Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część IX C relacji z podróży od krańca do krańca  Afryki  - RWANDA -   Part nine "C"

 

  (ciąg dalszy)

 Z Ruhengeri, gdzie miałem spotkanie ze słynnymi rwandyjskimi gorylami do stolicy kraju - Kigali jest bezpośrednia, niezła droga. Ale ja chciałem jeszcze po drodze zobaczyć słynne jezioro Kivu - jedno z tych, które leżą w łańcuchu wielkich jezior afrykańskich. Droga Ruhengeri - Gisenyi pokryta jest asfaltem i kilka razy dziennie kursują nią mikrobusy. Zapłaciłem 600 rwandyjskich franków (za 1 dolara płacili 560) i po dwóch godzinach jazdy podczas której wielokrotnie dopakowywano nam pasażerów znalazłem się w miasteczku Gisenyi. Pierwsza rzecz która zaintrygowała mnie na dużym placu pełniącym funkcję autobusowego terminalu to mikrobusy z tablicą "Goma". Goma to duże kongijskie miasto leżące nad tym samym jeziorem w odległości zaledwie kilku kilometrów od Gisenyi. Zapewniano mnie, że wizę wjazdową wydają na poczekaniu na granicy za 30 USD. Nie pojechałem... Bo był sens jechać po to, by przekroczyć granicę, popatrzeć na częściowo zniszczone przez wulkan miasto a następnie wrócić i powiedzieć: byłem w Kongo!?

Najtańsze zakwaterowanie w Gisenyi znajdziecie w misji katolickiej znajdującej się poniżej autobusowego placu - w kierunku jeziora. Trzeba pytać o kościół katolicki, bo na oficjalną nazwę "Centre d'Acceuil..." miejscowi nie reagują. Za nocleg pod moskitierą w czystym pokoiku z używalnością zimnego prysznica zapłaciłem tylko 2000 franków.

A to już Jezioro Kivu. Dużym zaskoczeniem była dla mnie piękna piaszczysta plaża. Pod wieczór zastałem na niej sporo spacerowiczów. Jezioro wydawało się być bezkresne... Daremnie jednak rozpytywałem o statki kursujące po Kivu. Taki statek mógł być wspaniałą alternatywą dla telepania się po wyboistych drogach. Podobno czasami się tu pokazywały. Ale nieregularnie, i były to oczywiście statki towarowe.  Luksusowe hotele dysponują wprawdzie swoimi speed-boatami, ale koszt wynajęcia takiej jednostki przekraczał oczywiści moje możliwości.

Gisenyi ma charakter miejscowości wypoczynkowej. Spędzają tu urlopy bogaci Rwandyjczycy, a także zagraniczni dyplomaci i eksperci pracujący w Rwandzie. W alei biegnącej równolegle do plaży jest kilka dobrych, drogich hoteli ze sztandarowym "Kivu Sun", mającym nawet centrum konferencyjne. Obok recepcji znalazłem tam coś bardzo ważnego: stanowisko względnie szybkiego internetu. Wprawdzie przeznaczone było dla hotelowych gości płacących ponad 100 dolarów za noc, ale jakoś (nie bez trudu) udało mi się przekonać czarną recepcjonistkę. Zapłaciłem 500 franków i wysłałem wiadomości do kraju. Jak myślicie: czy moi korespondenci to docenili?
Autobus zmierzający wzdłuż brzegów Jeziora Kivu do Kibuye odjeżdża z Gisenyi tylko raz dziennie. Radzili mi przyjść na pozbawiony nawierzchni plac odjazdowy już o 7.00 choć autobus miał odjechać dopiero o ósmej. Czekałem ze sporą grupą miejscowych. Gdy pomarańczowy gruchot pamiętający zapewne czasy kolonialne zajechał w końcu na plac rozpoczął się szturm. Czy ja, muzungu - jedyny biały w tym towarzystwie miałem walczyć łokciami o dostęp do drzwi za którymi konduktor sprzedawał bilety? Pewnie bym potrafił, ale jakże tak? - miałem dylemat... Prawie wszystkie siedzące miejsca w środku były już zajęte, gdy zjawił się policjant (?) w cywilu i pozostałych oczekujących ustawił w ciasną, karną kolejkę.

A mnie wpuścił poza kolejnością. Po zapłaceniu 1100 franków załapałem się nawet na siedzące miejsce na tylnym kole... A oni stali na zewnątrz i wchodzili, wchodzili... Iluż ludzi można upchnąć w takim pudle o żelaznych ławkach pokrytych ceratą?  Zabrali wszystkich... Kiedy w końcu ruszyliśmy w środku z dziećmi stłoczonych było pewnie ze 120 ludzi!  Nie bardzo było czym oddychać...  

Początkowo jechaliśmy asfaltem. Ale już po pół godzinie nasz grat skręcił na wyboistą szutrówkę, która miała nas prowadzić aż do celu... Zaczął się koszmar. Towarzystwo bezceremonialnie pokładało się na mnie, zmęczone dzieciaki zasypiały z głowami na moich kolanach... Autobus stawał w wioskach. Czekał, aż ludzie wygramolą się ze swoimi tobołami, dopakowywał nowych i telepaliśmy się dalej...  Wśród bananowców, poletek herbaty na zboczach i kukurydzy. Bosonogie dzieciaki w podartych koszulinach gapiły się na przejeżdżający raz na dzień autobus i pokazywały sobie mnie, muzungu siedzącego za brudną szybą jak rzadkie, egzotyczne zwierzę...

W jednej z wiosek na postoju kierowca nieopatrznie zgasił silnik i... koniec! Wyglądało to beznadziejnie... W wiosce nie było elektryczności, nie zauważyłem tam także żadnego innego pojazdu.  Ale dobry pan Bóg zesłał nam po jakimś kwadransie taki sam autobus nadjeżdżający z przeciwka. Ten przystawił swój zderzak do naszego, popchnął i... zapalił!...

Toczyliśmy się dalej... Nie mogąc ani na chwilę rozprostować kolan patrzyłem smętnie na te małe, biedne poletka, na błoto na drodze i zastanawiałem się: w przewodniku napisali, że autobus jedzie na tej trasie trzy godziny. Mijała już czwarta godzina. Ciekawe ile jeszcze potrwa ta przeprawa?...

Jak widać to co piszą w przewodnikach trzeba traktować z pewna rezerwą...

 

Droga wspinała się na wzgórza i opadała w małe doliny. Pod koniec trasy ze wzniesienia otworzyła się panorama zamglonego niestety Jeziora Kivu z bardzo urozmaiconą linią brzegową i licznymi wysepkami. Gdzieś tam, nad jedną z tych głębokich zatok było Kibuye...
Po pięciu godzinach koszmarnej jazdy wysiadłem na placu sąsiadującym z ruchliwym bazarem. W kramikach dominowała używana odzież i tandeta. Okazało się, że nasz gruchot nie jedzie wcale do centrum miasteczka.  -Murakoze!  Dziekuję!

Patrzyli na mnie z zainteresowaniem, ale tu nikt nie szarpał za rękawy, nie oferował hotelu, nie prowadził do taksówki, nie chciał wymienić pieniędzy... Będzie tak może za pięć lat, gdy co odważniejsi podróżnicy przetrą szlak i trampy z całego świata zaczną ciągnąć do spokojnej już Rwandy... Wypiłem więc kokę za 150 franków w tym "barze", zarzuciłem plecak i w skwarze wczesnego popołudnia pomaszerowałem pod górę szukać pięknych widoków z których słynie Kibuye...

Bazar zlokalizowany był na brzegu jeziora. Widziałem jak miejscowi odpływali z targowiska wiosłowymi łodziami - zapewne do wiosek rozłożonych gdzieś dalej na brzegu, a może nawet do Konga leżącego po przeciwnej stronie?

Widoki z drogi były rzeczywiście piękne... Błękit jeziora, zieleń drzew, góry na horyzoncie... Jezioro Kivu leży na wysokości 1459 metrów ponad poziomem morza - słońce wprawdzie operuje silnie, ale upał nie jest tak dokuczliwy jak na afrykańskich nizinach. Ale moskitierę warto ze sobą mieć... 
 

Okazało się, że Kibuye jest bardzo rozciągnięte. Dopiero po około 20 minutach marszu dotarłem do przystani, przy hotelu "Eden Golfe Rock". Ale tu nie było już takiej pięknej plaży jak w Gisenyi.

Droga wiła się wzdłuż brzegu zatoki. Po kolejnym kwadransie zobaczyłem  zbudowany z kamienia kościół katolicki wzniesiony jeszcze przez Belgów...
No i wreszcie po drugiej stronie zatoki wyrosła przede mną Czapka Napoleona - Napoleon's Hat. Czytając wcześniej tą nazwę w przewodniku zastanawiałem się jak może wyglądać ta góra. Rzeczywiście - przypomina kształtem nakrycie głowy cesarza. Miejscowi oferują wycieczki łodzią na drugi brzeg połączone ze wspinaczką na tą kopę...

Można też popłynąć w takim pięknym krajobrazie na Wyspę Pokoju (Amahoro). Łodzie z przewoźnikiem i najtańsze zakwaterowanie (2000 fr w dormitorium) oferuje Bethanie Guesthouse - tel. +250 568235  Ale o miejsca podobno jest trudno bo Kibuye jest modnym wczasowiskiem, z dobrym dojazdem ze stolicy.
Spieszyłem do stolicy... Z przewodnika wynikało, że tylko raz w tygodniu, we wtorek odpływa statek z Bujumbury - miałem opóźnienie. A do Bujumbury w Burundi było jeszcze daleko.

Najsolidniejszą firmą przewozową w Rwandzie wydaje się być Okapi Travel. Mają nawet rozkład jazdy i przedsprzedaż biletów. Gdy dotarłem na małe rondo pełniące funkcje centrum miasteczka okazało się, że mają także... "koników" Biletów w kasie na najbliższy mikrobus nie było, ale oferowano je przed biurem - po podwójnej cenie i (jak mi się wydaje) w porozumieniu z kasjerką. Czekam... Na szczęście nie ma wielu chętnych i tuż przed odjazdem zawstydzona dziewczyna "znajduje" jednak bilet za normalną cenę - 1000 franków... 

Szosa do stolicy jak na afrykańskie warunki jest świetna, ale nie ma prostych odcinków - cały czas wije się po zboczach tych zielonych wzgórz... gdzieś w połowie trasy przejeżdżamy przez most na rzece Niavarongo - największej w Rwandzie. Rzeka trochę rozczarowuje - jest proporcjonalna do wielkości tego kraju... Gdy po 2,5 godzinach jazdy wjeżdżamy do Kigali zapada już zmrok. Widzę tylko szeregi małych sklepików ciągnące się wzdłuż zatłoczonych pojazdami ulic...

 Następny poranek pozwala przyjrzeć się bliżej stolicy Rwandy. Miasto rozłożyło się na kilku sąsiadujących ze sobą pagórach. W centrum, zajmującym jedno ze wzniesień wyrosło już kilka błyszczących  szkłem wieżowców - takich jak na zdjęciu obok. Ale większość ulicznej zabudowy nie przekracza wciąż wysokości pierwszego piętra, co nadaje miastu prowincjonalny charakter.

Ale większość z 340 tysięcy mieszkańców tego miasta żyje w dzielnicach biedoty szczelnie pokrywających zbocza wzgórz. Do krytych blachą domostw gnieżdżących się w ciasnych uliczkach często nie sposób dojechać samochodem.
Terminal mikrobusów w centrum miasta jest niestety zorganizowany bardzo chaotycznie. Żadnych tablic - trzeba po prostu rozpytywać, gdzie kto jedzie.   W Rwandzie funkcjonuje także państwowa kompania komunikacji międzymiastowej Onatracom dysponująca pełnowymiarowymi autobusami. Oferuje ona nawet codzienne połączenie z Kampalą w Ugandzie (o 6.00 - 8 godzin w trasie) ale jej autobusy wyruszają ze stacji autobusowej Gare de Nyabugogo na peryferiach.

W tym miejscu może kilka rad dla kogoś, kto chciałby rozpoczynać podróż po Afryce od Rwandy: jedyne bezpośrednie połączenie lotnicze z Europy oferują linie SN Brussels (dawna belgijska Sabena). Z przesiadką najtaniej tu dotrzeć przez Nairobi, gdzie też można otrzymać wizę. Ciekawostką jest natomiast bezpośrednie połączenie Kigali - Kilimanjaro (Arusha), które zamożnym turystom pozwala połączyć dwie wielkie atrakcje: najwyższy szczyt Afryki i goryle.

 

Nie jest łatwo znaleźć w Kigali zakwaterowanie odpowiednie do zawartości kieszeni trampa. Jednym z nielicznych miejsc jest mały hotel "Kigali" w muzułmańskiej dzielnicy Nyamirambo. Za pokój z zimnym prysznicem i telewizorem (!) z wliczonym skromnym śniadaniem (wodnista kawa i omlet z 1 jajka) płaciłem 6500 franków. W Kigali są też droższe hotele (Okapi, Faucon), które mają po kilka gorszych (i tańszych) od standardowej oferty pokojów - można tam próbować szczęścia, gdy nie ma miejsca w "Kigali Hotel".

A to moja urocza recepcjonistka. Napisy w recepcji - w lokalnym języku kinyarwanda i - na szczęście - po francusku. Nijak nie mogła mi jednak wytłumaczyć dlaczego w nocy nie ma w kranach wody...

W pobliżu hoteliku, przy tej właśnie ulicy jest mała kafejka internetowa, gdzie za godzinę wolnego połączenia z siecią pobierają 500 franków.
A w drugą stronę - okazały meczet. Przywykłem do nocnego nawoływania z minaretów, ale jak ktoś wrażliwy, to proszę zabrać zatyczki do uszu.

Z zaopatrzeniem w stolicy nie ma kłopotów takich jak na prowincji. W sąsiedztwie miałem kramy z owocami (duża papaja - 400, 10 małych bananów - 100) i sklepiki gdzie można było dostać chleb (300 za pół kilo) bułeczki (10 za 250) czy margarynę. Jak przystanąć i pogadać z przekupkami to da się nawet coś utargować...
Z fotografowaniem ludzi nie jest łatwo. Są najeżeni i nieufni. A kiedy pytasz o pozwolenie na sfotografowanie to trzeba mieć gotową sensowną odpowiedź na pytanie: -A po co ci moje zdjęcie?

Do dzielnic biedoty lepiej się nie zapuszczać, szczególnie po zmroku. Na ulicach nie widać tu ani wojska ani policji, a nawet wśród generalnie życzliwych ludzi znaleźć się mogą czarne owce...
Najpopularniejszym chyba środkiem komunikacji miejskiej jest w Kigali "taxi-motor" czyli motocyklowa taksówka, która za 400- 500 franków zawiezie was w dowolne miejsce. Warto mieć ze sobą plan miasta, by pokazać, gdzie się chce jechać bo ze znajomością francuskiego wśród "taksówkarzy" bywa różnie.

Sklepiki w handlowych ulicach Kigali mają malowane kolorowo frontowe ściany. Ale oszklonych wystaw widzi się wciąż niewiele.
Ulice centrum pełne są bezrobotnych przesiadujących godzinami w nadziei na jakieś dorywcze zajęcie. Czasem działają oni jako naganiacze lepszych sklepów oczekując potem prowizji. Wymieniaczy waluty znajdziecie przed urzędem pocztowym, ale radzę raczej wymieniać pieniądze w jednym z kantorów znajdujących się w bocznym skrzydle poczty.

Nieliczni turyści, których można spotkać na ulicach Kigali zaczepiani są przez sprzedawców pocztówek i pamiątek. W centrum jest kilka sklepów oferujących zupełnie niezły wybór drewnianych i kamiennych rzeźb. Królują wśród nich oczywiście goryle. Ale jak poszperać, to można znaleźć coś ciekawego. Tylko jak to potem dowieźć do kraju?
Co trzeba zobaczyć będąc w Kigali?  Z zabytków to chyba tylko rezydencję niemieckiego gubernatora Rwandy Richarda Knadta z 1907 roku. Mało kto dziś pamięta, że Rwandę kolonizowali Niemcy - ich panowanie trwało jednak tylko 22 lata - do przegranej przez Rzeszę I wojny światowej, po której wszystkie niemieckie kolonie przejęli zwycięzcy. Rwanda właśnie wtedy przypadła Belgom.

W dzielnicy Gisozi naprzeciw widocznego na zdjęciu "śródmiejskiego" wzgórza wzniesiono "Genocide Memorial" - Pomnik Ludobójstwa upamiętniający masakrę 1994 roku. Na dziedzińcu płonie znicz ku czci ofiar tej zbrodni.

Wewnątrz budynku mającego kształt dwóch połączonych rotund jest ciekawie zrobiona ekspozycja składająca się z ze zdjęć, plansz i filmów video. Przedstawia genezę i przebieg tragicznych wydarzeń. Wstrząsające!  Na piętrze - jakby dla usprawiedliwienia się przed światem pokazano inne przykłady ludobójstwa: pacyfikowaną przez Niemców Namibię,  Bośnię, Kambodżę, i... Treblinkę (dlaczego nie Auschwitz?)

 

Wystarczy...

Przyszła pora pożegnać Kraj Tysiąca Pagórków - kraj sympatycznych, ale smutnych w odbiorze ludzi. Kolejnym krajem na szlaku mojej transafrykańskiej podróży było Burundi, do niedawna ogarnięte wojną domową, gdzie zamierzałem wsiąść na statek kursujący po Jeziorze Tanganika i popłynąć prze całą jego długość - aż do Zambii.

Najnowsze wydanie przewodnika Lonely Planet "Africa" z którego korzystałem nic nie wspominało o możliwości przejazdu drogą lądową z Kigali do Burundi. W książce wręcz ostrzegano przed rebeliantami napadającymi na środki transportu publicznego po obu stronach granicy. Dopiero na miejscu - w Kigali ustaliłem, że sytuacja jest już na tyle stabilna, że mikrobusy mogą już utrzymywać regularną komunikację między obiema stolicami. Takie międzynarodowe "taxi brousse" jedzie do Bujumbury około 5 godzin, a za jedno miejsce płaci się 5000 rwandyjskich franków.  

 

  >>>>>Przejście do kolejnej części relacji  - do Burundi 

<<<- do poprzednich  części "Transafricany"

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory