tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos

Część I A - AFRYKA - part one "A"               

 


Ponad dwa lata przygotowań poprzedziły rozpoczęcie tej najdłuższej, jak dotąd mojej podróży. Jej pierwszy etap prowadził do Południowej Afryki, gdzie chciałem zobaczyć góry Drakensbergu i Kruger National Park, odwiedzić dwa małe afrykańskie królestwa: Lesoto i Suazi oraz zajrzeć przez uchylone nareszcie drzwi do niedostępnego dotąd kraju jakim była Angola. 

 

 

     

     Spośród ofert różnych linii sprzedających bilety na trasy dookoła świata - RTW (więcej tutaj) najkorzystniejsza dla mnie okazała się także i tym razem ta, którą oferuje linia KLM i jej partnerzy. Był początek lutego. Po przesiadce w Amsterdamie i kilkunastu godzinach lotu wylądowałem późnym wieczorem w Johannesburgu. Właściciel hostelu położonego blisko lotniska odebrał mnie swoim wozem z terminalu. Miasta RPA znałem już z poprzedniego pobytu w tym kraju i nie zamierzałem zatrzymywać się na dłużej w niezbyt bezpiecznym Johannesburgu. Głównym celem były ostatnie afrykańskie królestwa. Już następnego poranka odjechałem minibusem w kierunku granicy Lesoto...

Lesoto

Do króla Lesoto wciąż jeszcze chyba nie dotarła wieść o tym, że Polska dawno już zmieniła orientację polityczną: jego administracja wciąż wymaga od obywateli naszego kraju posiadania wiz. Taką wizę po zapłaceniu kilkudziesięciu dolarów można otrzymać w konsulacie tego kraju w Johannesburgu (ambasada w Pretorii nie wydaje wiz) a także warunkowo - w urzędzie imigracyjnym w Maseru, gdy przekracza się granicę na głównym przejściu - Maseru Bridge i immigration dopatrzy się, że jesteście z kraju, który jest na jego liście "wiza wymagana".

Wjechałem jednak do Lesoto bez wizy – na granicznej Przełęczy Monantsa, którą przekracza dziennie zaledwie kilkanaście osób (głównie miejscowych) nie było wcale przedstawicieli królewskiej straży granicznej. A policjant w najbliższej wiosce, do którego się zgłosiłem ani nie słyszał o Polsce, ani nie miał pieczątki, którą mógłby wstawić do mojego paszportu.

Lesoto leży w wysokich górach, w naturalny sposób broniących tego kraju i pewnie dlatego udało mu się zachować niezależność i odrębność kulturową. Turysta przemierzając tutejszy interior ma wrażenie, że górskie wioski zatrzymały się w rozwoju gdzieś na początku XX wieku, W wielu do dziś nie ma energii elektrycznej, a funkcje lekarza pełni w nich czarownik, czy też znachor - sangoma.

Moją pierwszą noc w Lesoto spędziłem w chacie wiejskiego nauczyciela, gdzie nie było ani światła ani bieżącej wody. Sędziwy bus jadący z tej wioski  do wielkiego świata czyli do stolicy odjeżdżał tylko wcześnie rano. Świtało, gdy donośnym klaksonem zwoływał pasażerów bez pośpiechu schodzących ze wzgórz...   Przez góry Lesoto podróżowałem wyboistymi drogami w zatłoczonych autobusach o twardych ławkach. Nagrodą za trudy takiego podróżowania była możliwość podziwiania wspaniałych górskich krajobrazów, odwiedzania okrągłych chat krytych strzechą i fotografowania czarnych górali przemierzających trawiaste zbocza na konikach. Górali ubranych tradycyjnie w gumowe buty, narzutę z barwnego koca i stożkowy słomiany kapelusz zwieńczony fantazyjną kokardą.

Stolica królestwa leży tuż przy granicy z RPA. Jest to jedyne nowoczesne miasto tego kraju. Na zdjęciu uwieczniłem bodaj najbardziej reprezentacyjny punkt miasta: wieżowiec hotelu sąsiaduje tu z centrum rękodzieła artystycznego, które ma dach ze strzechy w kształcie lesotańskiego kapelusza zwieńczonego charakterystyczna kokardką.

Maseru poza zatłoczonym bazarem mieszczącym także dworzec autobusowy jest już niestety bardzo europejskie.   Zdecydowałem się na szybką przesiadkę i ponownie - innym rozklekotanym wehikułem wyruszyłem w góry - do miejscowości Semonkong, która słynie nie tylko z krajobrazów ale także z turystycznego lodge (hoteliku) prowadzonego przez białych- takich instytucji w Lesotho jest na razie tylko kilka.  Bilet na ten odcinek kosztuje 18 randów.

 Po pięciu godzinach jazdy przez wysokie przełęcze w Semonkongu powitały mnie takie oto przydrożne sklepiki ustawione wzdłuż głównej ulicy.   W tych sklepikach, ale także w jedynym miejscowym "supermarkecie" prowadzonym przez Chińczyków z Szanghaju (!) płacić można zarówno miejscową walutą - maloti jak i południowoafrykańskimi randami. Parytet obu walut jest identyczny, ale z Lesoto lepiej maloti nie wywozić, bo poza granicami królestwa trudno znaleźć na nie amatorów.

Z placyku, na który przybywa autobus, a na którym częściej pojawiają się jeźdźcy niż samochody musiałem pomaszerować jeszcze około 2 kilometrów do wąwozu, w którym nad górską rzeką wybudowano ładne schronisko... Mieści najlepszą miejscową restaurację. W sieci można ich znaleźć tutaj: www.placeofsmoke.co.ls

 

 

Wybrałem najtańszą opcję zakwaterowania: łóżko w schludnej 10-osobowej chatce z kominkiem za 75 maloti. A że byłem jedynym turystą w schronisku i tak był to dla mnie standard single room.  Po zmroku zrobiło się chłodno (góry!), ale dawno nie widziałem tak rozgwieżdżonego nieba...

Następnego dnia wyruszyłem samotnie w góry. No, może niezupełnie - towarzyszył mi wiernie sympatyczny pies za schroniska - Tombie.  Popularnym celem wędrówek jest malowniczy górski kanion (na zdjęciu obok) do którego spada jeden z najwyższych wodospadów królestwa.  To 1,5 godziny marszu w jedną stronę. Niestety,  nawet w schronisku nie można dostać przyzwoitej mapki i idzie się "na wyczucie" nie mając pełnego wyobrażenia o topografii wąwozu i usytuowaniu wodospadu... 

Według ustnych wskazówek gospodarza trawersując górskie łąki wyszedłem nad rzekę, a potem posuwając się wzdłuż brzegu - na próg wodospadu. Z tego miejsca widać dobrze kanion z rzeką w dole i... 200-metrową przepaść pod nogami. Próg wydaje się zresztą być w ekspozycji w stosunku do zbocza i trudno się wychylić, aby zrobić dobre zdjęcie... Nie ma tam oczywiście żadnych zabezpieczeń...   Szerokim łukiem obszedłem następnie zakole kanionu, by znaleźć lepsze miejsce do fotografii.  No i efekt widzicie obok.  Skałka zasłania niestety dolną część kaskady z małym jeziorkiem. Aby zobaczyć całość trzeba  obejść kolejne odgałęzienie kanionu. (Może wy znajdziecie na to dość czasu?).  Mnie do powrotu zmusiły zbierające się chmury, które zaowocowały później potężną burzą z piorunami.

Maletsunyane Fall jest bardzo efektowny. Na dostępnej w schronisku mapie topograficznej ma 192 metry wysokości.  Górską ścieżką można zejść na dno wąwozu - pod wodospad. Ale taka eskapada to już cały dzień wędrówki, konieczność zabrania odpowiedniej ilości wody i żywności. Nie zapomnijcie o nakryciach głowy, koszulach z długim rękawem lub solidnym sunscreenie - ja nie doceniłem górskiego słońca (2200 m npm!)i wróciłem ze spalonymi przedramionami. Jeżeli będziecie z grupą to może warto zabrać miejscowego przewodnika (płacąc 10 maloti za godzinę jego pracy) bo na szlakach nie ma tu żadnych znaków...

Z Semonkongu można powędrować z przewodnikiem i jucznymi końmi przez góry do innego podobnego schroniska - Malealea, ale to conajmniej dwa dni drogi.

 

Lesoto ze swoimi górskimi krajobrazami i autentycznym folklorem bardzo mi się podobało.  Gdyby ktoś z Was z powodu krótkiego urlopu lub niedostatku pieniędzy miał dylemat: które królestwo odwiedzić - Lesoto czy Suazi to ja zdecydowanie głosowałbym za Lesoto. .

 

 

Pretoria

 

RPA

To kraj olbrzymich odległości, zróżnicowanych krajobrazów i zaskakująco dobrych dróg (jak na Afrykę).  Jak najlepiej podróżować po Południowej Afryce?   Duże miasta RPA nie cieszą się najlepszą opinią, jeśli chodzi o stan bezpieczeństwa. Aby ograniczyć ryzyko przeżycia niemiłych przygód warto grupowo wynająć samochód lub skorzystać z usług kompanii Bazbus ( www.bazbus.com ).  Ich międzymiastowe minibusy zabierają turystów wprost ze schronisk i dowożą do bramy zarezerwowanego hostelu w wybranym mieście docelowym.

Pojechałem w Góry Smocze nazywane tu Drakensbergiem, by zobaczyć jeden z najwyższych wodospadów świata – Tugelę w Północnym Drakensbergu. Wbrew pogłoskom wodospad nie wysechł, choć w porze suchej (VI-VII) zamienia się ponoć w wąską strużkę. Trudno porównywać go z innymi wielkimi wodospadami bo jego 850 metrów wysokości trzeba podzielić na 5 stopni, które zresztą widać na zdjęciu. Do wodospadu można się zbliżyć na dwa sposoby: pierwszy to wspinaczka na próg poprzedzona 2-godzinną jazdą do parkingu "Sentinel". Drugi to eksploracja od podnóża: pieszy marsz z Tendele do Tugela Gorge, gdzie kończy się ścieżka Parku Narodowego. Pod sam wodospad nie da się dojść... Bazą dla eksploracji na oba sposoby jest schronisko Amphitheatre Backpackers do którego dojeżdża bazbus (75 randów za nocleg w zbiorowej sypialni).

 

Najładniejszym schroniskiem w Drakensbergu wydała mi się Inkosana Lodge (Central Drakensberg). Gospodarz, Ed - prawnik, który uciekł w góry od zgiełku miejskiego świata stworzył tu trampom z całego świata bardzo sympatyczną atmosferę. W pogodny dzień z tarasu schroniska widać dominujący w górskim paśmie Cathkin Peak i w lewo od niego - nieco cofnięty Champagne Castle. Ed w ramach opłaty na nocleg (80 randów) dowozi codziennie chętnych do bramy parku, skąd po zapłaceniu 15 randów za wstęp można powędrować w te zielone góry. Ruch na zarośniętych w większości ścieżkach jest minimalny - w ciągu całego dnia wędrówki spotykałem 1-2 grupki turystów.

Być w Afryce i nie widzieć egzotycznych zwierząt? Park Narodowy Krugera w RPA należy do największych i najlepiej zagospodarowanych rezerwatów dzikiej fauny na Czarnym Lądzie. Przez park poprowadzono asfaltowe drogi i uczestnicy zbiorowych wycieczek mogą tu oglądać zwierzęta nie opuszczając klimatyzowanych autokarów. Ale znacznie większą przyjemność daje obserwacja sawanny spod daszka otwartego terenowego samochodu. W ciągu dwóch dni miałem szczęście zobaczyć kilkadziesiąt słoni, żyrafy, hipopotamy, zebry, bawoły i niezliczoną ilość antylop. Lwy spały w wysokiej trawie. Bazą dla wypadów do parku jest miasteczko Hazyview położone przy jego południowej granicy.

 

Dla trampów, których nie stać na grupowe wynajęcie samochodu najkorzystniejszym sposobem na zwiedzanie Parku Krugera jest dojazd autobusem do miasteczka Nelspruit. Stamtąd zabiorą Was swoim transportem właściciele zarezerwowanego wcześniej lodge z Nelspruit. Korzystałem z nieco zapyziałego www.krugerparkbackpackers.com/ do którego warto przyjechać z moskitierą.  Alternatywą jest Funky Monkeys Backpacker Lodge...  Właściciele lodges oferują wyprawy do Parku Krugera - obejmujące transport, wstęp, wyżywienie i noclegi w obozie na terenie parku (zakwaterowanie w namiotach). Każdego ranka samochód zbiera chętnych z tanich lodges w rejonie Hazyview - Nelspruit i wiezie ich do pobliskiej Numbi Gate - bramy parku.

 

Stamtąd, po załatwieniu formalności i opłaceniu wstępu na wybraną przez was ilość dni zawiozą was do najbliższego obozu (nocowanie w parku możliwe jest tylko w ogrodzonych campach). Na skraju Pretorius Camp jest wygrodzone pole namiotowe (niskie "dwójki" z czystą pościelą) które będzie waszą bazą podczas pobytu w parku. Dwuosobowa obsługa w kuchennym namiocie będzie przygotowywać posiłki (bez rewelacji, ale najeść się można). Obok czyste sanitariaty. W obozie jest też otwarty basen i sklepik spożywczo - pamiątkarski (drogo!).

Dwa-trzy razy dziennie gospodarze pola namiotowego pakują chętnych do specjalnie przystosowanego otwartego landcruisera (brezentowy daszek, amfiteatralne siedzenia) i wyruszają na poszukiwanie zwierząt. Zjeżdżają z asfaltu na boczne, szutrowe drogi. Wóz jedzie powoli, przystaje, gdy w polu widzenia pojawiają się zwierzęta. Niestety przepisy zabraniają kategorycznie wysiadania z samochodu, wiec warto mieć ze sobą solidny teleobiektyw...  Parkowe drogi, nawet te podrzędne są solidnie oznakowane na skrzyżowaniach, więc nawet w przypadku jazdy własnym samochodem nie ma problemu z orientacją. Zwiedzanie zorganizowane ma jednak tą przewagę, że przewodnicy wiedzą w jakim rejonie ostatnio widziano jakie zwierzęta...

Poza przewodnikiem trzeba mieć także trochę szczęścia... Lwy i lamparty najłatwiej spotkać o świcie i wieczorem... Nam podczas dwóch dni jeżdżenia po południowej części parku nie udało się spotkać tych "kotów". Były bawoły, słonie, hipopotam wystawiający ponad wodę tylko oczy, kudu, zebry, żyrafy... Najwięcej jest tu antylop-impal (na zdjęciu powyżej) których stadka zadomowiły się nawet w niektórych campach. Park Krugera jest bardzo rozległy - aby przejechać go w sensownym tempie z południa na północ potrzeba minimum trzech dni... Dla kogoś, kto w Krugerze przeżywa swoje pierwsze spotkanie z dzikimi zwierzętami Afryki wizyta ta będzie wielkim przeżyciem. Ale komuś, kto jak ja wcześniej widział parki narodowe Tanzanii czy Zimbabwe Kruger (przy całej swojej wspaniałej organizacji) może się wydać nieco przereklamowany.

   
Więcej o moich podróżach dookoła świata i ich organizacji Przejście do następnej strony relacji z tej podróży - Angola i Suazi

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory

Powrót na początek strony