Wyprawa dookoła Ameryk 2013 Voyage Around Americas

Część I - Karaiby i USA  -       Part one - The Caribbean and USA

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


I call this trip The Voyage around the Americas. Something like this in the history of my wandering around the world have not yet been! In the good and bad of this theorem sense. The journey began unluckily: first flight from Gdansk to Frankfurt shortly after the start turned back due to a technical fault. The flight was completely canceled, I lost the connection to Tobago, which Condor flies only once a week. When I reported to the office LOT they announced  that I could go via the same route a week later. :) There was an alternative route via the U.S., but LOT said that he could not issue me a ticket for this route because they do not have agreement with the Caribbean line, which appeared at the end of the route... They could not ...  I, the humble passenger I could!  And three days later I reached Tobago with this line,  flying via Barbados.

All details of this voyage you can see on the map below:

 

Nazwałem tą podróż podróżą dookoła Ameryk. Czegoś takiego w historii mojego wędrowania po świecie jeszcze nie było! W dobrym i złym tego twierdzenia znaczeniu.  Podróż zaczęła się bowiem feralnie: samolot LOTu z Gdańska do Frankfurtu zawrócił wkrótce po starcie ze względu na techniczną usterkę. Lot został całkowicie odwołany, a ja straciłem połączenie na Tobago, na które Condor lata tylko raz w tygodniu. Gdy zgłosiłem się do biura LOT oświadczono mi, że mogę polecieć tą samą trasą za tydzień. :) Alternatywna trasa przez USA była, ale LOT oświadczył, że nie może mi wystawić na tą trasę biletu, bo nie ma umowy z linią Caribbean, której lot występował w końcówce trasy...  Nie mógł...    Natomiast ja, skromny pasażer mogłem wykupić taki bilet i trzy dni później doleciałem tą właśnie linią na Tobago przez Barbados. Potem już wszystko poszło "jak po sznurku". Szczegóły całej trasy pokazałem na mapce...

Tobago amazed me with its untouched nature. I was going around by local buses. Tobago is the island to discover - it has nice beaches hidden in the silent bays and picturesque waterfalls in the jungle - see pictures on the right column.

But the most important for the traveler is that that this island is safe for the tourists and relatively inexpensive in comparison to the other islands of the Caribbean.

That's how Tobago looks like from the plane:

 

Tobago zachwyciło mnie swoją dziewiczą przyrodą. Zwiedzałem je lokalnymi autobusami, które reprezentują tam zupełnie niezły standard, a przejazdy nimi są bardzo tanie.

Tobago to wyspa do odkrycia - ma piękne plaże ukryte w zacisznych zatokach i malownicze wodospady schowane w tropikalnej dżungli:

A najważniejsze, że jest to wyspa bezpieczna dla turystów i względnie tania w porównaniu z innymi uczęszczanymi przez turystów miejscami na Karaibach. Tak wygląda z samolotu:

Much more about my stay on Tobago Island I wrote on the separate page "Tobago" - in Polish but with many pictures.

 

Więcej i obszerniej o moim pobycie na Tobago napisałem na osobnej stronie "Tobago".

From Tobago I took a flight to Jamaica...  

Z Tobago przez Port of Spain poleciałem na na Jamajkę.

 

 

Na początku mojej trasy był Kingston - stolica kraju. To miasto jest raczej omijane przez turystów. A powodem jest stan bezpieczeństwa. Ulice Kingston cieszą się złą sławą. W centrum miasta jest niewielki park, a w nim wciąż stoi na cokole Królowa Wiktoria. W promieniu kilometra od tego miejsca znaleźć można kilka budowli w stylu kolonialnym.

Ale prawdziwą atmosferę Kingston oddaje zdjęcie, które zamieściłem poniżej. Ono dobrze oddaje atmosferę panującą na ulicach stolicy Jamajki.

     

     
   

Kingston to także dawna stolica karaibskich piratów. Mieli oni swoją bazę w Port Royal - na półwyspie zamykającym zatokę, w której leży dzisiejsza stolica wyspy. Po piratach w Port Royal stacjonowało brytyjskie wojsko. Pozostały tam resztki fortu z taką oto bramą: 

     

 

 

 

Fort in Port Royal   Przez okna w murach fortu wciąż wyglądają armaty. Jest tu teraz warte odwiedzenia muzeum: 
     

 

 

 

Montego Bay:  

Turystyczną Mekką Jamajki jest zachodnie wybrzeże wyspy. Tam są najładniejsze plaże i najwięcej wypoczynkowych ośrodków. Tam zawijają statki wycieczkowe. Z Kingston udałem się do Montego Bay na zachodnim wybrzeżu. Niewielkie miasto położone jest w pięknej zatoce. Na półwyspie wysuniętym w zatokę zbudowano nabrzeża dla statków wycieczkowych:  

     

 

 

 

     

 

 

Wąskie uliczki Montego Bay doprowadzają do placu, przy którym stoi bodaj najważniejszy zabytek miasteczka - dawny areszt: 

 

 

Na potrzeby turystów zorganizowano tu mały bazar z pamiątkami, który zaludnia się, gdy w porcie pojawia się statek. Najciekawsze na tym bazarze wydały mi się rzeźby w drewnie - każda z tych rzeźbionych twarzy jest inna...

 

Z Montego Bay zorganizowałem sobie wycieczkę do górzystego wnętrza wyspy. A tam toczy się normalne życie.  Ludzie pracują na swoich poletkach, zbierają plony,sprzedaja przy drodze owoce - na zdjęciu poniżej - ackee [aki] - przez stulecia były one podstawą wyżywienia ludzi mieszkajacych w tutejszym interiorze

 

Ackee fruits vendors:   

 

 

 

   

W interiorze znaleźć można wiele egzotycznych kwiatów i ciekawych drzew - na zdjęciu poniżej tzw. afrykański tulipan: 

   

 

 

 

Na południe od Montego Bay w odległości jakiejś godziny jazdy znajduje się wypoczynkowa miejscowość Negril, z długą, ale wąską plażą wzdłuż której rozłożyły się wczasowe ośrodki:

Negril beach:    

 

 

Cliffs of Negril on the west coast of Jamaica:

 

Na południe od maleńkiego "centrum" plaże ustępują miejsca skalistemu klifowi. Na klifie w wielu miejscach zbudowano eleganckie wille i pensjonaty:

     

 

 

        

 

 

Las Vegas:

 

To piękna wyspa. Więcej o Jamajce zamierzam napisać na osobnej stronie JAMAICA

 

Z Jamajki, wykorzystując bezpłatny bilet z American Airlines poleciałem przez Miami do miasta hazardu i rozrywki - Las Vegas w stanie Nevada. Nie po to, by grać (w Vegas byłem wcześniej trzykrotnie) , ale dlatego, że Las Vegas jest dobrą bazą dla wycieczek do Parków Narodowych. A właściciele hoteli wynajmują tu pokoje za grosze licząc, że turyści zostawią sporo pieniędzy w kasynie. Dla wielu Las Vegas to wielki kicz, który ma przyciągnąć publikę:

     

 

 

 

     

Fontanny, palmy, kiczowate rzeźby i wielkie hotele zgrupowane są przy głównym bulwarze - tzw. Stripie:

     

     

Po Stripie spacerują także ładne dziewczyny przybrane w różowe pióra, które chętnie pozują do zdjęć z przechodniami. Z początku myślałem, że to jeszcze jedna akcja promocyjna jakiejś miejscowej rewii. Ale po zrobieniu zdjęcia i krótkiej rozmowie okazało się, że to prywatna inicjatywa - modelki zarabiające na datkach, które dostają za wspólne fotki...

 

 

Mnie osobiście tym razem najbardziej podobały się tańczące w rytm muzyki gigantyczne fontanny przed hotelem Bellagio: 

 

     

 

     
     

W Las Vegas wypożyczyłem na tydzień samochód i ruszyłem do Parków Narodowych. W Las Vegas nie było śladu śniegu. Ale w Północnej Newadzie było już biało:  

     
   

Gdy skręciłem na górskie drogi śniegu zaczęło przybywać. Przeżyłem śnieżną zamieć i jazdę w dół nieodśnieżoną szosą. Z przygodami, ale szczęśliwie dotarłem do miasteczka Page.

     

 

   

W odległości zaledwie kilku kilometrów od Page można odnaleźć Antelope Canyon. Byłem po raz pierwszy w tym niezwykłym miejscu, administrowanym przez Indian Nawajów. Okazało się, że to tak naprawdę ie kanion w naszym rozumieniu, ale ciasny przesmyk w czerwonych skałach.

     

     
   

Koloryt i kształty tych skał są  niezwykłe. Szczególne wrażenia wywołuje dzienne światło wpadające przez wąskie szczeliny do tego przesmyku... "Kanion" ma niewiele ponad sto metrów długości. Na miejsce dojeżdża się z parkingu terenową ciężarówką Indian...  

     

 

   
Monument Valley:  

 

Jeszcze tego samego dnia dojechałem do słynnej Monument Valley. Przejeżdżałem tu kiedyś z moimi synami, ale było zbyt późno, aby zjechać z głównej trasy i docenić urodę tej doliny:

     

     

 

 

Do doliny dojeżdża się szosą 163. Już z tej szosy otwierają się wspaniałe widoki na pojedyncze skały i całe ich grupy... W tej wspaniałej scenerii kręcono wiele filmów - między innymi słynny "Dyliżans".  

     

 

 

 

   

Monument Valley leży na granicy dwóch amerykańskich stanów: Arizony i Utah. To teren indiańskiego rezerwatu i Indianie administrują tym terenem.  Dobrą mapkę doliny z nazwami poszczególnych gór i drogami znaleźć można tutaj: http://www.firetreeinn.com/mapmvw.html

     

 

 

 

Miałem dobrą pogodę, choć te góry, które miałem w dużej odległości i pod światło jawiły się w niebieskiej mgiełce: 

 

 

 

     
   

Z szosy 163 kilkukilometrowy odcinek asfaltu prowadzi w prawo - do bramki parku gdzie pobierają opłatę (5 USD) i do wybudowanego przez Indian hotelu i tarasu widokowego. Z tego tarasu otwiera się najlepszy widok na dolinę - taki, jak na zdjęciu poniżej: 

     

   

 

   

Z parkingu przed tarasem odchodzi w dół do doliny terenowa droga prowadząca między skały i "mesy" aż do Totem Pole. Aby się tam zapuścić zwykłym autem (wydaje mi się, że jest to możliwe, choć z pewnym ryzykiem)  trzeba mieć dużo czasu - jechać trzeba wolno i ostrożnie po wykrotach. Ja nie zdecydowałem się na tą jazdę - może wam sie uda i przywieziecie zdjęcia z tamtej części parku!  :)

     

     
   

Jadąc dalej przez pustkowia stanu Utah przez Mexican Hat dotarłem do ośnieżonych gór. Kolejną noc spędziłem w Rodeway Inn w Monticello. Chciałbym polecić ten łańcuch moteli - przy niewygórowanej cenie (płaciłem ok. 40 USD za pokój) mają wliczone kontynentalne śniadanie, czasem bardzo obfite, a seniorom dają 10% zniżki. Mają lepszy standard od Motel6 przy podobnych cenach.

    W północnej części stanu Utah leżał śnieg - w takim krajobrazie wjechałem do Colorado:
 North Utah:    

 

   
Colorado:  

W Colorado chciałem koniecznie zobaczyć rzadko odwiedzany Park Narodowy Black Canyon. Był koniec stycznia Trudno było przewidzieć jaka będzie pogoda. Gdy dojechałem do bramy parku okazało się, że park o tej porze roku tonie w śniegu:

     

     
   

Amerykanie jednak utrzymują w zimie drogę prowadzącą z miasteczka Montrose do małego Visitors Center, które znajduje się na krawędzi kanionu. Pojechałem! Poranek był nieco mglisty, ale mogłem zrobić zdjęcia. Oto widok z pierwszego view point na krawędzi kanionu: 

 

 

 

 

Black Canyon

Nazwa kanionu bierze się od jego czarnych skał. Wysokie ściany mogą zaimponować: głębokość kanionu w najgłębszym miejscu dochodzi do 830 metrów!  Kanion ma długość 22,5 km. Zejście do kanionu nie jest możliwe nawet latem. W najwęższym miejscu na dnie rzeka pokonuje skalne gardło o szerokości zaledwie 12 metrów.

     

 

   
   

W Visitors Center zastałem samotnego starszego rangera. Wyświetlił mi film o kanionie i dziejach jego eksploracji. Wygodna droga prowadzi z visitors center do kolejnych punktów widokowych na krawędzi kanionu. Ale zimą była zamknięta. Musiałem zadowolić się widokiem z Gunnison Point - widokowego balkoniku zawieszonego nad kilkusetmetrową przepaścią: 

     

 

 

Zjeżdżając potem w dół - do cywilizacji spotkałem sarenkę stojącą tuż przy drodze... Niestety zdjęcie zostało zrobione przez przyciemnioną samochodową szybę.

     
   

Popędziłem potem przez Colorado w kierunku południowo - wschodnim - przez wysokie przełęcze Gór San Juan. Nie była to łatwa jazda, ale obfitowała w piękne widoki. Po południu poprawiła się pogoda...

     

 

 

 

 

   

Zjechałem w końcu do rozległej Doliny San Luis - prawie zupełnie płaskiej... Wiał silny, zimny wiatr, a zachwycałem się panoramą gór Sangre de Cristo, które od wschodu zamykają dolinę: 

     

     

 

 

  Śnieg zniknął. Trawiaste dno doliny pocięte jest regularną siatką takich oto dróg, doprowadzonych do rozrzuconych farm: 

 

 

 

   

jedna z takich dróg prowadziła do Parku Narodowego Great Sand Dunes. Gdzie te diuny? Trudno było je sobie wyobrazić tutaj - w górach. Ale jednak były - na razie słabo jeszcze widoczne u stóp gór:

     

     

 

Wyglądało to niewiarygodnie i niesamowicie. Gdy się zbliżyłem mogłem już fotografować wysokie na około 200 m diuny u stóp ośnieżonych gór:

     

Great Sand Dunes National Park:

 

Był to jeden z najbardziej fascynujących widoków, jakie widziałem w tej podróży. Było późne popołudnie. Po wizycie w parkowym centrum i obejrzeniu ciekawego filmu (ogrzałem się przy okazji herbatą oferowaną przez panie randżerki) podjechałem pd same diuny. Można po nich chodzić... Wiał jednak lodowaty wiatr i robiło się późno...

     

     
   

Gdy słońce opadło na zboczach diun pojawiły się długie cienie przydając plastyczności temu pustynnemu krajobrazowi. Aż sie prosiło, żeby zostać tu dłużej dla tych widoków. Ale obok paku nie ma żadnej bazy hotelowo - motelowej. Może właśnie dlatego tak niewielu turystów tu trafia. 

     

   

 

   

 

W parku żyją zwierzęta, a że ruch na parkowej drodze jest niewielki, to nie są płochliwe i można je fotografować z niewielkiej odległości: 

     

     
   

 Park Great Sand Dunes był najbardziej wysuniętym na wschód punktem mojej samochodowej tury. Po noclegu w motelu w Alamosa zawróciłem na zachód - w kierunku Arizony, gdzie znów pojawił się śnieg:

   

 

 

 San Juan Mts:

 

 

Znowu musiałem się wspinać na zalane słońcem Góry San Juan, poprzedniego dnia spadło dużo śniegu:

     
    Na przełęczy Wolf Creek Pass nie zdążyli jeszcze oczyścić drogi, więc zjazd był emocjonujący:
     

     

Potem, już w dolinie przejeżdżałem obok charakterystycznej skały, która nazywa się Chimney Rock. Dla miejscowych Indian ta góra miała mistyczne znaczenie... Rzeczywiście kształtem przypomina samotny komin:

     
   

Mając tego dnia pewną rezerwę czasu i obserwując świetną pogodę zdecydowałem się zboczyć z głównej trasy do Cortez w malowniczą górską drogę 145 prowadzącą przez Taylor Mesę do znanego w Colorado i nie tylko ośrodka sportów zimowych Telluride. Droga

     

     
   

Droga była malownicza i dobrze oczyszczona ze śniegu. Niebo błękitne. Ruch niewielki - dzięki temu mogłem przystawać i fotografować do woli, a było co:

     

 

   

Ponad drogą piętrzyły się okazałe szczyty. Ten na przykład nazywają tutejszym Matterhornem:

 

 

 

W końcu u stóp ośnieżonego pasma zobaczyłem w dole miasteczko Telluride. Przypomina ono wielkością i charakterem nasze Zakopane:

 

 

Telluride, CO - Frozen Bridal Veil Fall:  

Do Telluride przywiodła mnie chęć zobaczenia najwyższego wodospadu w stanie Colorado, który nazywa się Bridal Veil Fall (Welon Panny Młodej). Odnalazłem go bez trudu na końcu tej miejscowości. Tyle, że... Był całkiem zamarznięty (popatrzcie na zdjęcie poniżej). O tej prze roku był to zatem najwyższy lodospad w Colorado!

     

 

 

 

Następnego dnia rano po długiej jeździe przez pustkowia dotarłem do Wielkiego Kanionu rzeki Colorado. Przy wjeździe do parku płaci się teraz aż 25 dolarów! Wprawdzie bilet ważny jest przez tydzień, ale nie sądzę, aby wielu turystów korzystało z tej opcji. Na początek stanąłem nad kanionem Little Colorado - dopływu wielkiej rzeki. To był przedsmak:

Grand Canyon National Park

 

 

   

Pierwszy punkt widokowy nad właściwym kanionem to tzw. Desert View Point. Stoi tam stara kamienna wieża widokowa, w której na dole zainstalował się teraz sklepik z pamiątkami:

     

Grand Canyon - Desert View Point:

A taki widok otwiera się z urwiska tego Desert View Point:

   

 

   

 

   

Potem jechałem parkowa droga na zachód, zjeżdżając po kilkadziesiąt metrów w prawo do kolejnych punktów widokowych. Każdy z nich zachwycał inną panoramą:

     

     
   

Na którymś z tych punktów widokowych zjadłem swój skromny, spóźniony lunch. Ne ma tam ( i słusznie!) piknikowych stołów, ale to mi zupełnie nie przeszkadzało. Dawno już nie jadałem w open-air restaurant na kamieniach z takim widokiem!

     
   

Punktów widokowych na południowej krawędzi kanionu (tzw. South Rim) jest co najmniej 8. Niektóre znajdują się w zakolach - i wtedy można popatrzeć na ścianę kanionu opadającą w bezpośrednim sąsiedztwie: 

     

     

Grand Canyon of Colorado River

 

 

Na zdjęciu poniżej widać, że Wielki Kanion ma kilka "tarasów" Piszą, że jego szerokość dochodzi do 29 kilometrów (wtedy już nie widać przeciwległego urwiska) a głębokość sięga 1 mili czyli 1600 metrów... 

     

     
     

Zaskoczony byłem, że w końcu stycznia w kanionie nie było śladów śniegu. Trochę topniejących płatów leżało tylko na jego krawędzi. Gdy słońce opada trochę niżej (a zimą dzieje się to dość szybko, to obraz staje się bardziej kontrastowy. Wielki Kanion ma też krótkie odgałęzienia - jedno z nich widać na zdjęciu poniżej:

     

   

 

Stanąłem w końcu na słynnym Mather Point - balkoniku wysuniętym na urwisko kanionu (zdjęcie poniżej) Byłem w tym niezwykłym miejscu już po raz trzeci. Ostatni raz - z moimi synami, wówczas nastolatami. Dziś każdy z nich ma dziś po dwóch własnych synów, których być może zabierze kiedyś do Ameryki by jak my zachwycili się tą wspaniałą przyrodą...

     

     
   

Gdy kiedyś magazyn turystyczny poprosił mnie o przedstawienie listy 7 cudów mojego świata - 7 najpiękniejszych miejsc, które widziałem - umieściłem Wielki Kanion na pierwszym miejscu tej listy. Ci z Was, którzy nad kanionem jeszcze nie byli powinni pojechać, by sprawdzić, czy mój osąd był trafny:

     

     
   

Ostatnia noc w USA spędziłem w miasteczku Williams, leżącym na słynnej drodze "Route 66". W Williams wciąż pielęgnuje się tradycje Dzikiego Zachodu. W centrum miasteczka znajdziecie wiele budynków stylizowanych na Wild West. Niektóre z nich są autentyczne:

     

     
   

Rano przekroczyłem na Mojave Desert granicę stanu Kalifornia. A potem jeszcze ośnieżone Góry Sierra Nevada (na zdjęciu poniżej). Spostrzegłem, że cena benzyny na stacjach wzrosła co najmniej o pół dolara (warto pamiętać i zatankować wcześniej).

     

     
   

Zjeżdżając w labiryncie autostrad ku oceanowi dotarłem szczęśliwie do Long Beach - właściwie jest to południowa dzielnica wielkiego Los Angeles, ale administracyjnie jest oddzielona. Mnie centrum Long Beach podobało sie bardziej niz centrum LA:

     

     
   

Tu przy Ocean Boulevard na parterze budynku CityBank oddałem w biurze Avisa mój samochód - w ciągu siedmiu dni wyjeździłem sam 3508 kilometrów. średnie zużycie paliwa forda focusa na górach i w dolinach wyniosło 5,7 l/100 km.

     

     
   

Miałem jeszcze czas na krótki spacer po Long Beach. Jest tam kilka ładnych, zadbanych parków, a w centrum stoi z tuzin wieżowców. Subtropikalna roślinność na pewno jest dodatkową ozdobą miasta: 

     

     
   

 

Z mostu zobaczyłem wreszcie mój statek, którym miałem popłynąć dalej na południe, aż na kraniec Ameryki. Stał zacumowany obok zamienionego na hotel/muzeum trzykominowego liniowca "Queen Mary":

     

     
   

"Queen Mary" zamiast iść na złom jest dziś wielką atrakcją turystyczną. Właściciele interesu kupili także radziecki okręt podwodny, który też udostępniony jest do zwiedzania (za pieniądze oczywiście). Widać go na dole zdjęcia:

     

     
   

Obok tego starego, pięknego statku zobaczyłem... kilometrową kolejkę pasażerów czekających na stojąco, w pełnym słońcu na rejestrację na mój statek. Czekaliśmy tak prawie 3 godziny. Amerykanie najwyraźniej stracili panowanie nad sytuacją. Tłumaczyli się brakiem personelu i wolniejszym niż zwykle działaniem komputerów. Je w rozmowach już na pokładzie żartowałem, że taką kolejkę po raz ostatni widziałem przed mauzoleum Włodzimierza Lenina w Moskwie. Ale tam posuwała się szybciej!... W morze wyszliśmy z czterogodzinnym opóźnieniem...

     

     
     

  O moim rejsie i odwiedzonych portach napisałem w drugiej części relacji...
     

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

To the next part of this report      

Przejście do drugiej części relacji  

 

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory