Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część III A relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  -  Part three A - Mali

 

...

W Mali byłem już pięć lat wcześniej, wjeżdżając do tego kraju z Burkiny Faso - prosto do Kraju Dogonów i wyjeżdżając do Gwinei.  Relację z tej wyprawy znajdziecie tutaj.   Planując trasę "Transafricany" doszedłem do wniosku, że Mali nie da się ominąć i... nie trzeba omijać.  Bamako - stolica tego kraju nie jest wprawdzie zbyt ciekawa, ale jest ważnym węzłem komunikacyjnym i daje szansę domycia się i doprania ciuchów po trudnych odcinkach przygranicznych. A dalej - na trasie ku granicy Nigru były wciąż jeszcze ciekawe miejsca których nie znałem: północna, mniej skomercjalizowana część Kraju Dogonów, ciekawe skalne formy ze słynną Ręką Fatimy koło Hombori i wreszcie rzadko odwiedzane pustynne miasto Gao, leżące już po drugiej stronie Nigru.  Wizę Mali otrzymałem w ciągu jednego dnia w ambasadzie tego kraju w Mauretanii. Należy przedłożyć, paszport, 2 zdjęcia i zapłacić 2500 ougija.

Malijska strojnisia

Pierwszym malijskim miasteczkiem w którym przyszło się zatrzymać po dwudniowej, pełnej przygód i trudów jeździe rozklekotanym terenowym samochodem ze stolicy Mauretanii była Nara.  Priorytetowym problemem do załatwienia było uzyskanie w paszporcie malijskiego stempla wjazdowego. Budynek żandarmerii odnaleźliśmy na peryferiach miasteczka. -A gdzie mauretański stempel wyjazdowy?  Zełgałem, że przejeżdżaliśmy przez Timbeghdę w nocy i wszystkie urzędy były jeszcze zamknięte. I o dziwo obyło się bez żądania łapówki (na afrykańskich granicach każdy pretekst jest dobry!). Celnik w sąsiednim budynku nawet nie raczył na widok białego podnieść się z fotela... Skąd? Pologne? Ważne jednak, że szybko nas puścili...

Malijska głęboka prowincja...   Ludzie o dziwo pozwalają się tu fotografować i wcale nie wyciągają ręki po pieniądze. Prawdopodobnie dlatego, że turystów wciąż widują tu bardzo rzadko.

Główna ulica Nary. Szeroki, piaszczysty trakt, kilka sklepików, wałęsające się osiołki i kozy grzebiące pyskami w stertach odpadków. Kramy bazaru schowane przed słońcem pod daszkami z wyschniętych palmowych liści. Nie ma banku!  A tu płaci się już frankami Afryki Zachodniej (CFA - wymawiają [sefa] ).  W narożnym sklepiku wymieniają resztę moich mauretańskich ougija. Za mało!  A euro nie chcą!   Przypadkowo spotkany Japończyk - ekspert FAO kieruje mnie do znajomego, a ten do następnego, który w końcu wymienia euro po kursie gwarantującym mu 20% zysku. Trudno, muszę mieć na hotel i dojazd do stolicy...  Hmm...    Hotel "Jam Naati" - to brzmi dumnie...  Pokoiki bez okien i światła (wieczorem dadzą lampę naftową). Toaleta "narciarska" za murkiem w podwórku. Do mycia przyniosą wiadro wody. Żądanie drugiego grozi brakiem wody do kolejnego mycia rano...  Za takie komfortowe warunki chcieli 10000 CFA, ale gdy wybuchnąłem śmiechem zgodzili się na 5000. Nocą ujawniła się jeszcze jedna przykra cecha pokoju - moskity.

Rano z placyku obok bazaru odjeżdża kilka konkurencyjnych "autobusów" do Bamako. Odjeżdżają oczywiście dopiero wtedy gdy są wypełnione do ostatniego miejsca, więc nie bacząc na obiecanki trzeba wybrać ten, który jest najbardziej zapełniony, bo w innym przypadku może przyjdzie czekać  i do południa. Bilety do Bamako są pieczołowicie wypisywane już na przystanku. Cena: 6000 CFA. Jeśli ktoś chce siedzieć w szoferce obok kierowcy to żądają aby dopłacił 2500 (ta kwota jest jednak do negocjacji - w zależności od popytu). Plecak (na szczęście w pokrowcu) zostaje przytroczony na szczycie piramidy bagażu uformowanej na dachu - widać to na zdjęciu obok. Ruszamy w podróż, która ma potrwać "tylko" 8 godzin...  

Jechaliście już kiedyś takim afrykańskim "autobusem"?    To już nie jest wygodny i pyłoszczelny marokański autokar!   Czerwona pista prowadząca w kierunku Bamako była wprawdzie szeroka ale tak wyboista, że często jechaliśmy długie odcinki równolegle do niej - po półpustyni. Każdy pojazd nadjeżdżający z przeciwka podnosił prawdziwe chmury czerwonego pyłu w którym tonął nasz busik, a dzięki brakowi szyb w oknach - także i my... Ta trasa to długie kilometry "tarki" wytrząsającej z człowieka podróżniczy entuzjazm.  A jak nie "tarka" to dziury w nawierzchni wypełnione piachem na których wylatujemy w górę jak z katapulty. Przy trasie pojawiają się pierwsze malownicze baobaby. Na asfalt wjeżdżamy dopiero w Dideni - 160 kilometrów przed Bamako.  Tu postój na posiłek. Przelotowa ulica miasteczka pełna jest kramów, sklepików i garkuchni.  Butelka zimnej coli kosztuje  250, a 1,5 l wody mineralnej - 500. Pijemy dużo, bo z nieba leje się żar...

Bamako. Bezdyskusyjnie najlepszym schronieniem dla trampów w Bamako jest Misja Katolicka przy Rue Ousamane. tel. 227761 (ma powodzenie, radzę rezerwować z wyprzedzeniem). Problemem jest odnalezienie jej w tym wielkim, zatłoczonym mieście.  Kierowcy taksówek na ogół nie słyszeli o czymś takim...  Punktem orientacyjnym jest skromna katedra katolicka. Trzeba wejść w ulicę zaczynającą się naprzeciw katedry. Misja mieści się w narożnym budynku po prawej stronie - kilkaset metrów dalej. Wejście prowadzi jednak przez okratowaną bramę z bocznej uliczki.  Za łóżko w 6-osobowej sypialni z wentylatorem i moskitierami płaci się 3000 CFA, jest ciepły prysznic, gazowa kuchenka i nawet pralnia!   Jest to bezpieczne miejsce, każdy gość dostaje swój klucz od furty, a siostrzyczka administrująca instytucją jest bardzo pomocna jeśli chodzi o informacje.

Wizytówką miasta jest wzniesiony nad Nigrem gmach banku emitującego wspólną walutę krajów Zachodniej Afryki (na zdjęciu).  Jego architektura nawiązuje do tradycyjnego stylu starych budowli Sahelu.

Frank CFA jest obecnie związany sztywnym kursem z euro (tak jak kiedyś z frankiem francuskim) Za 1 euro zawsze płacą tu 656 CFA.  Banki w Bamako załatwiają klientów ślamazarnie i w dodatku pobierają prowizję za wymianę - radzę Wam wymienić pieniądze nieoficjalnie - w biurze misji...

Druga ciekawostka architektoniczna Bamako to wielki meczet (na zdjęciu obok). Napis zabrania niewiernym wstępu do środka. Wokół meczetu rozłożył się bazar. Warto skorzystać z ostatniej przed pustyniami możliwości zakupu tanich owoców: duża papaja kosztuje 500 CFA, duże mango - 100, kilogram bananów - 300. Internetowych kafejek jest w Bamako na razie mało - mogę polecić tą obok Agence Delta - biorą 500 CFA za godzinę wolnego połączenia z siecią.

Dworzec autobusowy stolicy Mali, a właściwie kilka rozłożonych wzdłuż ulicy podwórek należących do różnych firm przewozowych leży po drugiej stronie Nigru w dzielnicy Sogoniko, jakieś 6 km od centrum. Dojazd taksówką kosztuje 1500. Na dalekie trasy polecam firmę Bani Transport.  Bilet z Bamako do Douentzy (numerowane miejsca - przedsprzedaż) kosztuje u nich 9000 CFA, przed odjazdem trzeba jeszcze dopłacić 500 za plecak.

Wielogodzinna jazda autobusem pozwala obserwować drogowe i przydrożne obrazki. Taki system maksymalnego (i ryzykownego)  ładowania furgonetek jak za zdjęciu obok jest bardzo popularny w tej części Afryki. Policja nie reaguje. Chyba, że dochodzi do wniosku, że jest szansa na wymuszenie łapówki.   

Po 13 godzinach jazdy wśród baobabów i niskich termitier przypominających grzybki dotarliśmy do Douentza - małego, biednego miasteczka, którego gliniane chaty mają w oprawie malownicze góry. Wybór zakwaterowania jest tu niewielki. Polecam nowo otwarty mini-zajazd "Phare Vert" w pobliżu przystanku autobusowego w centrum. Mają tam w szeregowcu kilka pokoików z moskitierami  i mini trawnik do rozbicia namiotów. Za łóżko po obowiązkowych targach trzeba zapłacić minimum 2500.  Zimny prysznic i toaleta za murkiem w podwórku. Na żądanie postawią w pokoju przenośny wentylator ...

Udało się szczęśliwie wycelować tak, aby pojawić się w Douentza w sobotę wieczorem. W niedzielne przedpołudnie odbywa się tu targ. Wiedziałem o tym, ale nie sadziłem, że to co zobaczę okaże się jednym z najciekawszych widowisk tego typu, jakie widziałem podczas moich afrykańskich wędrówek. Przy tym bardzo autentycznym - być może dlatego, że biali pojawiają się na nim tak rzadko. Choć to aż 1,5 km od głównej szosy, to miejsce nietrudno było znaleźć. Piaszczystymi uliczkami wśród gliniaków ciągnęły tam stadka kóz prowadzone przez czarnych pasterzy w szpiczastych kapeluszach.  
 

A na miejscu: kolory, zapachy, gwar. Handlowano wszystkim, co tym ludziom potrzebne jest w codziennym życiu. Były przyniesione na głowach kobiet warzywa, zioła, przyprawy, beczki oliwy, cegły soli, białe kule mydła produkowanego chałupniczym sposobem. I te fascynujące twarze: smutne i wesołe, czasem wykrzywione w grymasie niechęci. Twarze piękne ale kiedy indziej szkaradnie pomarszczone...

Brodziłem samotnie w tym tłumie ponad trzy godziny. Nie czułem żadnego zagrożenia, co jest nie do pomyślenia na przykład na bazarze w Bamako. Pojadałem w kramach najtańsze i pożywne, smażone w oliwie miniaturowe donuty, które sprzedają tu na każdym kroku. Jedna taka ciepła kulka usmażona w ulicznej garkuchni kosztuje tylko 5 franków, czyli za dolara można ich zjeść ponad sto... To bezpieczna potrawa - nigdy po takim jedzeniu nie miałem żołądkowych sensacji...

Po południu trzeba było rozejrzeć się za transportem na kolejny dzień. Douentza jest jednym z punktów wypadowych dla wycieczek do Kraju Dogonów.  Leży na północnym krańcu Uskoku Bandiagara, którego oba piętra zamieszkują Dogonowie. Piaszczystymi, terenowymi drogami nie kursują oczywiście żadne autobusy.  Zwiedzać ten ciekawy region można pieszo (taszcząc w upale cały swój bagaż od wioski do wioski), z oślim wózkiem (jadąc nim lub ładując na niego wszystkie toboły) lub samochodem - to rozwiązanie pozwala zobaczyć najwięcej i najszybciej.

na mapce Kundu Gina=Kundu Gouma 

Znalazłem dla małej grupy samochód-furgonetkę. Zapisana w kontrakcie opłata wynosiła 40 000 CFA dziennie plus benzyna wg zużycia,  plus przewodnik za 20000 na 2 dni.  Bo ze względu na te wysokie koszty uczestnicy wyprawy zgodzili się ograniczyć czas jej trwania do 2 dni, zakładając maksymalne wykorzystanie pojazdu - od świtu do zmroku - aby zobaczyć w tym czasie jak najwięcej.

Pod wieczór był jeszcze czas na spacer w kierunku malowniczych formacji skalnych na północ od Douentzy. Po drodze ze spalonej słońcem równiny wyrastały malownicze baobaby, a przygodnie spotkani wędrowcy dopraszali się o pigułki przeciwbólowe (zdaje się, że miejscowi uważają je za remedium na wszystkie dolegliwości).

Gdy rano wyruszaliśmy w trasę kierowca próbował wymusić wstępne tankowanie 100 l paliwa na nasz koszt. Nie zgodziłem się, kazałem nalać na koszt kierowcy do pełna zapewniając, że po powrocie ja pokryję koszt pełnego tankowania pokrywając w ten sposób koszt rzeczywistego zużycia. Niechętnie, ale się zgodzili.  Na skrzynię wrzucono dwa materace i... zjechaliśmy z szosy na piaszczystą drogę kierującą się na południe. Już kilometr za osadą pojawiły się po prawej malownicze formy skalne. Niestety nieco zamglone przez tuman harmattanu - wiatru niosącego pustynny pył. Kobiety przy drodze sprzedawały banany. Kierowcy - po 20 franków, od nas oczywiście chciały drożej.  W takich sytuacjach najlepiej poprosić kierowcę o zrobienie zakupów dla całej grupy, albo chociaż: niech on kupuje pierwszy, a my patrzymy ile płaci...    

Więcej ogólnych informacji o Dogonach i uskoku Bandiagara znajdziecie w mojej relacji z 2000 roku.  Pierwsza wioska odwiedzona tego dnia - Bamba rozłożona była na łagodnym stoku.  Nie jest zbyt ciekawa. Ale taką ocenę można jej wystawić dopiero mając jakąś skalę porównawczą... Jeżeli wasz czas będzie limitowany to Bambę spokojnie można sobie darować!
Kolejną wioskę Dogonów - Damassongo można było dostrzec już z daleka. Zbudowana na zboczu stromego, wyniosłego  wzgórza przypominała warownię. To jedna z ciekawszych i bardziej malowniczych wsi na szlaku. Te niezwykłe gliniane wieżyczki nakryte stożkowymi dachami ze strzechy przeznaczone są do przechowywania zbiorów. Wspinaliśmy się wąskimi ścieżkami poprowadzonymi między domkami i spichrzami. Na samej górze było przewiewne, pokryte grubą warstwą strzechy miejsce wioskowych spotkań. Czekało tam kilku panów z wioskowej starszyzny z zeszytem pełniącym rolę "visitors book" i sugestią aby się tam wpisać i... zostawić donację dla wioski. No cóż, każda metoda na wyciągnięcie pieniędzy od białych jest dobra!    Poprosiłem naszego przewodnika aby to on się wpisał i przekazał pieniądze przeznaczone na wstęp do wioski (oczekiwano znacznie więcej, ale metoda sprawdziła się potem jeszcze kilkakrotnie). Takie potyczki psują trochę atmosferę zwiedzania, ale nie ujmują wcale Krajowi Dogonów  nic z jego atrakcyjności.

Dogonowie  wiedzą już doskonale , że są dobrze sprzedającym się towarem. Nauczyli się brać pieniądze za wstęp do swoich wiosek, za fotografowanie ludzi.

Nasz przewodnik - Hamidou opłacał wstęp do każdej zwiedzanej dogońskiej wioski - dodatkowo kosztowało nas to około 1000 CFA od osoby w każdej wiosce. Teoretycznie kwota ta powinna obejmować także fotografowanie w danej wiosce. Praktycznie mieszkańcy często domagali się dodatkowej opłaty za robienie im zdjęć - czasem w sposób dość nachalny, a przy odmowie po prostu  odwracali się od obiektywu lub zasłaniali. -Seło! Seło! (Jak leci?) - tak kilkakrotnie pozdrawiają się miejscowi... Takie pozdrowienie z ust turysty wywołuje uśmiech niedowierzania na twarzy krajowca. Później można zapytać o rodzinę i pierwsza bariera przełamana - można zrobić zdjęcie...

Trzecia wioska - Yendouma to wieś rękodzielników. Są tu warsztaty kowalskie w których wyklepują ładne sztylety, stanowiska tkaczy produkujących na prymitywnych ręcznych krosnach paski materiału i farbiarnie, gdzie te samodziały przybierają ulubiony przez Dogonów kolor indygo. Paski utkanego materiału zszywa się wzdłuż i szyje z nich torby, czapki i grube koszule. Wszystko to jest na sprzedaż - przy umiejętności targowania taki sztylet w kolorowej pochwie można tu kupić już za 2000 CFA. A to zapewne dzięki temu, że tu, na północny kraniec Kraju Dogonów dociera wciąż niewielu turystów  

Kilka kilometrów za Yendoumą fenomen natury: od głównej linii uskoku odgałęzia się prostopadle w kierunku wschodnim krótki skalisty grzbiet Youga.  Zostawiają nas u jego podnóża. Kierowca okrąży go i będzie czekać po przeciwnej stronie.  A my rozpoczynamy wspinaczkę małą skalistą doliną w której rosną baobaby - do pierwszej wioski tego mini-masywu. Obok niej pod klifem pozostałości starej dogońskiej architektury. Trzeba  sporo wypocić aby wyjść w końcu na płaski szczyt. Wspaniały widok na piaszczysty, pastelowy płaskowyż rozciągający się poniżej uskoku nagradza w pełni ten wysiłek. Zaskoczeniem są głębokie na 20-30 metrów szczeliny tektoniczne którymi pocięty jest skalny monolit. Ponad kilkoma przechodzimy po przerzuconych kładkach, by w końcu po trzech kolejnych drabinach zejść na dno tej ostatniej.       
Wychodzimy z niej pod klif po przeciwnej stronie masywu i... stajemy zdumieni. U wylotu tej ciasnej skalnej szczeliny w wielkiej naturalnej grocie ---pysznią się w promieniach zachodzącego słońca grzebalne budowle Tolemów - tajemniczego plemienia, które zamieszkiwało tu przed Dogonami. To będzie zdjęcie dnia! 

Wąską ścieżką schodzimy do wioski Youganah. Odpoczywamy przez chwilę w ładnym campamencie - należy się to nam po trzech godzinach górskiej wędrówki w skwarze. Potem kierowca wiezie nas do Kundu-Gouma, gdzie będziemy nocować. Łóżko w gliniaku z materacem, moskitierą i naftową lampą kosztuje tu 3000 CFA. Wiadro wody z kubkiem musi zastąpić prysznic. Na przewiewnym tarasie na dachu zjadamy kupioną za 2500 CFA porcję ryżu z sosem w którym pływają kawałki żylastego kurczaka. Wokół niosą się monotonne odgłosy tłuczków uderzających w drewniane stępy - to miejscowe kobiety przygotowują strawę dla swoich rodzin. Taka muzyka będzie nam towarzyszyć każdego wieczoru podczas wędrówki przez peryferie Afryki.

Rano jest czas na spacer po wiosce i podziwianie ciekawych przykładów pełnej ekspresji rzeźby w drewnie z której słyną Dogonowie. Wspaniale rzeźbione są tu nie tylko okiennice domostw ale także np drzwi do podwórkowej toalety.

Ozdobą Kundu-Gouma jest tradycyjne miejsce spotkań wioskowej starszyzny - toguna (togina) której wielowarstwowe sklepienie wsparte jest na drewnianych filarach. Każdy z tych filarów jest osobnym dziełem sztuki snycerskiej. Często takie rzeźby przedstawiają sceny z mitologii Dogonów.  Twórczość ta nie ma nic wspólnego z masową produkcją pamiątek na potrzeby turystów z jaką spotkacie się w Tanzanii czy Kenii.
   

    >>>>>Przejście do drugiej części relacji z Mali  

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory