Część II 

Niewiele jest w Afryce Zachodniej regionów, które oparły się inwazji zachodniej kultury zachowując własne obyczaje, styl życia i oryginalne wierzenia... Takim właśnie miejscem okazał się Kraj Dogonów w Mali. Dogoni żyją dziś w takich samych chatach z gliny i kamienia jak przed setką lat - bez energii elektrycznej, telewizji i telefonu... 

     

Między wioskami rozsianymi wzdłuż uskoku turyści poruszają się pieszo. Raczej rzadkością jest widok terenowego samochodu brnącego piaszczystą drogą. Częściej widzi się małe motocykle, czasami są one wykorzystywane  do podwożenia turystów na początek trasy trekingowej.  Warto może znać orientacyjne odległości między wioskami (cytuję za przewodnikiem Lonely Planet). Zaczynając od południa:

Dżigibombo-Kani Kombole 5 km,   Kani Kombole-Teli 3 km,                      Teli-Ende 4 km, Ende-Yaba Talu 4 km, Yaba Talu-Begnimato 3 km,   Begnimato-Nombori 15 km, Nombori-Tireli 7 km, Tireli-Banani 10 km, Banani-Sanga 3 km. 

  Że dla zaprawionego piechura nie są to duże odległości?  Zgoda.  Weźcie jednak poprawkę na wściekły upał i częste postoje na trasie - również dla zrobienia zdjęć. 

-Yaamo! Dzień dobry! - tak witają się miejscowi. Potem następuje zawsze pytanie: -Sjeło? Jak zdrowie? Dobrze?  Żony też sjeło? A dziadka sjeło?   Po wymianie kilku takich "sjeł" wszyscy idą dalej...    Młodzież wita się raczej słowem UANA' - Cześć!

Z Nombori do Dourou wracaliśmy razem z całą kolumną kobiet maszerujących na targ. Okazało się, że targ rozpoczyna się tu nie rano - jak u nas ale w środku dnia... Chyba właśnie dlatego, aby ludzie z odległych wiosek mieli czas przyjść i przynieść na plac targowy swoje towary.   

Targowy teren w Dourou to spory szmat litej skały na której normalnie leżą różnej wielkości kamienie. Dopiero w targowy dzień okazuje się, że te kamienie to siedzenia dla poszczególnych przekupek. Razem z Oumarem przeciskaliśmy się między kramami... Sprzedawano głównie warzywa, orzeszki, nasiona. Gdzieś w rogu placu czekało na nabywców kilka kóz z małymi i dwie czy trzy mizerne owce. Obok na ruszcie piekli koźlinę, sprzedając ją w porcjach...
Afrykański targ - coś naprawdę niepowtarzalnego- feeria kolorów, ruch jak w mrowisku i jednostajny podkład muzyczny w postaci gwaru kobiecych głosów.  Trudno było oprzeć się wrażeniu, że taki targ to także wielkie wydarzenie towarzyskie. A ten targ w Dourou odmienny od innych również i przez to, że nie widać tu i nie słychać żadnych samochodów - po prostu do tego miejsca nie mogą dojechać...  Stosy kalabaszowych skorup - wciąż jeszcze sprzedaje się ich tutaj  więcej niż plastykowych misek. Przekupki wypełniają je ziarnem, orzechami, drobnymi warzywami...  Niestety fotografować z bliska się nie da - ludzie obserwują białego i bardzo ostro protestują... Ale i tak jest to wspaniałe przeżycie...

Dlaczego mieliśmy szczęście trafiając na targowy dzień w Dourou?  Dlatego, ze dni targowe w wioskach  Dogonów wyznaczane są według bardzo dziwnego kalendarza: odbywają się co 5 dni. Wizyty na dogońskim targu nie da się zatem  zaplanować w Polsce - dopiero na miejscu okazuje się, czy będziecie mieć swoją szansę...

Zamożniejsi sprzedawcy - oferujący  używaną odzież i kretony na barwne sukienki dogońskich kobiet mają do dyspozycji kilka zacienionych daszkami wiat.   Zauważyłem, że na targu duże wzięcie ma piwo robione domowym sposobem z prosa - nazywają to kendzie lub kondzio - ma smak naszego piwa słodowego, tyle ze jest bardziej rozwodnione...

trzeba było wyruszyć dalej, aby przed zmrokiem dotrzeć do kolejnej wioski. 

Z Dourou do Begnimato nie jest daleko - obie wioski leż na górnej płaszczyźnie uskoku.  Szliśmy 2,5 godziny.  Begnimato leży w bardzo pięknej scenerii - gdy zobaczycie takie samotne baszty skalne to znaczy, że jesteście na miejscu. Wieś jest spora i podobno dzieli się na trzy części: katolicką, muzułmańską i tą, w której zamieszkują wyznawcy animizmu. W jednej z chat jest szkoła do której was zapewne zaprowadzą z nadzieją na dotację...  Dzieci będą siedziały na ziemi,  jedno będzie sylabizowało po francusku...   Długopisy lepiej dać nauczycielowi - on je podzieli...

Tak wyglądały nasze "hotele" na trasie wędrówki przez Kraj Dogonów. Praktycznie były to chaty zbudowane z gliny i kamienia - takie jak inne domy w dogońskich wioskach. Wewnątrz były z reguły dwie izby. Jedynymi sprzętami były twarde łóżka z drewnianych listewek czasem uzupełnianych bambusową plecionką. Zdarzyło się, że takie łóżko zastępowała zwykła, cienka mata z plecionki położona wprost na klepisku. Śpiwór okazał się użyteczny nie tylko ze względu na chłód przychodzący nad ranem ale także dlatego, że dawał pewne minimum komfortu. 

Kilkanaście metrów od naszego "hotelu" znajdował się zawsze "pokój higieniczny" a dokładniej - higieniczna zagroda, bo łazienka nie miała dachu i przy moim wzroście głowa zawsze wystawała mi ponad gliniany murek - mogłem cały czas podziwiać wspaniały krajobraz. Tu do otworu w podłodze załatwia się potrzeby.  A kiedy wieczorem i rano przychodzi pora mycia miejscowe dziewczyny przynoszą z odległej studni po pół wiadra wody na turystę i można tym nieco obmyć spocone i zakurzone ciało. Niestety krępują się one asystować przy kąpieli i turysta sam musi polewać sobie kubeczkiem głowę, szyję i na co tam jeszcze wody starczy... Jak już wspomniałem w żadnej z odwiedzonych przeze mnie wiosek nie było energii elektrycznej. Warto więc przywieźć tu ze sobą bodaj małą latarkę - staje się niezbędna nie tylko wtedy, gdy układamy się na klepisku do zasłużonego snu, ale także wtedy, gdy nocą trzeba wyjść na spacer... Wprawdzie gospodarze dają do dyspozycji turystów naftowe lampy (takie jakie u nas zawieszało się na wozach - przy nich jadaliśmy kolacje i robiliśmy notatki) ale zapalenie takiego urządzenia w środku nocy może być kłopotliwe...

A w takich warunkach - na "polowym" palenisku przyrządza się pożywienie dla turystów. Rano dostawaliśmy placuszki z prosa z dżemem, czasem także bagietkę posmarowaną masłem orzechowym plus kawę i herbatę.  Po południu i wieczorem z reguły ryż, albo kaszę z prosa na gęsto z porcją żylastego kurczaka w tłustym sosie z liści baobabu. Nie jestem wybredny i uważam, że to wszystko było jadalne. Cieszyłem się, że obchodzi się bez żołądkowych sensacji aż do ostatniego dnia, gdy po kolejnej porcji malijskiego "latającego kurczaka" (może latać - bo strasznie chudy i lekki) mój organizm zastrajkował.  Radzę zatem uważać i mieć coś na takie okazje w podręcznej apteczce. 
Na powitanie w każdej wiosce w której nocowaliśmy podawano nam herbatę nalewaną z metalowego czajniczka do małej szklaneczki z grubego szkła. Szklaneczka z reguły była jedna i piliśmy bardzo esencjonalny i bardzo słodki napój po kolei.  Byłem zażenowany, gdy napełnioną szklaneczkę podawano mnie jako pierwszemu. Były przecież panie!  Przewodnik jednak szybko rozwiał moje wątpliwości: w społeczeństwie Dogonów mężczyzna zasługuje na większy szacunek niż kobieta i dlatego jest obsługiwany w pierwszej kolejności...  Gdy napomknąłem coś o kulturze europejskiej szybko zbił mnie z pantałyku: wiem, że waszym kobietom wolno prowadzić samochody i bywają one nawet  dyrektorami.  Ale czy one wiedzą, co w tym samym czasie robią ich dzieci? Może właśnie używają narkotyków,  kradną  lub oglądają filmy uczące złych rzeczy?...

Wśród dogońskich mężczyzn jest wielu artystów. Potrafią oni między innymi wspaniale zdobić rzeźbami drzwi i okiennice swoich domów. Ale takich obiektów nie znajdziecie tam wiele - podobno wywożą je bogaci turyści...

Tradycyjny, ale zazwyczaj ubierany tylko na szczególne okazje strój każdego szanującego się Dogona to długa szata z kolorowego samodziału nazywana bogola i trójgraniasta czapka z zabawnymi frędzelkami przymocowanymi do rogów. Przypomina nam czapki błaznów. Ale oni wcale nie muszą mieć takich skojarzeń - to przecież ich narodowy strój...

  Tego jegomościa z bliska, a także sporo innych afrykańskich twarzy zobaczyć możecie na mojej osobnej stronie "LUDZIE  AFRYKI"    Tylko proszę: nie zapomnijcie wrócić później z powrotem do kraju Dogonów. Przed nami jeszcze kawał drogi!

Tak wygląda górna krawędź Uskoku Bandiagara. Miejsce na urwisku skąd robiłem to zdjęcie znajduje się w odległości 10 minut marszu od wioski Begnimato. Kilkusetmetrowy klif wygląda imponująco. Tylko nie bardzo widać to, co jest w dole. To przez ten piekielny harmattan... I tu pora was ostrzec przed ślepa wiarą w to, co napisano w przewodnikach.  Harmattan to wiatr wiejący od Sahary i niosący tumany pustynnego pyłu, ograniczającego widoczność. Gdy wieje harmattan tarcza słoneczna wygląda tak, jakby bez przerwy była przesłonięta cienką warstwą chmur. Zapewniam was, że da się z nim żyć, tyle, że nie zrobicie dobrych zdjęć przedstawiających krajobrazy - drugi plan zawsze będzie zamglony. Wyczytałem w przewodniku, że harmattan wieje od połowy grudnia do początku lutego. Zaplanowałem więc podróż tak, aby do Kraju Dogonów trafić na koniec lutego. To zdjęcie było robione 29 lutego. I niestety widać na nim, że harmattan wciąż wiał... Podróżnikowi potrzeba też trochę szczęścia...   Podobno najlepsze warunki do zdjęć są tu w sierpniu - i wtedy przybywa najwięcej turystów. Okres od marca do maja to czas największych upałów, który lepiej spędzić gdzie indziej....  

Po wizycie na urwisku zaczęliśmy ponownie schodzić rozpadliną do stóp uskoku. Po drodze (nie pierwszy zresztą raz) Oumar wskazał nam wciśnięte w skalne półki niskie i prymitywne domostwa zwracając uwagę, że ludzie, którzy je zamieszkiwali musieli być niskiego wzrostu.  W rodzinach Dogonów z pokolenia na pokolenie przekazywane jest podanie, że to domostwa małych Tolemów - ludu, który zamieszkiwał Uskok Bandiagara jeszcze zanim pojawili się tu Dogoni.

Po zejściu pod klif szło się już znacznie łatwiej - piaszczystą drogą wzdłuż której wyrastały malownicze baobaby. Minęliśmy wioski i swojsko brzmiących nazwach Dziundziuru i Baguru. W tej ostatniej odnotowałem niewielki meczecik...  Oumar znał dobrze trasę - w końcu zmierzaliśmy przecież do jego rodzinnej wsi. Byliśmy zadowoleni z naszego przewodnika mimo że czasami bywał trochę arogancki, ale dało się z tym żyć. -Pochodzę z Ende, ale obecnie studiuję w Bamako!  Poleć mnie polskim turystom!  Polecam: OUMAR  GUINDO ze wsi Ende - licencjonowany przewodnik po Kraju Dogonów. 

W piachu i upale idzie się trudno - zapisałem w notesie, ze na pokonanie 10 km potrzebowaliśmy aż czterech godzin. Powietrze jest suche i wypełnione harmattanowym pyłem, który gromadzi się we włosach i załamaniach odzieży. Chce się pić. Woda jest w tym kraju rzeczą najważniejszą. Nie ma wody - nie ma życia. W większych wioskach jest kilka studni - w małych tylko jedna -  wykopana z reguły na skraju wsi. Pewnie dlatego, aby można było przypędzić tu także stadko bydła i napoić zwierzęta...

Na prymitywnym drągu zawieszona jest lina z gumowym bukłakiem. Żadnych kołowrotów. Linę ciągnie się rękoma, by następnie przelać wodę do wiadra niesionego potem na głowie do domu. Przy studni są też koryta zrobione z połówki pnia do których wlewa się wodę przeznaczoną dla zwierząt. Miejscowi nie pozwalają fotografować nawet samej studni - bez ludzi. Poprosiłem Lidę żeby stanęła przy cembrowinie by wytłumaczyć się później: - Ja fotografowałem ją, a nie studnię...
W mijanych wioskach podziwiałem toginy lub toguny.  Togina to miejsce spotkań męskiej części wiejskiej społeczności, gdzie kobiety nie mają wstępu. Mężczyźni przychodzą tu odpocząć w cieniu, zapalić, uciąć sobie drzemkę i pogadać o sprawach dotyczących wioski. Fizycznie jest to  wiata nakryta grubym dachem z wysuszonych badyli. Dach wsparty jest na drewnianych, rzeźbionych słupach które najczęściej są prawdziwymi dziełami sztuki snycerskiej. Wyrzeźbione na słupach postacie to pierwsi Dogoni - od których pochodzi cały lud. I tu pora napisać o tym, że Dogonowie wierzą, ze ich przodkowie przybyli na ziemie bardzo dawno temu w kosmicznej arce z gwiazdy, którą  nazywają po-tolo, a którą naukowcy identyfikują z Syriuszem. Dogonowie mają też wiele innych legend i wierzeń wokół których zbudowano całą szkołę etnologiczną  przypisując przodkom obecnych Dogonów posiadanie niezwykłych zasobów wiedzy.  Mnie wydaje się to nadinterpretacją ludowych podań - doszukiwaniem się w nich czegoś, czego nigdy w nich  nie było.  A wszystko to dla zdobycia naukowej sławy...

Natomiast nie da się zaprzeczyć, że kultura Dogonów jest bardzo ciekawa.  Zapewne dlatego, że ich obyczaje oparły się obcym wpływom i przetrwały w niezmienionym kształcie setki lat.  W wioskach oferuje się turystom wiele ciekawych (i zakurzonych) figurek, masek, tkanin o takim wzornictwie, jakie trudno znaleźć gdzie indziej...

Było południe, gdy dotarliśmy do Ende - dużej i bardzo  rozciągniętej wsi ponad którą znajduje się kolejna opuszczona wioska-warownia schowana pod klifem.  Wspięliśmy się do niej  jeszcze tego samego dnia. Ale o tym już na kolejnej stronie...

Powrót na główną trasę podróży przez Mali:Afr2000tyt_pl.jpg (26963 bytes)

>>>>>>>>>>>>CIĄG  DALSZY - przejście do części  III  opowieści o Kraju Dogonów

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory