tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos

Część I B - AFRYKA - part one "B"               


Pierwszy etap podróży prowadził do Południowej Afryki, gdzie chciałem zobaczyć góry Drakensbergu i Kruger National Park, odwiedzić dwa małe afrykańskie królestwa: Lesoto i Suazi oraz zajrzeć przez uchylone nareszcie drzwi do niedostępnego dotąd kraju jakim była Angola. Szczególnie ta Angola była dla mnie zagadką - nie miałem prawie żadnych informacji, nie znalazłem też żadnego polskiego trampa, który by tam zawędrował... Powrotny przelot z Johannesburga do Luandy zmieścił się na szczęście w milażu mojego biletu "dookoła świata".   

 

 

 

Angola

 Wieloletnie walki przynajmniej oficjalnie już się zakończyły i ten wielki, ciekawy kraj uchylił ostatnio nieco drzwi także dla turystów. Ale to dla cudzoziemca wciąż kraj drogi i bardzo trudny do zwiedzania. Ci którym uda się zdobyć wizę przekonują się po przyjeździe, że wieloletnia wojna domowa pozostawiła nie tylko zrujnowane linie kolejowe i drogi, ale także silne urazy w psychice ludzi. W efekcie każdy cudzoziemiec, który na ulicy wyjmuje tu aparat fotograficzny szybko może być uznany za szpiega. A nieznajomość portugalskiego, który jest tu językiem dominującym sprawia, że bardzo trudno się potem wytłumaczyć.

 Ale przyjechać do Angoli warto. Choćby dla zobaczenie samej Luandy. Niewiele jest w Afryce stolic, które mogą pochwalić się tak pięknym nadmorskim bulwarem, jaki ma Luanda. W centralnej części miasta zobaczyć można ciekawe przykłady kolonialnej architektury, a na mierzei Ilha de Luanda osłaniającej stołeczną zatokę spędzić dzień na plażowaniu lub wieczór w jednej z licznych restauracyjek serwujących owoce morza. Zmorą dla turysty podróżującego ze skromnym budżetem jest brak tanich hotelików i guesthousów. Odkryłem jeden: czysty, cichy w centrum (to informacja na wagę kilkudziesięciu dolarów). Pensao Kilumba do Soba, ulica Domingo Tehakahanga. 4000 kwanza za double z klimatyzacją i TV. Pokoje wynajmują także na godziny. Nikt tu nie zna angielskiego. Telefonu nie było, były za to wyłączenia prądu w ciągu dnia - ale w Luandzie to rzecz normalna. 

 

Jest w Luandzie jeszcze jeden pensjonat o którym także nie wspomina przewodnik Lonely Planet. Miejsce gdzie mówią po angielsku i mają nawet adres e-mail, Tyle że trudno tam dostać pokój - kwatery okupowane są długoterminowo przez białych pracowników różnych organizacji charytatywnych: Pensao Soleme, rua Kwamme Nkrumah, dzielnica Maianga - soleme@netangola.com .

Jedynym miejscem, gdzie legalnie i bez obawy można fotografować jest  wzniesiona na cyplu Fortaleza de Sao Miguel - zameczek z XVI wieku mieszczący obecnie centralne muzeum angolańskiej armii. Wstęp kosztuje tylko 50 kwanza - w ramach tej ceny odwiedzający otrzymują cienką broszurkę po portugalsku z historią fortecy. Na dziedzińcu stoją zwiezione tu z całego miasta posągi portugalskich odkrywców. Warta odwiedzenia jest zniszczona zamkowa kaplica. W kilku salach zorganizowano ekspozycję pokazująca historię Angoli od czasów najdawniejszych do rewolucji...  Są stare i zupełnie współczesne armaty... Ale najciekawszy jest zaniedbany budynek koszarowy  na środku dziedzińca - o ścianach wyłożonych płytkami błękitnej majoliki - tak jak w kościołach Portugalii.

Z murów fortalezy można sfotografować nie tylko reprezentacyjny bulwar Marginal ale i rozległe dzielnice stłoczonych slumsów. To morze parterowych domków widać już ze schodzącego do lądowania samolotu. Miasto, do którego podczas wojny domowej przybyły tysiące uchodźców z prowincji pęka w szwach... Stolica obliczona na pół miliona ma teraz podobno blisko 4 miliony mieszkańców. I choć wędrując pieszo w ciągu dnia centralnymi ulicami miasta nie czułem się zagrożony to zgodnie z otrzymanymi od rezydentów radami spacery do dzielnic biedoty stanowczo odradzam, a jeśli przyjdzie wam wracać przez centrum miasta po zmroku to także radzę wziąć taksówkę. Niestety będzie to kosztowało nie mniej niż 20 dolarów.  

 

W Luandzie jest przynajmniej pół tuzina starych kolonialnych kościołów. Funkcjonują normalnie, ale ich wewnętrzne wyposażenie jest raczej skromne. Na zdjęciu obok Igreja da Nuestra Seniora dos Remedios z XVIII wieku.  Ten kościół stoi w centrum, w pobliżu głównej poczty, którą zapewne zechcecie odwiedzić w poszukiwaniu znaczków (widokówka kosztuje 40 kwanza, znaczek drugie tyle) i dostępu do internetu (115 kwanza za 1/2 godziny). W bankach za 1 dolara płacono 80 kwanza.

Niedaleko stąd - przy ulicy Congresso mijałem budynek parlamentu przed którym stoi dwóch wartowników w historycznych uniformach. Postanowiłem zaryzykować i wyciągnąłem z torby aparat. Zanim jeszcze podniosłem aparat do oka z budynku wybiegł cywil i choć krzyczał do mnie po portugalsku doskonale zrozumiałem o co chodzi...

Chciałem mieć także jakieś wyobrażenie o wnętrzu kraju. Nie jest łatwo i nie jest bezpiecznie podróżować po dzisiejszej Angoli. Jedyna otwarta granica lądowa to granica z Namibią. Ale decyzja przejazdu lądem to nie tylko konieczność posiadania odpowiedniego środka transportu ale i dokumentów uzasadniających podróż i  konfrontacje na licznych posterunkach wojskowych po drodze...

Natomiast stosunkowo łatwo poruszać się po kraju drogą lotniczą. Komunikację zapewniają państwowe linie TAAG i dwie mniejsze spółki: SAL i Sonair.  Zdecydowałem się na wypad do prowincjonalnego miasta Malange odległego od stolicy Angoli o około 400 kilometrów. To miast może być bazą do wypadów w interior. Za powrotny bilet z Luandy zapłaciłem 164 USD.

Lot nie był długi, ale emocjonujący zważywszy stan starego B 737 którym lecieliśmy. Po wylądowaniu na opustoszałym lotnisku pod Malange czekała nas kolejna kontrola w zrujnowanym budynku terminalu.

Jadąc przygodnym pick-upem do miasta zobaczyłem pierwsze wiejskie chaty - prostokątne, o ścianach z gliny, kryte strzechą - jak na zdjęciu powyżej...

Samo Malange - stolica prowincji straszy pustymi oczodołami zrujnowanych domów i opuszczonymi willami kolonów, które dziś zarastają trawą. Nawierzchnie ulic, jak widać na zdjęciu obok są w stanie agonalnym.  Centralny plac ze szpalerami ozdobiony jest wciąż obeliskiem na którym można odczytać nazwisko Salazara. Na stacji kolejowej z której bardzo dawno odjechał ostatni pociąg stoi kilka zardzewiałych wagonów...

Mimo, że Angola eksploatuje złoża ropy naftowej i ma własną rafinerię w tutejszej stacji benzynowej nie było paliwa... A państwowa cena benzyny (8 kwanza za litr) jest chyba najniższa na świecie...  Na małym "mercado municipal" (bazarze) przy głównej ulicy banany po 20 kwanza za sztukę i... tajny agent w cywilu, który pojawił się jak spod ziemi i zażądał mojego paszportu gdy tylko zrobiłem pierwsze zdjęcie...

Znalazłem serdeczną gościnę w...  katolickim seminarium duchownym prowadzonym przez czarnego, niepozornej postury, ale za to wielkiego serca Padre Alfonso... I choć godzinami brakowało a to wody, a to prądu to było chyba najbezpieczniejsze miejsce w Malange.     A najładniejszą budowlą Malange jest bez wątpienia odnowiona, ale bardzo skromna we wnętrzu katedra (na zdjęciu obok). Przy niej mieści się ochronka dla dzieci osieroconych przez wojnę.  Serce się kraje, gdy widzi się te bezbronne, czarne maluchy...

 

Większość angolańskich kościołów wygląda jednak zupełnie inaczej. Gdy przyszła niedziela pojechaliśmy z księdzem Alfonso na przedmieście Malange, gdzie w ciasnej wzniesionej z glinianych cegieł kaplicy św. Jana Chrzciciela zgromadzili się na mszę odświętnie, biednie lecz czysto ubrani okoliczni mieszkańcy.  Posadzono mnie - jedynego białego - na honorowym krześle. Przedstawiono od ołtarza... Atmosfera w tym ciasnym i niskim gliniaku była tak podniosła, a moja osoba tak eksponowana, że krępowałem się robić zdjęcia...   Za plecami miałem chyba z półtorej setki stłoczonych dzieciaków. Msza, ze śpiewami w ludowych rytmach i elementami tanecznymi trwała ponad 2 godziny. Ale nikt nie był zniecierpliwiony. To było dla nich (i dla mnie) prawdziwe wydarzenie!   Nawet te najmniejsze dzieciaki wytrzymały spokojnie do końca. Byłem zbudowany...

Wiedziałem, że w odległości 60 kilometrów od Malange na rzece Lucala są wspaniałe wodospady Calandula Falls - Quedas de Calandula (miejscowi piszą czasem przez "K"). Na niektórych mapach nazywają je po staremu: Duque de Bragança - tak się nazywały w czasach portugalskich. Niezmiernie trudno było znaleźć jakiekolwiek bliższe informacje co do wysokości, szerokości progu. Jedno z brytyjskich źródeł twierdziło, że to drugie co do wielkości (po Wiktorii) wodospady Afryki.  Pozostali przepisywali jeden od drugiego tylko bardzo ogólne informacje... Przeczytajcie moją stronę o wodospadach i zrozumiecie, że nie mogłem przepuścić takiej okazji: drugi wodospad Afryki był na wyciągnięcie ręki...

Nie wiem skąd Padre Alfonso wykombinował benzynę do samochodu...  Zabraliśmy kilku wyróżniających się czarnych kleryków i ruszyliśmy w drogę...

 

Terenowym samochodem, pokonując liczne wykroty na drodze cofnęliśmy się najpierw główną szosą w kierunku Luandy, a potem skręciliśmy na północ.

Mijaliśmy wioski - grupy glinianych chat krytych strzechą, których krajobrazu nie psują żadne słupy elektryczne czy telefoniczne. W kilku maleńkich osadach widziałem opuszczone dawne domy Portugalczyków. Niektóre ze śladami pocisków na ścianach.  Wąski, żelazny most na rzece jakoś się ostał... W końcu Padre pokazał mi biały obłok, widoczny w oddali ponad zwartą zielenią drzew. Z odległości kilku kilometrów wyglądał jak tuman gęstej pary unoszący się ponad garem z wrzącą wodą. -Quedas de Calandula!  Oczy mi się zaśmiały i czarni pasażerowie starego landcruisera to dostrzegli - A jednak je za chwilę zobaczę! -Jedźmy, jedźmy! - ponaglali kierowcę.  W kwadrans później byliśmy już na małym parkingu, do którego dochodził monotonny szum. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów pospiesznego marszu... Jest!  Widok mas spienionej wody spadających z bazaltowego progu przeszedł moje oczekiwania. Nie była to wprawdzie Victoria, ale Calandula moim zdaniem może śmiało konkurować z pozostałymi wodospadami Czarnego Kontynentu. Jej wysokość oceniam na ponad sto metrów... Bujna tropikalna zieleń stanowiąca oprawę tego wodospadu sprawia że od razu skojarzył mi się on  z "królem wodospadów" - Iguasu... Choć skala jest oczywiście znacznie mniejsza.

Miejsce jest bardzo słabo zagospodarowane turystycznie: na parkingu nie ma żadnego kiosku - zapas picia trzeba przywieźć ze sobą... Dojście do wodospadu jest tylko z jednej strony - na skraj progu. Nie ma żadnej ścieżki prowadzącej w dół - pod wodospad. Najciekawszy widok otwiera się chyba z małej altany zawieszonej na skraju urwiska. Miałem szczęście: trwająca tu w lutym "mała pora deszczowa" napełniła wodospad wodą, a jednocześnie był to wspaniały, pogodny dzień. Długo syciłem oczy fascynującym widokiem.  Zajrzeliśmy do pobliskiej misji "Calandula" rozłożonej wokół białego kościoła z 1958 roku.  Potem czekał nas jeszcze uciążliwa droga powrotna, dwie godziny trzęsionki i lawirowania wśród wykrotów.

Następnego dnia pożegnałem czarnych kleryków z Malange. Jeden z nich, dukający po angielsku zwierzył mi się: połowa z nich wcale nie chce być księżmi. Ale przyszli tu bo tu darmo uczą no i dają jeść... Powojenna Angola... Drobny Padre Alfonso osobiście odstawił mnie na lotnisko. Żegnaliśmy się długo i serdecznie. -Muito obrigado, Padre!

 

 

 

Suazi

 Suazi, do którego dotarłem po powrocie z Angoli okazało się znacznie bardziej cywilizowane od drugiego afrykańskiego królestwa - Lesotho.  

Wizy Polacy nie potrzebują. Do królestwa wjeżdża się od zachodu odcinkiem autostrady, który wprawdzie szybko się kończy, ale pozostawia wrażenie...  Suazi w skrócie to położona u stóp skalistego wzgórza stolica - Mbabane z kilkoma wieżowcami i nowym centrum sklepowym Swazi Plaza oraz odległe o 25 km ekonomiczne centrum kraju - miasto Manzini, nisko zabudowane i bardzo zatłoczone. Reszta królestwa to rolnicza prowincja.

Zamieszkałem tu w schronisku młodzieżowym Sondzela, położonym wewnątrz rezerwatu przyrody Mlilwane.  Warto je polecić. Za łóżko w koedukacyjnej sypialni trzeba tu zapłacić 50 randów. Jedyną wadą jest duża odległość od miasta - schronisko tylko rano zapewnia bezpłatny transport. O innej porze trzeba pomaszerować około 2 km polną drogą wśród ananasowych plantacji i na szosie złapać publiczny mikrobus. Ale za to wokół schroniska spacerują afrykańskie strusie, impale i warthogi (dzikie świnie).

Władca Suazi król Mswati III, choć nie jest muzułmaninem ma 9 oficjalnych żon i dwie narzeczone. Co roku podczas obchodów tzw. tańca trzcin przed królem defilują półnagie dziewczęta z różnych zakątków królestwa, aby mógł wybrać sobie kolejną nałożnicę.  Co ciekawsze budowle królestwa zgrupowane są w Dolinie Ezulwini - przy starej drodze z Mbabane do Manzini. Tu znalazłem budynek parlamentu, Muzeum Narodowe przy którym rosną kiełbasiane drzewa (wstęp - 15), pusty budynek National Church, służący ponoć w miarę potrzeby wszystkim wyznaniom reprezentowanym w królestwie oraz Park Pamięci Króla Sobhuzy II, który doprowadził do uzyskania przez królestwo niezależności w 1968 roku (na zdjęciu obok). Pewnym problemem dla trampa zwiedzającego królestwo jest fakt, że wszystkie turystyczne atrakcje zlokalizowane są tu poza miastami - trzeba korzystać z kursujących nieregularnie mikrobusów, zabiera to sporo czasu i pieniędzy (1-3 randów za każdy kurs)  

 

Stolica królestwa - Mbabane jest niewielkim miasteczkiem, które można obejść w pół godziny. Trudno tu jednak dziś znaleźć jakikolwiek folklor. Ci z was, którzy chcą poznać tradycyjny styl życia poddanych króla Mswati powinni odwiedzić tzw. Cultural Village na terenie rezerwatu przyrody Mantenga (tytułowe zdjęcie).  W górskiej dolinie u stóp malowniczej Skały Straceń zbudowano tam całą wioskę - 16 kopulastych chat, zagrody dla bydła i kóz, trzcinowe płoty i życie toczy się tam tak, jak w XIX wieku... Przy bramie rezerwatu trzeba niestety zapłacić 45 randów wstępu (miejscowa waluta podobnie jak w Lesoto ma parytet randa i randy sa tu akceptowane we wszystkich sklepach). Przewodnik ubrany w tradycyjny strój oprowadza po wiosce, wolno bez ograniczeń fotografować i filmować. A jeśli starczy sił - można przejść jeszcze 800 m w górę doliny, gdzie nad rzeczką otwiera się widok na ładny, podwójny wodospad.

A to już Manzini - miasto znacznie większe od stolicy, centrum handlowe i przemysłowe, węzeł komunikacyjny. Zarośnięty trawą kościółek, wielki plac pełniący funkcję dworca autobusowego - obrośnięty bazarowymi kramami - i to już praktycznie wszystko...  Jest także KFC (zestaw kosztuje 20 randów, a puszka coli 5,50). Stąd odchodzą dalekobieżne autobusy do Johannesburga (100 randów), Durbanu (110 randów) i do Maputo w Mozambiku (bardzo blisko - 40 randów). Za 8 randów można stąd dojechać do miejscowości Phuzamoya, gdzie zaczynają się wyprawy typu safari do najbardziej znanego miejscowego rezerwatu dzikich zwierząt - Mkhaya Game Reserve (20 USD za całodzienną wyprawę - konieczna telefoniczna rezerwacja). W Mhakaya można podobno zobaczyć słonie, nosorożce, bawoły i inne okazy afrykańskiej fauny...  

Miałem szczęście trafić w Suazi na konkurs tańców ludowych, którego uczestnikami byli pracownicy trzech miejscowych parków narodowych wsparci członkami swoich rodzin. Podczas kilkugodzinnych występów w amfiteatrze głównego obozu rezerwatu Mlilwane dali fantastyczny pokaz tanecznego kunsztu polegającego przede wszystkim na umiejętności wyrzucania swoich stóp na wysokość głowy. Co ciekawe takie ewolucje wykonują tu zarówno mężczyźni jak i kobiety...      Więcej o atrakcjach turystycznych Swazilandu możecie znaleźć w tym narodowym serwisie: www.sntc.org.sz

 

Po powrocie do Petorii (stanowczo wolę to miasto od Johannesburga) pożegnałem Afrykę i poleciałem ponad Oceanem Indyjskim do Australii - ale o tym już na kolejnej stronie...

   
Więcej o moich podróżach dookoła świata i ich organizacji Przejście do następnej strony relacji z tej podróży - Australia

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory

Powrót na początek strony