 osób dziennie. Ja byłem jednym z tych szczęściarzy. I w dodatku nie padało!  Dzięki Francis, zamówiłeś dobrą pogodę!

Wyluzowany po emocjach mogłem teraz przyjrzeć się bliżej biednej wiosce u wjazdu do parku i jej mieszkańcom. Chaty z chrustu oblepianego gliną, brak elektryczności, wałęsające się domowe zwierzęta...
Dzieci z wioski: bosonogie, ubrane w niezdarnie uszyte kretonowe sukienki lub używaną odzież zachodnią dostarczona przez organizacje pomocowe. W stosunku do turystów są nieufni, ale wiedzą już że za pozowanie do zdjęcia od bogatych turystów można dostać długopis, a czasem nawet pieniądze... Francis powiadał: staramy się oduczyć ich żebrania, ale idzie to bardzo ciężko...

Wieśniaczki pracujące na kartoflanych i bananowych poletkach ubierają się mniej kolorowo niż w innych krajach Afryki ...
Jedna z nich urodziła właśnie pierwsze dziecko. Prosiła, aby sfotografować tą małą główkę ledwie wyglądającą z becika. Dumna afrykańska mama... Zdaje się, że w tym społeczeństwie urodzenie pierwszego dziecka to dla młodej dziewczyny swego rodzaju nobilitacja...

Zauważyłem, że ludzie uśmiechają się tu raczej rzadko. Pełna okrucieństw wieloletnia wojna domowa pozostawiła w psychice tych ludzi nieodwracalne zmiany. Na nie nakłada się jeszcze dzisiejsza bieda.  A jednak były jakieś uśmiechy na pożegnanie, choć - jak pamiętam sprowokowane żartem...

Po powrocie do Ruhengeri odebrałem bagaż z hotelu Mahabura, gdzie spędziłem ostatnią noc płacąc 10000 franków za duży pokój z łazienką. "Mahabura" miała tą zaletę, że była blisko biura parku narodowego. W miasteczku nie ma niestety zbyt dużego wyboru jeśli chodzi o tanie zakwaterowanie.

Prysznic, kubek herbaty, szybkie pakowanie i już maszerowałem do mikrobusu odjeżdżającego z centrum  miasteczka. Wtłoczyli mnie na tylne siedzenie wpychając jednocześnie plecak przez tylne drzwi. Byłem oczywiście jedynym białym w zatłoczonym pojeździe... 

Wkrótce ruszyliśmy w dalszą drogę przez Kraj Tysiąca Pagórków. Tak właśnie nazywają Rwandę - Les Pays des Milles Collines. Pagórków jest zapewne więcej niż tysiąc i rzeczywiście przydają one wiele malowniczości tutejszemu pejzażowi. 
Zbocza wzgórz często pokryte są tarasami na których zielenią się mniejsze i większe poletka. Przy górzystej rzeźbie terenu każdy skrawek ziemi wykorzystuje się pod uprawy. Techniki pracy na roli są oczywiście bardzo prymitywne. To Afryka, ale górzysta, gdzie dzienne temperatury  spadają nawet do 12 stopni. Rok ma cztery pory: długą deszczową od połowy marca do połowy maja i krótką od połowy października do połowy grudnia. Długa pora sucha trwa od połowy maja do połowy października a krótka od Bożego Narodzenia do połowy marca.

Rwanda ma nieco ponad siedem milionów ludności. To dużo, biorąc pod uwagę, że jej obszar jest 12 razy mniejszy od powierzchni Polski. Główne plemiona to Hutu i Tutsi. To właśnie między nimi toczyła się bratobójcza wojna. Walki trwające z przerwami od czasu uzyskania niepodległości w 1962 roku osiągnęły kulminację w 1994, gdy w ciągu trzech miesięcy wymordowano w tym kraju około 800 000 ludzi. Najczęściej ich winą było to, że należeli do innej grupy etnicznej. To było po prostu ludobójstwo...  
Mieszkańcy Rwandy  jeszcze przez wiele lat będą nosić piętno tej tragedii. Ludzie, których oglądałem przez szybę zatłoczonej furgonetki byli smutni, zatroskani. Wewnątrz pojazd nie było tego radosnego afrykańskiego gwaru i przekomarzania się, do którego przywykłem...

Po około dwóch godzinach jazdy znalazłem się w Gisenyi nad Jeziorem Kivu.   KIVU...  Przez wiele lat była to dla mnie jedna z tych magicznych afrykańskich nazw, kryjących za sobą wielką niewiadomą.  Niewielu polskich podróżników dotarło w te strony.  Chciałem teraz jak najszybciej skonfrontować swoje wyobrażenia o tym miejscu z rzeczywistością. Ale o tym już na kolejnej stronie... 
   

  >>>>>Przejście do kolejnej części relacji z Rwandy - Jez.Kivu i Kigali   

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory