Trzynasta Podróż Dookoła Świata  - 2020 -  13th "Unlucky" Voyage Around the World

Część I -  -   Part one

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


Five years after the twelfth lap of the globe - at the end of February 2020 I set out on another journey around the world. During it, I intended to spend the most time in my favorite region - the Pacific,  boarding successively smaller and larger ships to reach known and unknown islands. The first ship that I left Sydney was sailing, among others, to the small Fijian island of Dravuni, located south of Viti Levu. And here it is the time to explain that among the 12 islands that according to the original program was to visit this ship as many as 11 I knew from my previous trips. This little Dravuni Island (pictured below - photographed from the west) was the only "unknown land" on the route of this cruise. No wonder I was looking forward to landing.

 

W pięć lat po dwunastym okrążeniu globu - pod koniec lutego 2020 wyruszyłem w kolejną podróż dookoła świata. W jej trakcie najwięcej czasu zamierzałem spędzić w moim ulubionym regionie - na Pacyfiku, docierając kolejno mniejszymi i większymi statkami do znanych i nieznanych wysp. Pierwszym statkiem, który wyruszył z Sydney dotarłem między innym na małą fidżijską wyspę Dravuni, położoną na południe od Viti Levu. I tu pora wyjaśnić, że wśród 12 wysp, które zgodnie z pierwotnym programem miał odwiedzić ten statek aż 11 znałem z moich poprzednich podróży. Ta mała Dravuni Island (na zdjęciu poniżej - fotografowana od zachodu) była jedyną "ziemią nieznaną" na trasie tego rejsu. Nic więc dziwnego, że z niecierpliwością oczekiwałem na lądowanie.

My overseas visitors are kindly requested to use the internet tools to translate this page to English or other languages... Sorry...  

 Satelitarną mapkę wyspy macie poniżej. Dravuni, należąca do grupy wysp Kadavu ma zaledwie 0,8 kilometra kwadratowego powierzchni. Długość wyspy to niecałe 2 kilometry i gdy się patrzy na mapę, to można by pomyśleć, że da się taką małą wyspę obejść po obwodzie. W praktyce okazuje się, że taka wędrówka jest możliwa tylko tam, gdzie widać na mapie odcinki białych plaż. Reszta trasy to skały i strome zbocza:

   

 W południowej części wyspy wyrasta spore wzgórze. Wikipedia twierdzi, że ma tylko 40 metrów, ale mnie się wydaje, że to raczej jakieś 140 m!  To wzniesienie ma dwa wierzchołki mniej więcej tej samej wysokości, przypominające garby wielbłąda. Gdy zobaczyłem tę górę ze statku postanowiłem wdrapać się na nią przypuszczając, że ze szczytu otwiera się piękny widok:

 

 

Na małej Dravuni, mającej niecałe 2 kilometry długości nie ma przystani, a jedynie niewielki pomost ma pontonach, do którego mogą dobijać motorówki. Wstałem wcześnie, by dotrzeć na małą wyspę jeszcze zanim znajdzie się tam ponad tysiąc pasażerów z naszego statku: 

O  

Na Dravuni mieszka tylko około 140 ludzi - wszyscy w jednej, niewielkiej osadzie przy plaży na zachodnim brzegu. Nie ma tu żadnych hoteli ani supermarketów. Domki są niewielkie, parterowe. Najbardziej reprezentacyjnym budynkiem jest mała szkoła (na zdjęciu poniżej za palmą z lewej strony)

   

W fidżijskich wioskach zawsze oglądałem Vale ni Bose - domy spotkań, gdzie przesiadywała starszyzna i odbywały się najważniejsze uroczystości. Tu, na Dravuni funkcje takiego domu pełni stojąca przy plaży otwarta wiata kryta palmowa strzechą i wysłana matami, przypominająca raczej samoańskie fale:

   

Po południu w tej wiacie zgromadzili się miejscowi mężczyźni. Ten z ręcznikiem na ramionach to tutejszy chief - wódz. Naprzeciw niego stoi duże drewniane naczynie - tanoa, służące do przyrządzania kavy - lekko narkotyzującego napoju przyrządzanego ze startego na pył korzenia pieprzowca. Kavę od wieków piją na całym południowym Pacyfiku. Jak to wygląda na Tonga napisałem tutaj. Ci mężczyźni siedzieli na matach kilka godzin. Zapraszali też do towarzystwa przechodzacych turystów. A ta miseczka na środku to na zrzutkę na kavę:

   

Wczesnym rankiem bramka szkoły była gościnnie otwarta wiec bez ceregieli wszedłem na podwórko z kamerą w ręku. Na zewnątrz szkolnych baraków było zupełnie pusto, tylko ze środka dochodził gwar dziecięcych głosów:

   

Dzieciaki przychodzą na lekcje z plecakami, które zawiesza się na werandzie na zewnątrz klas. Buty (zazwyczaj klapki) zdejmują przed wejściem na werandę. Uderzył mnie idealny porządek i czystość. Mam nadzieję,  że ta szkółka na końcu świata zawsze tak wygląda - nie tylko kilka razy do roku, gdy przypływa tu wycieczkowiec:

   

Dzieci mają jednolite szkolne mundurki, a każda klasa siedzi przy osobnym stoliku. Bo klasy z konieczności są łączone po dwie. Dzieciaki są bardzo sympatyczne. Tu na zdjęciu trzecia i czwarta klasa:

   

W jednej izbie pracował pan nauczyciel, a w dwóch kolejnych panie nauczycielki. Ta z klas 3 i 4 była wyjątkowo miła i cierpliwie odpowiadała na wszystkie pytania odwiedzających. Nie wiem czy ta twarzowa sukienka została ubrana tylko z okazji naszego przybycia, ale przyznacie, że była bardzo elegancka:

   

 

 

 

 

 

 

A przy tym pani profesor jest jak mi się wydaje urodzoną modelką. Warto też zwrócić uwagę na ten naszyjnik z muszli i wysuszonych owoców, na jej typowo fidżijską urodę - ciemna karnację skóry i kędzierzawe włosy...

 

 

 

 

 

Zaraz za szkołą wśród kwitnących krzewów hibiskusa stało kilkanaście domów. Mogłem podpatrzeć jak mieszkają tu ludzie. Biednie mieszkają, ale bateria słoneczna ponad dachem już jest, więc jest światło, radio, a czasem nawet mała lodówka:

Posiłki przygotowuje się na werandzie lub wręcz na palenisku na świeżym powietrzu umieszczonym za domem. Do palenia pod kuchnią używają tu wysuszonych czerepów orzechów kokosowych

 

 

Między domami bawią się urocze dzieciaki. Nie maja tu zorganizowanych placów zabaw, salonu gier komputerowych i smartfonów w rękach, a mimo to wydaje się, że nic nie brakuje im do szczęścia... Zwiedzanie takiej wioski na własna rękę daje możliwość swobodnego podglądania tego, co się tutaj dzieje. Dzieci zachowują się naturalnie i są pochłonięte swoimi "sprawami". Gdybym był tu nawet z mała grupą turystów na pewno wyglądało by to inaczej...

 

 

Największym problemem mieszkańców Dravuni jest... pozyskiwanie słodkiej wody. Ten sam problem występuje również na tysiącach innych, płaskich wysp Oceanii. Nawet jeśli w podłożu z koralowej skały uda się przebić studnię, to woda w niej jest słona. Jedynym źródłem wody słodkiej jest woda opadowa. To dlatego obok każdego domu stoją tu duże zbiorniki (dawniej - betonowe, obecnie coraz częściej - plastykowe) do których zbiera się wodę z dachów. Jeśli tylko jest dostatecznie dużo opadów, to udaje sie zgromadzić odpowiednie zapasy:

   

 

 

 

Wokół domów rosną kwitnące przez okrągły rok krzewy i drzewa owocowe (na zdjęciu obok - papaja, a dalej - drzewa chlebowe) Są także bananowce, a na stoku wzgórza widziałem sporą plantację tapioki czyli manioku. Najwięcej jest jednak kokosowych palm. Kokosy dają cenną koprę, którą po starciu wykorzystuje się jako dodatek przy przygotowywaniu różnych dań, a także do produkcji mleczka kokosowego.  

 

 

 

 

 

Wewnątrz domów chodzi się tutaj boso. Podłogi wykładane są od setek lat matami wykonanymi z liści palmy pandanusowej. Te długie liście dzielone są najpierw na pasma o szerokości około centymetra i suszone. A następnie miejscowe kobiety wyplatają z nich maty siedząc na werandach domów. Tak mata ma około 1,5 metra szerokości i do trzech, czterech metrów długości. Ta pani właśnie wyplata taką matę. To praca wymagająca wielkiej cierpliwości. Umiejętność przekazywana jest z pokolenia na pokolenie:

 

Ludzie z Dravuni są bardzo sympatyczni, ci których tam spotykałem nigdy nie protestowali przeciwko fotografowaniu. Wprost przeciwnie - wydawało mi się, że bardzo chętnie pozują i nawiązują rozmowę. Odniosłem wrażenie, że przybycie statku, co ma miejsce tylko kilka razy do roku i możliwość spotkania turystów z różnych krajów jest dla nich nie lada atrakcją:

   

Mieszkańcy Dravuni chętnie udzielają informacji o tym jak dojść do najbardziej malowniczych miejsc na ich wyspie, o tym, gdzie jest najlepszy snorkeling (Shallow Reef - zaznaczona na mapie) i puste plaże.  Gdy przechodziłem obok tej pani Chińczyk z Kalifornii akurat pytał o drogę na szczyt. Dołączyłem do rozmowy, bo ja też chciałem się wspiąć na najwyższe wzniesienie wyspy...

   

 

 

 

 

 

Na Dravuni nie ma dróg ani ulic. Bo na wyspie nie ma żadnych pojazdów mechanicznych. Trasa od przystani na szczyt prowadziła najpierw dobrze przetartą ścieżką, biegnąca równolegle do morskiego brzegu w kierunku południowo-zachodnim. Zupełnie niespodziewanie po lewej stronie tej ścieżki zauważyłem małe kojce, a w nich - świnki.

 

 

Hodowla nie była duża, ale jej obecność dowodziła, że na na wysepce je się nie tylko warzywa, owoce i ryby, ale także wieprzowinę:

   

Zaraz za hodowla strzałka "hilltop" wymusiła skręt w lewo - na błotnistą po nocnych opadach ścieżkę wspinającą się w górę po zboczu. -Żarty się skończyły! - pomyślałem - Dobrze, że zabrałem nie sandały, ale wysokie, trekkingowe buty!  Widziałem, że niektórzy pasażerowie naszego statku, zobaczywszy, ze dalsza wędrówka to już nie spacer - zawracali: 

    Wypada w tym miejscu pokazać uproszczoną mapę wyspy, która stoi przy przystani. Północ na tej mapie jest po lewej stronie, a najwyższe wzniesienie, na które zmierzałem - po prawej:
   

Po dojściu do skrzyżowania ze ścieżką biegnącą grzbietem (Hilltop Track) musiałem skręcić w prawo. Widzicie tę nikłą ścieżkę biegnącą w prawo po grzbiecie - to była właśnie moja droga do widocznego w centrum zdjęcia szczytu:

   

Przy ścieżce rosły malownicze trawy... Na zdjęciu poniżej dobrze widać oba szczyty - wyglądające jak garby wielbłąda. Ten bliższy jest skalisty i stromy i na tym wzniesieniu kończy wędrówkę większość turystów, bo ścieżka na drugi "garb" jest słabo przetarta.

   

Kiedy wspiąłem się kilkadziesiąt metrów po grzbiecie otworzył się w kierunku zachodnim widok na nasz statek i małą bezludną wysepkę Ale zwróćcie także uwagę na pierwszy plan zdjęcia - to poletko manioku (tutaj nazywanego tapioką): 

   

Ostatni segment podejścia okazał się najbardziej stromy. Na gliniastej ścieżce łatwo się było poślizgnąć. Wejście na pierwszy "garb wielbłąda" zabrało mi około 20 minut. Na zdjęciu poniżej, zrobionym już ze szczytu widać to całe podejście po grzbiecie.

   

Dopiero gdy znalazłem się wśród skałek na szczycie zauważyłem zbliżającą się od południa ścianę deszczu. W tym właśnie kierunku widać było w dużej odległości pozostałe wysepki grupy Kadavu, ale widok w kiepskim oświetleniu nie był niestety rewelacyjny:

 

 

Na szczycie zastałem dwóch innych turystów z naszego statku. Oni mieli parasolki, a ja... Popatrzcie na to pamiątkowe zdjęcie i moją mokrą od deszczu koszulę przyklejoną do ciała. Ale najwyższe wzniesienie na Dravuni zostało zdobyte!  :) 

   

Teraz trzeba było zejść w dół. Dopiero na zdjęciu zrobionym po południu z łodzi płynącej wokół wyspy widać jak stromy jest środkowy odcinek ścieżki. Nie ma na tym odcinku żadnych poręczy, ani żadnych stopni:

   

Schodziłem tą błotnistą ścieżką w padającym wciąż deszczu. Opady ustały dopiero wtedy, gdy dotarłem do przystani. Znów zaświeciło słońce. Ale ja musiałem wrócić na statek, aby zmienić przemoczoną odzież. Nie było to jednak problemem, bo motorówki krążyły non-stop. Zamierzałem oczywiście wrócić na wyspę... 

 

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

To the second part of the report from Dravuni Island   Przejście do drugiej części relacji z Dravuni

 

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory