Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część II relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  -  Part two - Mauritania

 

 

 

Większość trampów odwiedza ten kraj jedynie w tranzycie - zmierzając na południe. Wizę Mauretanii można dostać bez większych trudności w konsulacie tego kraju w Casablance. Dojazd z centrum autobusem nr 7.  Jeden formularz, dwa zdjęcia, kserokopię i oryginał paszportu składa się rano i owizowany paszport odbiera następnego dnia o 13.00. Koszt: 200 DH. Skorumpowany personel za łapówką (10 euro od paszportu) gotów jest wydać wizę tego samego dnia...

******************************

Moja droga do Mauretaniii zaczęła się w Dakhli na  Saharze Zachodniej. Jazda zamkniętą furgonetką z  przez pustkowia i nawiewane na szosę piaski do Nouadhibou - pierwszego na szlaku mauretańskiego miasta pochłonęła 11 godzin - niemal cały dzień!   Zmęczony kierowca chciał się pozbyć pasażerów już na peryferiach miasta, gdzie na niewielkim placu jest postój  zielonych taksówek-rupieci. Ale powołując się na kontrakt (dobrze spisać coś takiego każdorazowo przed wyruszeniem w długą trasę) wymusiłem na nim dalszą jazdę - aż do wybranego wcześniej Camping Abba.   Polecam Wam to miejsce: poza dużym, ogrodzonym dziedzińcem na którym można bezpiecznie zaparkować samochód i rozbić namiot mają tam kilka dużych pokoi z łazienkami i ciepłą wodą (docenicie ją po całodziennej jeździe w pustynnym pyle)...   Za "dwójkę" biorą 3400 ougija, za "trójkę" - 4600.  Można pitrasić sobie w kuchni.  Wymienią też pieniądze według rynkowego kursu: za dirhama 35 ougija, za dolara - 310, za euro - 385...

I tu generalna rada, którą zawsze powtarzam podróżnikom wybierającym się do frankofońskich krajów Zachodniej Afryki: najkorzystniej zabrać ze sobą euro (w gotówce).   Waluta ta ma w tym regionie najkorzystniejszy kurs i jest najchętniej przyjmowana przez miejscowych. Na wymianie dolarów nie tylko stracicie, ale w niektórych rejonach w ogóle nie będzie gdzie ich wymienić.

Nouadhibou - drugie co do wielkości miasto Mauretanii leży w odległości zaledwie kilkudziesięciu kilometrów od granicy z Marokiem czy może właściwie: z okupowaną Saharą Zachodnią.  Prowincja...  Wszystkie ważniejsze instytucje skupione są przy jednej zapiaszczonej głównej ulicy z której warto zboczyć na bazar, gdzie znajdziecie kilka sklepików z pamiątkami... Nie ma nawet meczetu, który warto by było sfotografować. Jedyna atrakcje krajobrazowe to cmentarzysko statków rybackich i klifowy odcinek wybrzeża przy trasie na Cap Blanc (lepsze światło dla zdjęć znajdziecie tam w godzinach porannych). W dwóch internetowyh kafejkach za godzinę korzystania z wolnego internetu każą sobie płacić 200 ougija. Cudzoziemcy nie muszą się już rejestrować na policji (Surete)...

Ta niezwykła, 700-kilometrowa linia kolejowa jest własnością kompanii SNIM

Ktoś, kto podąża dalej - do Senegalu czy Mali może jechać z Nouadhibou nową, asfaltową drogą prosto na południe - do stolicy.  Ale w ten sposób ominie największe turystyczne atrakcje kraju, które skupione są nie na wybrzeżu, ale w głębokim interiorze - na skraju Sahary. A droga w tamtym kierunku jest fatalna...  I to dlatego wszyscy korzystają z "ore train" - pociągu wożącego największe bogactwo Mauretanii - rudę żelaza - z kopalni w Zouerat do portu Nouadhibou.  Piszą o nim, że to najdłuższy (2,5 km), najwolniejszy i najbardziej zakurzony pociąg świata...  Tak naprawdę, to takich składów kursuje na tej trasie kilka, ale tylko dwa z nich mają na końcu (zaskoczenie!) doczepiony wagon "pasażerski".  
Aby dostać się do turystycznego Ataru trzeba w środku nocy wysiąść w Choum. W składzie co drugi dzień jedzie wagon I klasy (wtedy bilet do Choum kosztuje 2500 ou). Mnie trafiła się druga klasa za 1000. Można również jechać za darmo: w jednej z pustych węglarek które składających się na 2,5 km długości pociągu...  Zanim zdecydujecie się na przygodę w węglarce (oszczędność 3,5 dolara) pomyślcie o tym, że może to być aż 12 godzin jazdy w pustynnym pyle. Zastanówcie się, gdzie będziecie siusiać i ile czasu zajmie Wam potem doczyszczenie siebie i ekwipunku.  Teoretycznie pociąg powinien odjeżdżać z pustynnej "stacji" (znajdującej się 2 km za miastem w kierunku portu) codziennie o 14.50.  Ale to tylko teoria: ja na przykład odjechałem dopiero o 17.00.

Po kupnie biletu dostaje się instrukcję: przednie drzwi wagonu przeznaczone są tylko dla kobiet,   tylne - tylko dla mężczyzn. Nadjeżdża!  Wszyscy podrywają się z piasku i szykują się do szturmu...

Tak wygląda "peron" stacji w Nou

Zdjęcie przed odjazdem. Potem kamery trzeba chronić przed pyłem...

Wagon drugiej klasy przypomina nasze wagony do przewozu bydła: dodano tylko dwie drewniane ławki wzdłuż ścian. Oczywiście nie dla wszystkich starczy na nich miejsca.  Pechowcy siadają wprost na podłodze... Tylko 10 min postoju!   Zgrzyt osi... gwałtowne szarpnięcie, które nieprzygotowanych potrafi zwalić z nóg... Ruszamy...  Pył wdzierający się przez małe okienka sprawi, że wkrótce zostaną one zamknięte, a wnętrze tego jednego, wielkiego i zatłoczonego przedziału rozświetli wątła żarówka.  Gorliwi wyznawcy Allacha na wygospodarowanym skrawku podłogi będą wybijać na zmianę modlitewne pokłony. A potem ktoś z miejscowych ustawi tam kuchenkę i będzie sprzedawać "szaj" - mocną i słodką herbatę w miniaturowych szklaneczkach... 
W Choum nie ma stacji - wyskakiwaliśmy w ciemnościach na międzytorze. W wiosce obok znalazł się terenowy wóz z popękanymi szybami, którego właściciel za wygórowane 2000 ougija (+ 1000 za plecak) zgodził się zabrać nas do odległego wciąż o 4 godziny jazdy Ataru. Gdy wstało słońce okazało się, że nasza szutrowa droga biegnie przez pustynne pustkowia w kierunku malowniczych gór.

W Atar znaleźliśmy zakwaterowanie na campingu Bab Sahara (na zdjęciu obok) prowadzonym przez sympatyczne francusko-holenderskie małżeństwo Corę i Justusa - tel. 222 546 4573, e-mail justusbuma@yahoo.com

Justus jest bardzo pomocny - zawiezie Was pod ciepły prysznic (u niego jest tylko zimny) i pomoże wynająć samochód. Rozprowadza jedyną dokładną mapę okolicy. Wynajęcie stylowego domku dla 4 osób kosztuje u niego 8000. Alternatywą jest kolonialny hotelik Auberge Menod, gdzie za wielki pokój  dla 3 osób z wielką wanną w łazience biorą 7000.

    Trudno nazwać Atar miastem ciekawym. Jest to stolica prowincji i węzeł komunikacyjny. Najbardziej malowniczym fragmentem metropolii jest kilka piaszczystych, bazarowych uliczek gdzie na rogach sprzedaje się z taczek namiastkę francuskich bagietek. 

Przy głównym rondzie znajdziecie nieliczne sklepiki z ciekawymi pamiątkami (trzeba się ostro targować, bo ceny wyjściowe są wysokie). Polecam ozdobne saszetki do zawieszenia na szyi w których Tuaregowie noszą tytoń i grawerowane metalowe lufki do jego palenia... Białych na ulicach prawie się tu nie widzi...

   Mało kto z podróżników dociera tu jak ja tym rozkołysanym rudowym pociągiem. Turyści do Ataru przylatują głównie  czarterowymi samolotami francuskiej kompanii Point Afrique. To właśnie ta kompania oferuje najtańsze loty  z Paryża i Marsylii do różnych miast Zachodniej Afryki. Ich rozkłady i ceny znajdziecie tutaj: http://www.point-afrique.com/

Atar jest bazą dla wycieczek na Saharę i w pobliskie góry Adrar. Organizatorów wypraw jest wielu. Niestety ich ceny dopasowane są raczej do poziomu zarobków przyjeżdżających tu najliczniej Francuzów.  Karawany samochodów terenowych z zamożnymi turystami wyruszają w pustynię na 4-5  dni. Ale standardową trasę do najciekawszych miejsc można "zrobić" w dwa dni.   Wynajęcie terenowej toyoty-landcruisera z kierowcą na te dwa dni kosztowało po targach 18500 ougija plus paliwo około 15000 (w Atarze 163 ou za litr)

Wiejący od pustyni wiatr podnosił chmury pyłu gdy wczesnym rankiem wyruszyliśmy w kierunku gór. Gdy samochód wspiął się na Przełęcz Amogjar warto było przystanąć i obejrzeć się do tyłu - dla wspaniałych widoków.  Nasza toyota okazała się nie pierwszej młodości: maskę silnika trzeba było przywiązać sznurem, bo otwierała się podczas jazdy przesłaniając widoczność, a stając na nachylonych drogach nie bez powodu podkładaliśmy kamienie pod koła...

Posterunki kontrolne na rogatkach miast i nie tylko... To mauretańska codzienność. Pracowicie będą tam spisywać dane z Waszych paszportów. Może to trwać nawet pół godziny... Razy ilość posterunków...  Aby zaoszczędzić czasu dobrze jest przygotować listę pasażerów zawierającą imię i nazwisko, datę urodzenia, zawód (we francuskim) brzmieniu oczywiście, numer paszportu zatytułować to wszystko "Fiche de reignsenement" i odbić kilka kopii na kserografie. Pójdzie znacznie szybciej...  Jeszcze szybciej idzie kontrola gdy jedzie się z miejscowym kierowcą, który zna załogę posterunku. Nasz (na zdjęciu - chętnie pozował do fotografii) kilka razy zagadał po prostu wartowników i udało się przejechać nawet bez pokazywania paszportów...

Pierwszy dłuższy postój. Samochód zatrzymuje się na urwisku. W dole na płaskowyżu w odległości około 2 kilometrów widać ruiny Fortu Saganne zbudowanego przez pierwsze francuskie ekspedycje, które eksplorowały te strony. Nasza droga opada wprawdzie stromo na płaskowyż, na którym wzniesiony fort ale kierowca boi się uszkodzić wóz na karkołomnych wykrotach zjazdu. Idziemy zatem do ruin pieszo. Warto - w otaczającej go absolutnej pustce kamienny Fort Saganne jawi się jako bardzo romantyczne miejsce. W pobliżu jest głazowisko, gdzie po zapłaceniu 300 ou można obejrzeć kiepsko zachowane rysunki naskalne - tam już dojeżdżamy samochodem.

Potem trzy godziny jazdy wśród monotonnego krajobrazu. W końcu pojawiają się przed nami palmy dużej oazy - to historyczne Ouadane - jedna z największych atrakcji turystycznych Mauretanii. Miasto zbudowane na prastarym karawanowym szlaku w X-XI wieku. Znajdujemy zakwaterowanie na campingu Auberge Vasque, gdzie nocleg na materacu w dużym namiocie kosztuje 1500 ou. Za pasem palm oazy, na zboczu wzgórza widać ruiny miasta  wzniesionego z kamieni. Nieliczne domy są w dalszym ciągu zamieszkane, a na samej górze stara zabudowa przechodzi w zupełnie współczesne, nieciekawe osiedle, gdzie na ulicach turystów zaczepiają gromady bosonogich, umorusanych dzieciaków.   Jednak stara część miasta z kanionami wąskich zaułków ma swój niepowtarzalny nastrój. Na ciekawszych ruinach umieszczono tabliczki z opisem. Warto wiedzieć, że wchodząc do ruin naprzeciw campingu uniknąć można opłaty (500 ougija), którą pobierają przy głównej bramie, przy zrekonstruowanej wieży...

Ouadane

Wieczorem w jednym z dużych namiotów naszego obozowiska zebrali się miejscowi.  Pojawił się także solista ze wzmacniaczem zasilanym z akumulatora i... przy świecach rozpoczął się improwizowany folkowy koncert. Kobiety akompaniowały muzykom wybijając rytm na odwróconych miednicach (rękami lub butami). Ochotnicy tańczyli - to wszystko było ciekawe i spontaniczne, choć prezentowane mauretańskie tańce trudno nazwać żywiołowymi. Był to jednak niezapomniany wieczór!

Campement Vasque jest sympatycznym miejscem, choć jest tu dość drogo jak na oferowane bardzo skromne warunki. Miejsca w trzech domkach lepiej rezerwować z wyprzedzeniem.  Moje prośby o czajnik darmowego wrzątku wywołały pewne zdumienie, ale wodę w końcu zagotowano.

Do kolejnej słynnej oazy - Chinguetti można z Ouadane jechać główną pistą Atar-Ouadane skręcając następnie w boczną drogę. To jakieś 120 kilometrów. Ale znacznie bardziej atrakcyjny jest pustynny szlak wyznaczony jedynie śladami samochodów, prowadzący przez oazy z których najważniejsza jest Tanouchert .

Wyruszyliśmy o 8.00. Chmury i mgła nad pustynią - to było zaskoczenie. Ale dzięki temu nie było tak gorąco... Czekały nas długie godziny jazdy wśród pomarańczowych diun, po miękkim, sypkim piasku, szlakiem wyznaczonym tylko śladami innych terenowych wozów. W wielu miejscach te ślady ginęły, ale nasz kierowca - Alejuta (na zdjęciu w swoim egzotycznym stroju) potrafił je ponownie odnaleźć kilometr czy dwa dalej...

 

Kilka razy przydarzyły się nam strome zjazdy z diun w miejscach, gdzie fala nawianego piasku załamywała się gwałtownie - Alejuta okazał się doświadczonym kierowcą.  Mogę go śmiało polecić odradzając Wam jednocześnie jazdę tym szlakiem na własną rękę, nawet z GPS-em. Z pustynią naprawdę nie ma żartów!

Pustynia nie ma także skrupułów. Takie piękne palmy po wielu kilometrach spalonego słońcem pustkowia są prawdziwą radością dla oczu podróżnika. Tym smutniej patrzeć  jak giną na skraju oazy pokrywane stopniowo piaskiem . Za kilka miesięcy być może całkiem pokryje je pomarańczowy kołdra. I nikt na to nic nie poradzi...

W oazach mieszkają koczownicy. Najczęściej w prymitywnych namiotach z czarnych płacht rozpiętych na konstrukcji z żerdzi.  Czasem w szałasach o ścianach z mat i wysuszanych na wiór palmowych liści.   Gdy w oazie pojawia się samochód z turystami jak spod ziemi pojawiają się przy nim kobiety. Rozkładają na ziemi zawiniątka z pamiątkami. Oferują wisiorki z półszlachetnych kamieni, sznurki koralików, srebrną biżuterię ale także sztylety i ozdobne drewniane śledzie do  swoich namiotów.  Ale nikt tu nie ciągnie turystów za rękaw i nie wykrzykuje "ostatniej ceny"  za odchodzącym.          Często zapraszają na maty  - do najbliższego namiotu. Być może dlatego, że liczą na to, że po poczęstunku turysta właśnie u nich coś kupi.   Na garści węgla drzewnego gotują czajniczek mocnej i słodkiej herbaty, którą nalewa się potem z wysoka do małych szklaneczek. Wcelowanie strumieniem do szkła jest sztuką, którą zawsze podziwiałem...

Na pustynnym szlaku spotyka się "Rycerzy Pustyni" - Tuaregów. W swoich tradycyjnych strojach, z twarzami ukrytymi pod czarnymi zawojami prezentują się bardzo malowniczo. Spotykałem ich już wcześniej w innych częściach Sahary. Więcej o tych spotkaniach możecie przeczytać na stronie "Tuaregowie z Timbuktu".

 

Amatorzy pustynnej przygody mogą tu wynająć wielbłąda z poganiaczem i ruszyć na wędrówkę od oazy do oazy. Sam wierzchowiec kosztuje podobno około 20 euro za każdy dzień wędrówki . Reszta zależy w dużej mierze od umiejętności targowania...

Do Chinguetti dotarliśmy po 4 godzinach od wyruszenia z Ouadane.  To podobno siódme w kolejności święte miasto islamu. Ale dziś znaleźć można tu niewiele śladów dawnej świetności.  Tam gdzie kończy się pustynia zaczyna się główny plac miasta przy którym znajdziecie kilka sklepików i wielbłądy cierpliwie oczekujące na turystów. Sprzedawcy pamiątek są tu bardziej natarczywi, a dzieciaki na powitanie bez żadnego wstępu i kurtuazyjnego "bon jour!" dopominają  się natarczywie o "cadeau" - prezent.   Najlepiej zachowaną spośród historycznych budowli Chinguetti jest Wielki Meczet (na zdjęciu obok).

Do meczetu dochodzi się przez piaszczyste zaułki wyznaczone linią ruin kamiennych domów przypominających te z Ouadane... Ale to miasto nie ma już tego nastroju co Ouadane. Jest położone na prawie płaskim terenie. Gdyby okoliczności zmusiły Was do dokonania wyboru pomiędzy Chinguetti i Ouadane to ja radziłbym wybrać raczej Ouadane!  Chinguetti jest bardziej turystyczne i skomercjalizowane. W przeszłości, leżąc również na szlaku karawan było ono jednak większym i ważniejszym ośrodkiem. To w Chinguetti powstał niegdyś pierwszy islamski uniwersytet.

W Chinguetti jest bodaj aż dwanaście rodzinnych bibliotek w których zgromadzono stare arabskie manuskrypty...  Wypada odwiedzić chociaż jedną. Polecono nam Biblioteque Seiff. Jej kustosz rozpoczyna spotkanie z turystami krótkim wykładem na dziedzińcu podczas którego demonstruje stare przedmioty codziennego użytku. A powinien (już teraz to wiem!) rozpocząć informacją o opłacie za wstęp - nigdzie o tym nie pisze.  Po wykładzie prowadzi nas do mrocznego pomieszczenia zamykanego na drewniane rygle, gdzie na półkach pieczołowicie pochowane w segregatorach stoją stare księgi. Pokazuje nam kilka arabskich manuskryptów, w tym jeden solidnie nadjedzony przez mrówki... Potem my dziękujemy, a on powiada, że należy się po 500 od osoby. Na to my, że nie wiedzieliśmy i za 20-minutowy pokaz możemy dać 1000 za całą grupkę. Na to on unosi się ambicją, że nie chce wcale pieniędzy. No to dziękujemy bardzo jeszcze raz...

         Po kolejnych 90 minutach jazdy w saharyjskiej piaskownicy dotarliśmy do Zarga - ciekawego krajobrazowo miejsca, gdzie z piasku wyrastają wysokie na kilkaset metrów formy skalne. Mając więcej czasu można wdrapać się na górę dla widoku.  My niestety po zrobieniu kilku zdjęć ze względu na zbliżający się wieczór musieliśmy zawrócić do Ataru.

Po powrocie z pustyni do Ataru powstał problem: jak dotrzeć stąd do stolicy?  Coś takiego jak dalekobieżne autobusy w Mauretanii nie istnieje. Nawet na takich trasach jak Atar - Nouakchott (450 km dość dobrego asfaltu) kursują jedynie zbiorowe taksówki i mikrobusy - oczywiście nie ma tu żadnego rozkładu jazdy. Jeśli skrzyknie się kilka osób to warto wynająć samochód - unika się w ten sposób czekania na skompletowanie pasażerów, co trwa czasem godzinami, a także targów o opłaty bagażowe...  Jechaliśmy 7 godzin. Za wynajęcie na tą trasę peugeota mieszczącego 5 osób i bagaż żądają 27000 ougija (+2000 za bagaże). Mniejszy samochód osobowy kosztuje 22000.

 

A to już stolica Mauretanii - Nouakchott.    A dokładniej - najbardziej okazała budowla miasta - gmach kongresu narodowego. Jest to oczywiście "object d'etat" i nie wiadomo dlaczego fotografować go nie wolno. Zaryzykowałem... Poza tą budowlą warte są zobaczenia są tu meczety: saudyjski w centrum miasta i marokański na południowym skraju dzielnicy bazarowej. W saudyjskim niewiernych nie wpuszcza się nawet na dziedziniec. Ba, zostałem  zrugany nawet za oparcie się z zewnątrz o płot świętego przybytku...

Wybór tanich miejsc noclegowych jest niewielki. Mieszkaliśmy w centralnie położonym "Auberge la Dune" (av. Kennedy). Lepsze pokoje są tu w oddzielnym pawilonie w podwórku - za dwójkę z prysznicem biorą 7800 ou.

To, co moim zdaniem stolica Mauretanii ma do zaoferowania turystom to przede wszystkim koloryt rybackiej plaży z ponad setką barwnych łodzi... Najlepiej zjawić się tu w porze powrotu z połowu - około czwartej po południu... Kobiety w barwnych strojach cierpliwie czekają na rybaków, a potem sortują przywiezione kolorowe ryby.  Wózki zaprzężone w osiołki zabierają je następnie do hali targowej zbudowanej przy plaży lub do samochodów.
Są tu problemy z fotografowaniem, więc aby nie rzucać się w oczy radzę chodzić w pojedynkę - wtedy dyskretnie można utrwalić wiele scen z tego niezwykłego teatrum.   Plaża (nazywana przez miejscowych Port de Peche) jest w odległości kilku kilometrów na zachód od miasta: dojazd indywidualną taksówką- rupieciem kosztuje 400 ougija w każdą stronę. W obrębie miasta za kurs biorą mniej - 200 ougija.
Jak znaleźć transport na ponad 1000-kilometrową trasę do Mali?  Kierowców gotowych wyruszyć na wschód Drogą Nadziei (Route d'Espoir - tak nazywa się ta najdłuższa mauretańska asfaltowa szosa) znalazłem na Rue de la Mosque Marocaine - w pobliżu marokańskiego meczetu. Popijali herbatę na matach rozłożonych w cieniu drzewa.   Ruch na trasie przez malijską granicę jest niewielki, a konkurencja żadna. Kierowcy zgodnie twierdzą, że cena jest stała: 150 000 ougija za dwudniowy kurs do pierwszego miasteczka po tamtej stronie granicy. Spisaliśmy kontrakt: wszystko wliczone w cenę wynajmu z wyjątkiem noclegu i wyżywienia - to bardzo istotny zapis: na jego podstawie odmówiłem płacenia łapówek na posterunkach kontrolnych - płacił je kierowca z otrzymanej zaliczki. Resztę należności zapłaciłem dopiero u celu podróży. I to również ma swoje uzasadnienie - wskutek nieprzewidzianych awarii taka podróż może się przedłużać w nieskończoność...
Toyota- landcruiser swoim wyglądem wzbudzała zaufanie. W środku miała oryginalne siedzenia, a nie upchane twarde ławeczki, które normalnie umożliwiają wtłoczenie w taki wóz niewiarygodnej ilości 14 pasażerów.

Ruszyliśmy o 10.00. Już na początku okazało się, że przy wyższych szybkościach stuka coś w kołach. Nic to!  Diuny, pod nimi wraki samochodów, wielbłądy i osły leniwie przechodzące przez szosę. Posterunki kontrolne. Namioty koczowników rozbite tam, gdzie pozostały jeszcze jakieś mizerne drzewka i krzaki do wyrąbanie i spalenia. Szosa jak na Afrykę świetna i coraz bardziej pusta...   Na którymś kolejnym zakręcie ciarki mnie przechodzą, gdy widzę, jak nasz kierowca traci panowanie nad pojazdem i wylatujemy z szosy - na szczęście na płaskie, usiane drobnymi kamieniami pustkowie. Razem z kierowcą zaglądamy pod wóz i widzimy, że "puścił" sznur, którym związany był przegub układu kierowniczego. Kierowca wyciąga nowy sznur i parcianą taśmę, związuje na nowo...  Możemy jechać!  I jedziemy - 110 km/h...  Przed Kiffą po lewej z pustyni wyrastają malownicze górskie klify... O zmroku mieliśmy być w Timbeghda gdzie zaplanowany był nocleg...  A tu...

Wiązanie nowych sznurków...

Było już ciemno gdy przejeżdżaliśmy przez jakieś małe miasteczko.  W pojeździe coś solidnie zgrzytnęło i... stanęliśmy.  Zaczęły się oględziny wozu z udziałem miejscowych "ekspertów". Wynik był jednoznaczny: tak dalej nie pojedziemy.  Zmordowani całodzienna jazda w upale leżeliśmy na matach przed czajchaną patrząc w rozgwieżdżone saharyjskie niebo.  Insz Allach!   I oto stał się cud!  Przywieźli skądś mechanika w długiej galabiji.  Leżąc w piasku pod samochodem  przy świetle latarki w ciągu dwóch godzin rozmontował i zmontował ponownie tylny most landcruisera... Wlał gdzie trzeba olej spuszczony wcześniej do plastykowej torebki.  I ruszyliśmy dalej w noc - ale już wolniej ze względu na gorszy stan asfaltu i pojawiające się na szosie stada osłów i wielbłądów...

Była trzecia nad ranem gdy dotarliśmy do Timbedgha - rodzinnej wioski kierowcy. Obiecany luksusowy apartament do wypoczynku okazał się dużym pustym pomieszczeniem sporego gliniaka, którego klepisko wysłane było, owszem - dywanami.  W ciemnościach umyliśmy twarze pod kranem na podwórku i legliśmy pokotem na dywanach. Światło poranka pozwoliło przyjrzeć się wiosce o piaszczystych ulicach, które zapewne rzadko widują białych turystów. Europejskie stroje są tu (patrz zdjęcie) rzadkością...
Teraz przyszło nam skręcić z asfaltu na południe - w kierunku granicy. -Znam drogę do Nara! - zapewniał kierowca.  Piaszczysta droga wiła się początkowo wśród spalonej słońcem sawanny na której miejscowi wypasali stada kóz. Aby nie zakopać się w głębokich piaszczystych koleinach zjeżdżamy wielokrotnie na pobocze zataczając dodatkowe łuki. Potem wyjeżdżamy na żwirową pustynię, gubiąc kilkakrotnie drogę... Kierowca zajeżdża do zagubionych w pustkowiu przysiółków rozpytując o kierunek...  Zorientowałem się, że jedzie tędy pierwszy raz...  Wreszcie na horyzoncie zamajaczyła spora wioska.  Jej domy były inne od tych, które widzieliśmy w Mauretanii - okrągłe, z wielkimi koszami na zbiory ustawionymi obok chat... Gdy dotarliśmy do pierwszych zabudowań okazało się, że moje przypuszczenia były słuszne.   Tak, to już było Mali!  Przekroczyliśmy granicę bez śladu szlabanów, tablic, posterunków obu krajów... Odetchnąłem... Do Nary - pierwszego miasteczka z posterunkiem żandarmerii było jeszcze tylko 30 kilometrów...

 

                            >>>>>Przejście do kolejnej części relacji  

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory