CZĘŚĆ  I A - Grand Comore  - PART  ONE "A"

Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

 

 

      

 Mało kto z nas potrafi coś powiedzieć o Komorach – małym archipelagu wciśniętym między Madagaskar i kontynent afrykański.  To jedna z najlepiej strzeżonych turystycznych tajemnic Oceanu Indyjskiego.  Cztery wysepki archipelagu rozrzucone są na długości około 300 kilometrów.  Zamieszkuje je około 600 tysięcy ludzi. Często mówią o sobie, że są afro-arabami.     Obywatele RP przybywający w celach turystycznych otrzymują wizę Komorów po przylocie na lotnisko. Na miejscu wypełnia się formularze, zdjęcia nie są wymagane. Trzeba natomiast mieć drobne pieniądze (franki komoryjskie, euro lub dolary) na opłatę wizową. Urzędnikom notorycznie brak reszty, a w terminalu nie ma ani oddziału banku, ani kantoru. Przy pobycie do tygodnia opłata wynosi 15 euro, 20 dolarów lub 6000 FK).

 

GRAND COMORE czyli Wielki Komór

 

Stołeczne miasto niepodległej Unii Komorów - Moroni leży na największej wyspie - Grand Comore u stóp aktywnego wulkanu Karthala. Z samolotu obniżającego się nad wyspą widać pola lawy. Przy szosie na lotnisko tą lawę eksploatują przerabiając ją na kruszywo.

 

W tych miejscach, gdzie lawa dotarła kiedyś do brzegu oceanu wybrzeża są skaliste, czarne i poszarpane. Ciekawie wyglądają w zestawieniu z turkusem kryształowo czystej wody oceanu.

Moroni – stolica kraju przycupnęła wokół małej, naturalnej zatoczki. Tak jak przed stu laty wypełniają ją pękate, drewniane łodzie – boutres. Ich wręgi często wykonane są z naturalnie wygiętych konarów drzew.  To bardzo malowniczy zakątek - jak widzicie nikt tu specjalnie nie sprząta, aby nieliczni turyści mogli wywieźć śliczniutkie zdjęcia...

 

W stolicy niewiele jest zabytków architektury, którymi miasto mogło by się pochwalić. Jednym z tych nielicznych jest pokazywany na pocztówkach stary Meczet Piątkowy w Moroni. Zbudowano go w XV wieku przy nadbrzeżnej ulicy - tuż bok zatoczki wypełnionej starymi łodziami.

Kilkaset metrów od niego, przy ulicy prowadzącej do małego portu zbudowano kilka lat temu za pieniądze z zagranicy Nowy Meczet Piątkowy. W porze piątkowej modlitwy wyznawcy Allacha mają zatem dylemat: dokąd iść na modlitwę. Słyszałem, że większość wybiera tą nową świątynię.

Nie udało mi się ustalić jaka jest historia tej budowli, przyciągającej oczy po drugiej stronie zatoczki. Wieża z półksiężycem wskazuje, że mógł to być meczet. Obecnie mieści się tu jakaś państwowa instytucja.  Podobało mi się, więc zaryzykowałem zdjęcie.  Ale ostrożnie... Szczególnie w pierwszych dniach pobytu człowiek nie wie jakiej może się spodziewać reakcji... Pamiętacie, co kiedyś pisałem o fotografowaniu stacji kolejowej w Pointe Noire w Kongo Brazza?

Uliczka w medynie, która rozpoczyna się zaraz za starym Piątkowym Meczetem. To  najstarsza część miasta, wzniesiona z ciemnego, wulkanicznego kamienia, której niskie domy stłoczone są wzdłuż wąskich na dwa metry krętych ulic. W tych miniaturowych arteriach wciąż jeszcze znaleźć można maleńkie sklepiki i warsztaty.

Uliczki medyny doprowadzają aż do barwnego bazaru pod kolorowymi parasolami, na którym sprzedaje się głównie używane ciuchy i tandetę. Na pamiątki czy wyroby miejscowego rękodzieła nie ma zapotrzebowania, bo turyści zaglądają tu niezmiernie rzadko. Znajdziecie je w najdroższym hotelu Galawa na północnym wybrzeżu i przed odlotem - w lotniskowym sklepiku.

Pod podcieniami malowanej na biało-błękitno bazarowej hali handluje się głównie owocami i warzywami. Uprawnej ziemi na wyspie nie ma wiele, więc i ceny produktów nie są wcale niskie: za trzy korzenie manioku zapłacić trzeba aż 500 franków. Ale jest egzotycznie – nie tylko ze względu na rozmaitość egzotycznych owoców i warzyw. Wiele tutejszych kobiet pokrywa twarze papką ze sproszkowanego drewna sandałowego –nazywają to maską piękności, bo podobno korzystnie wpływa na cerę i zabezpiecza przed promieniami słońca.

Na bazarze płaci się oczywiście wyłącznie lokalną walutą.  Krajową jednostką monetarną jest frank komoryjski (KMF). 1 euro ma wartość 491 franków komoryjskich, a 1 dolar USA – 417 KMF.  Instytucja kantorów nie jest znana. Pieniądze wymienia się w banku, który pobiera prowizję nie od kwoty, ale od transakcji,  więc lepiej wymieniać pieniądze grupowo

Takie okazałe rybki sprzedają wprost na nadbrzeżnej ulicy.  Przy tropikalnych temperaturach towar psuje się szybko, nawet jeśli przechowuje się go w termo - skrzyni. Dlatego można i trzeba się targować.
Nie wszyscy lubią się fotografować, ale mężczyźni czasem zgadzają się aby zrobić im zdjęcie. 

Ten staruszek pamięta doskonale francuskie czasy kolonialne. Dobre to były  czasy dla tubylców. Może właśnie dlatego ci co je pamiętają - starsza generacja z większym szacunkiem odnosi się do pojawiających się tutaj białych.

Podcienia przed składami pamiętają czasy kolonialne... Niestety większość tych budynków straciła swoich dawnych właścicieli i popada w ruinę.

A to kościółek misji katolickiej w Moroni. W czasach kolonialnych stacjonowała w Moroni francuska administracja i wtedy zapewne bywał wypełniony. Dziś na nabożeństwach pojawia się zaledwie około 20 osób. W sąsiedztwie kościoła jest szpitalik prowadzony przez katolickie siostry. Tam tłumek potrzebujących widziałem o każdej porze dnia .
Ksiądz Jan - Polak, przemiły człowiek, Administrator Apostolski Komorów. To jedyny katolicki kapłan w całej Unii Komorów.  Jego praca na Komorach jest bardzo niewdzięczna: islam jest zgodnie z konstytucją jedyną religią państwową Unii Komorów i każda działalność skierowana na szerzenie chrześcijaństwa traktowana jest jako wystąpienie przeciwko konstytucji...  Ksiądz Jan może być zatem tylko duszpasterzem garstki zamieszkujących tu obcokrajowców i organizatorem humanitarnej pomocy dla muzułmańskiej społeczności, która oczywiście przyjmowana jest z aprobatą.

 

Wulkan Karthala u stóp którego leży Moroni ma 2361 metrów i potrafi płatać niespodzianki. Podczas mojego pobytu na sąsiedniej wyspie Moheli niespodziewanie plunął popiołem pokrywając stolicę i jej najbliższe sąsiedztwo ponad centymetrową warstwą szarego popiołu. Przez następne dni życie w mieście, nad którym wisiał tuman szarego pyłu było koszmarem. Wielu miejscowych chodziło w przeciwpyłowych maskach. 

 
A tak wyglądał misyjny samochód pokryty warstwą popiołu, który w ciągu jednej nocy spadł na miasto, a potem rozwiewany był przez wiatr. Wieczorami z niepokojem obserwowaliśmy czerwoną łunę ponad kraterem - kolejny wybuch mógł przynieść znacznie większe straty...

Coś jednak trzeba było robić... Miejscowi katolicy usuwają warstwę popiołu z kościelnego podwórka..
Ja jak widzicie nie miałem szczęścia do Khartali.  Ale gdy wulkan drzemie można podjąć próbę wspinaczki na krawędź krateru. Oczywiście z miejscowym przewodnikiem, bo szlak nie jest oznakowany. Miałem propozycję odbycia takiej wycieczki po okazyjnej cenie 30 euro (przy dwóch uczestnikach).  Piesza wędrówka rozpoczyna w położonej na zboczu wioski Boboni, do której dojechać można taksówką. Turyści, dla których wspinaczka górskimi ścieżkami nie jest nowością mogą wejść na krater i zejść w ciągu jednego dnia. Wiąże się to jednak ze sporym wysiłkiem i znacznie częściej grupy turystyczne dzielą wyprawę na dwa etapy – z noclegiem na krawędzi krateru. Namioty zabezpiecza przewodnik. Największym problemem jest wniesienie na górę odpowiedniego zapasu pitnej wody.

Na satelitarnym zdjęciu wyspy Grand Comore widać wyraźnie potężne wybrzuszenie wulkanu.
Atrakcję krajobrazową na południe od Moroni stanowią dwa małe stożki wulkaniczne wyrastające wprost na wybrzeżu.  Od strony oceanu wyglądają po prostu jak strome wzgórza.

 

Obok tego, który jest bliższy stolicy – w wiosce Ikoni zwiedzić można niewielką ruinę sułtańskiego pałacu.
Przy skałkach u stóp urwiska dokazują w wodzie miejscowi chłopcy. Nie do pomyślenia jest, aby pływała z nimi jakaś dziewczynka... Do Ikoni jest blisko, ale tamtejsza plaża nie należy do najładniejszych. Opinię najładniejszej plaży na wyspie ma Chomoni – ukryta w zatoczce na wschodnimi wybrzeżu wyspy, naprzeciw Moroni.

   

Komunikację z wioskami rozrzuconymi głównie na obwodzie wyspy utrzymują „taxi brousse” - mikrobusy i samochody osobowe afrykańskim zwyczajem wyruszające w trasę dopiero wtedy, gdy do ostatniego miejsca zapełnią się pasażerami. Dlatego lepiej nie planować wyjazdów na późne popołudnie, bo może się zdarzyć, że o tej porze nic już w trasę nie wyjedzie. W Moroni funkcję stacji autobusowej pełni mały parking naprzeciwko bazaru Volovolo na północnych peryferiach miasta. Przykładowe ceny przejazdów: Moroni – lotnisko Hahaya - 500 franków, Moroni – Mitsamiouli – 600 franków, Mitsamiouli – Bangoi-Kouni 300 franków.

Jadąc z Moroni wzdłuż wybrzeża na północ już po kilku kilometrach dociera się do wioski Itsandra, która ma małą, ale piękną schowaną w zatoczce plażę.  Jest to najbliższe stolicy kąpielisko – uczęszczane między innymi przez zamieszkujących czasowo w Moroni zagranicznych specjalistów.

Na północnym krańcu Grand Comore znajdziecie wiele pięknych, białych plaż. Przy najdłuższej leży spora osada Mitsamiouli.  To największa osada w tej części wyspy stąd wypływają w morze kolorowe rybackie łodzie (z reguły dłubanki zaopatrzone w boczny pływak). Znajdziecie tu także mały bazar, na którym można się zaopatrzyć w owoce. Na krańcu wioski przy plaży są prymitywne, ale tanie (6000 franków za noc) bungalowy dla tych trampów, którzy lubią zasypiać przy szumie oceanu.

Przy drodze w tej części wyspy spotkać można zarówno kwitnące krzewy frangipani jak i okazałe baobaby.  

Dwa kilometry za Mitsamiouli  odgałęzienie porządnej szosy odchodzi w lewo - do drogiego kompleksu hotelowego Galawa. Na ogrodzony teren ośrodka ochrona wpuszcza tylko hotelowych gości. Pozostali mogą korzystać z basenu, kortu i innych atrakcji za opłatą 2000 franków. W sobotnie wieczory hotel zaprasza na otwarty bufetowy dinner – kosztuje to 10500 franków.

To właśnie jeden z niskich pawilonów Hotel Le Galawa .

Dobrze utrzymana i wyposażona hotelowa plaża spełnia nasze wszystkie wyobrażenia o tropikalnym turystycznym raju. W dodatku nie jest tu gwarno, bo gości niewielu. 
I to tu jest to jedno z nielicznych miejsc, gdzie turysta może tuż przy plaży kupić pamiątki z Komorów. Niestety ich ceny dostosowane są do portfeli gości odwiedzających "Galawę" - trzeba się ostro targować...

Z hotelu Galawa idąc wzdłuż plaży jest już tylko pół kilometra do Trou du Propeth – malowniczej zatoczki z samotną skałką u wybrzeża, gdzie wg legendy wylądował kiedyś sam prorok...
Wróciwszy z Trou du Propeth na główną szosę (ok. 500 m)  przy odrobinie szczęścia można złapać na niej jakiś pojazd, który za 300 franków powiezie was dalej po obwodzie wyspy - do położonego tuż przy szosie, za wsią Bangoi-Kouni jeziorka Lac Sale. Jezioro to powstało to w kraterze wygasłego wulkanu, od otwartego, granatowego oceanu odgradza je jedynie ściana tego krateru. Po obrzeżu krateru prowadzi ścieżka. Warto nią przejść i wspiąć się na kulminację, z której otwiera się wspaniały widok na wybrzeże.

Stałem na szczytowej skałce smagany przyjemną bryzą. Nade mną uparcie skrzeczał jakiś morski ptak, wyraźnie zaniepokojony o swoje pobliskie gniazdo.

 I podziwiałem panoramę - to widok na północ...

   

 

... a to na południe. To prezent dla tych moich korespondentów, którzy narzekają, że zdjęcia na mojej stronie są za małe...  Był to na pewno jeden z najbardziej malowniczych widoków w tej podróży.

 

Na zboczu opadającym ku turkusowemu oceanowi znalazłem kilka malowniczych form skalnych wyrzeźbionych przez słońce i wiatr...
Jeśli spojrzeć z kulminacji nad Lac Sale daleko na południe, to w oddali, na wybiegającym w ocean małym półwyspie widać ciekawą formę skalną kojarzoną z ogonem smoka – nazywają ją Dois du Dragon. Rzeczywiście, przypomina ona fragment rozczłonkowanego szkieletu jakiegoś gigantycznego gada. 

Tak wygląda ten wąski półwysep w zbliżeniu...
Warto podjechać tam szosą – u nasady półwyspu leży wioska z ładną, małą plażą. Poprowadzą was do niej miejscowi chłopcy licząc na kilkaset franków napiwku... Na skały „ogona” można się wspiąć dla dobrych zdjęć – doradzam w takim przypadku mocne, trekingowe buty i spory zapas pitnej wody.

 

Od strony południowej krajobraz półwyspu jest bardziej dramatyczny: skalne ściany stromo opadają tu do oceanu. 

Ze Smoczego Ogona widać małą, malowniczą wysepkę Ile aux Tortues, na którą amatorzy robinsonady mogą popłynąć łodzią wynajętą u rybaków. Ale za taką powrotną turę trzeba zapłacić minimum 10000 franków, więc pożądane jest skompletowanie bodaj małej grupy dla podzielenia kosztów.

 

Dotarcie z Moroni do Smoczego Ogona ze zwiedzaniem zabrało mi dobre pół dnia. Potem trzeba było poszukać powrotnego transportu. Podstawową nitką komunikacji jest na Grand Comore wąska szosa biegnąca po obwodzie wyspy. Na niektórych mapach pokazują także nieliczne drogi przecinające jej wnętrze. Są to jednak arterie podrzędne, będące w kiepskim stanie i z tego względu dostępne w zasadzie dla samochodów terenowych. Wracałem zatem tą samą trasą - jak widać na zdjęciu - z przygodami. Kolejnego dnia poleciałem małym samolocikiem na inne wyspy archipelagu...

Satelitarne zdjęcie Archipelagu Komorów. Anjouan, gdzie leciałem to trzecia wyspa od lewej... Ostatnia po prawej to Majotta.

  >>>>>Przejście do kolejnej części relacji - na Anjouan  

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory