Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część III B relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  -  Part three B - Mali

 

 

        (ciąg dalszy)

Wędrujemy dalej przez Kraj Dogonów w Mali. Noc spędziliśmy w gliniakach wsi Kundu -Gouma. Nawet małe, biegające nago dzieci mają tu zawieszone na szyjach amulety mające chronić je przed chorobą i złymi mocami. Ten maluszek czuje się bezpiecznie przytulony do kolorowej matczynej sukienki. A to co mama nosi na ręku to nie zegarek ale srebrna bransoletka...

Kraj Dogonów to raj dla fotografa. Z tej krótkiej, dwudniowej zaledwie wyprawy do północnej części  Kraju Dogonów przywiozłem znacznie więcej ciekawych zdjęć, ale ograniczona pojemność płatnego (niestety) miejsca na serwerze nie pozwala mi na ich umieszczenie na tej stronie. 

Typowy krajobraz dolnego piętra Uskoku Bandiagara. Piaszczysta droga biegnie u stóp wysokiego na 100-200 metrów klifu wśród wysuszonych drzew. Są wśród nich małe baobaby. W takim krajobrazie dotarliśmy do wioski Banani - ważnej wioski, gdyż tu od drogi biegnącej u stóp klifu odgałęzia się jedna z trzech dróg wspinających się na górne piętro uskoku - do dużej wsi Sanga. Turyści przybywający do Kraju Dogonów z miasta Mopti z reguły docierają przez Bandiagarę właśnie do Sangi, która staje się bazą wypadową dla dalszych wycieczek do dogońskich wsi (jest tam przyzwoity hotelik).

Zdecydowałem podjechać do Sangi, by następnie zejść z powrotem do Banani ciekawym pieszym szlakiem. Jedziemy zatem do Sangi... Droga Banani-Sanga wspina się zboczem doliny wcinającej się w tym miejscu w krawędź uskoku. Po przeciwnej stronie doliny pod klifem stoi cały zespół starych, tradycyjnych budowli. Wydaje mi się, że jest to jedyne w całym regionie miejsce z taką efektowną perspektywą. Dlatego warto poprosić kierowcę by przystanął mniej więcej w połowie drogi dla takiego jak obok ciekawego zdjęcia (konieczny obiektyw zoom - przynajmniej 200 mm).
Sama Sanga okazuje się dużą, rozrzuconą na znacznym obszarze wsią. Nieciekawą  - jak mi się wydaje, czym prędzej zatem odsyłam kierowcę na dół a my  maszerujemy z przewodnikiem na krawędź uskoku, skąd otwiera się wspaniały widok na piaszczystą równinę nakrapianą punkcikami drzew.    

A to nasz przewodnik w typowej dogońskiej czapce koloru indygo. Starał się i był wobec nas lojalny. Nie można tego powiedzieć o kierowcy i jego pomocniku. Kiedy dotarliśmy na powrót do Banani zauważyłem że wskaźnik paliwa jest odłączony, a gdy na moją interwencję szybko go naprawiono okazało się, że wskazania są znacząco niższe niż w Sanga. Koło samochodów czekających w Banani kręcił się zresztą gość z kanistrem i rurką do spuszczania benzyny. Tylko jak udowodnić kradzież, która nastąpiła prawdopodobnie za wiedzą kierowcy? Może porozmawiać z kierowcą na wstępie informując, że wiecie o tym popularnym podobno procederze. I demonstracyjnie obserwować wskaźnik paliwa podczas całej wyprawy?... Litr paliwa to 400 CFA... 
   

Niektórzy moi korespondenci narzekają na niską jakość zdjęć umieszczonych  na moich stronach internetowych. Przepraszam Was za to!   Pliki obrazków powinny być małe, by nie zajmowały zbyt wiele miejsca na serwerze i względnie szybko wczytywały się - szczególnie przez modemowe łącza.  Zbyt dobre zdjęcia kuszą też internetowych złodziejaszków, którzy bez przyzwolenia kopiują  i publikują je tu i tam...      Gdyby nie te ograniczenia na moich stronach mogło by być więcej zdjęć takich jak powyżej...   To jedna z ładniejszych dogońskich wiosek - Ireli (na południe od Banani), do której zdążyliśmy jeszcze zajrzeć zanim przyszło zawrócić w kierunku Douentzy.

Nasza toyota na piaszczystej drodze na dolnym piętrze uskoku...  Wracając do Douenzy w wielu miejscach podziwialiśmy wspaniałe krajobrazy uskoku - tym razem już bez harmattanowego tumanu.  Ale przyznać trzeba, że spędzenie dwóch dni na skrzyni takiego pojazdu to trudna próba dla pasażerów - biorąc pod uwagę silnie operujące słońce i kurz podnoszący się spod kół. Niestety pojazd z daszkiem, czy zamknięta buda ogranicza znacznie pole widzenia...
Spotkaliśmy też typową karawanę wielbłądów obładowanych towarami. Za nią podążała druga - ośla. Siedząc w Polsce przed ekranem komputera i dzwoniąc z telefonu komórkowego, żeby za kwadrans przywieźli świeżą pizzę trudno sobie wyobrazić, że są jeszcze takie miejsca, gdzie w odciętych od świata wioskach ludzie niecierpliwie czekają na taką właśnie, wędrującą tygodniami karawanę, która niesie to co niezbędne dla przeżycia następnego miesiąca: ryż, mąkę, olej, blaszanki z naftą i sól...        

Im dalej od Bamako, tym trudniej znaleźć publiczny transport. Tu kończą się przetarte przez innych turystów szlaki. Kolejnego ranka przyszło nam czekać ponad godzinę zanim udało się skompletować odpowiednio dużą grupę turystów, aby wynająć wspólnie zamkniętą furgonetkę - "blaszaka" na trasę z Douentzy do Hombori - niewielkiej miejscowości słynącej z malowniczych skalnych formacji. Cena za cały  samochód dla tej trasy to 50 000 CFA. (Jedyny regularny autobus na wschód odjeżdża stąd wieczorem i kosztuje 2500).

Wspaniałe widoki przypominające amerykańską Monument Valley  towarzyszyły nam już po drodze. Na pewno warto zatrzymać się w kilku miejscach na tej trasie dla zdjęć.  Niestety my przejeżdżaliśmy w tym krajobrazie koło południa, gdy światło nie było najlepsze.

Na jakieś 15 kilometrów PRZED Hombori (na zachód od osady - warto to zapamiętać!) wznosi się przy szosie słynna Ręka Fatimy.  Ta skała rzeczywiście przypomina  - może nie tyle rękę co otwartą dłoń. Warto być może zastanowić  czy nie należy tłumaczyć Hand of Fatima na język polski jako Dłoń Fatimy.  Podczas planowania podróży szukając odpowiedzi na pytanie "czy warto zatrzymać się w Hombori?" próbowałem bez powodzenia znaleźć w sieci  zdjęcia tej skały. Teraz już nie będzie takiego problemu. Alpiniści (także i polscy) wchodzą na szczyt skały - podobno ta pionowa ściana to jedna z najtrudniejszych dróg wspinaczkowych w Afryce.  

Z samego miasteczka Hombori widać inne góry - w tym najwyższy szczyt Mali, ale Dłoń Fatimy nie jest stąd widoczna. O zmroku znalazłem chętnego kierowcę , który za  10000 podwiózł nas ponownie do masywu. Tak wygląda Dłoń Fatimy fotografowana od strony wschodniej. Pod samym masywem, na spalonym słońcem kamienistym stoku stoi tu maleńka, prymitywna wioska Dari, która może być bazą dla tych, co chcą próbować wspinaczki.   
Hombori to już głęboka prowincja. Widok wielbłąda na ulicy, na którego grzbiet pakuje się akurat  worek ryżu jest tu rzeczą normalną. Bieda. W nielicznych sklepikach nie ma nawet coca-coli.  A pić trzeba, bo z nieba leje się żar... Dwulitrowa butla jakiegoś miejscowego landrynkowego napoju kosztuje 1250. Bagietki, a właściwie ich ręcznie formowaną namiastkę wypiekają na blachach w kopulastym piecu ulepionym na podwórku we wschodniej części wsi.  Jedna - wcale nie taka duża - kosztuje 150 CFA. Warto odwiedzić tą "boulangerie" już dla samego widowiska - czekaliśmy cierpliwie w ciemnościach ponad pół godziny, aż czarny jak smoła piekarz wyciągnął dla nas z pieca parzące ręce bułki.

Ludzie nie wzbraniają się już tak bardzo przed fotografowaniem. Można wspiąć się na niewielkie wzgórze ponad miasteczkiem, gdzie stoją kamienne domy najstarszej części miasteczka.    W Hombori zamieszkaliśmy w odsuniętym od szosy na jakieś 300 metrów Auberge Tondanko. Mają tam dla turystów kilka okrągłych chat pod strzechą i pokoiki w szeregowym gliniaku. Bez wentylatorów, bo w ciagu dnia i tak nie ma energii. Obsługa nie jest zbyt sympatyczna, ale w rogu dziedzińca są chłodne prysznice i czyste toalety.  Pod wiatą "restauracji" można wieczorem wypić piwo (1000 CFA) i zjeść porcję ryżu z mięsnym sosem za 1000. O 18.00 włączają agregat prądotwórczy pracujący do północy. Tu docenia się w pełni latarkę wiezioną w plecaku - to tutaj po prostu konieczność. Polecam również własną moskitierę.  Alternatywne, nieco droższe zakwaterowanie znajdziecie w zbudowanym przy samej szosie Auberge Lelele. Budynek jest ładny, ale tu jest znacznie głośniej.
Na przystanku autobusowym - koło stacji benzynowej składającej się z wystawionych przy szosie kilku beczek i kanistrów poinformowali mnie, że przelotowy autobus do Gao odjeżdża stąd "zwykle między piątą i szóstą". Czeka nas pakowanie w ciemnościach i marsz na przystanek jeszcze przed świtem. Zdezelowany autobus z połową szyb w oknach pojawia się w Hombori punktualnie o szóstej. Są na szczęście siedzące miejsca, za które zapłacimy po 4000 plus 500 CFA za każdy plecak. Po dwóch kwadransach jazdy świt odsłania monotonny, pustynny krajobraz. Wiatr wtłacza do środka pojazdu tumany pyłu osiadające na twarzach i odzieży...  Kamery i aparatów lepiej nie wyciągać z foliowych torebek. Po czterech godzinach po lewej widać nareszcie płynący leniwie Niger. Jeszcze kawałek... Na posterunku drogowym zbierają paszporty do kontroli... Kobiety sprzedają z misek na głowach dobrze nam znane donuty - świetne danie na śniadanie!

Po kontroli zjeżdżamy do przeprawy promowej na Nigrze. Fotografowanie jedynego promu, który mieści na raz tylko jeden duży i jeden mały samochód jest oczywiście surowo zabronione. Wyrzucają nas na czas przeprawy z autobusu - dla pasażerów busu kilkuminutowy rejs jest bezpłatny. Po drugiej stronie mamy jeszcze do przejechania kilka kilometrów szeroką piaszczystą drogą, bo Gao jak się okazuje nie leży nad głównym nurtem Nigru ale nad jego odnogą, czy też rozlewiskiem. Po 6 godzinach od wyruszenia z Hombori wyrzucają nas na głównym placu - na łup gromady domorosłych przewodników, agentów i żebraków... Znów jakieś resztki harmattanu podnoszą tumany pyłu, który zmienia kolor nieba na szary...
Okazuje się, że do campingu, w którym miałem zamiar się zatrzymać jest z centrum aż 5 km. Najbliżej jest do zaniedbanego kolonialnego hotelu "L'Atlantide".   Za wielki pokój double z wiatrakiem i zapyziałym prysznicem żądają 15000 CFA. Gdy postraszę, że pójdę do konkurencyjnego "Beau Sejour" cena spada do 10000 za pokój i to już jest do zaakceptowania biorąc pod uwagę centralne położenie "Atlantydy" - naprzeciw barwnego bazaru. Pod jego arkadami, ale także w kramach wystawionych na ulicę handlują ziarnem,  żywymi kurczakami, warzywami z miniaturowych poletek nad rzeką. Jest gwarno i kolorowo...  Jestem w tajemniczym, odległym Gao, którego nazwa - maleńki punkcik na mapie przez tyle lat tak pobudzała wyobraźnię. Sądziłem, że Gao podobne jest do Timbuktu... Okazało się większe i jednak bardziej współczesne.

 

Nad rzeką jest przystań - tak naprawdę kawałek płaskiego brzegu do którego podpływają wąskie łodzie - pinassy z towarami i ludźmi. Za 15 tysięcy można popłynąć do widocznych na horyzoncie różowych diun (powrotny rejs trwa 2 godziny). A za 8000 - do głównego nurtu Nigru. Po drodze obserwuję jak na brzegu dzieje się zwykłe życie: ludzie myją się, piorą, łowią ryby rzucając sieci na płytkiej wodzie. W przeciwną stronę suną mniejsze i większe pinassy popychane tyczkami - rozlewisko jest płytkie. Większe łodzie zaopatrzone w  silnik pływają stąd nawet do Mopti...  Ale to wiele dni nużącej żeglugi.
Gao powstało wiele wieków temu jako ważny punkt na karawanowym szlaku. Niestety historycznych pamiątek jest tu niewiele-  jedyny liczący się zabytek to tzw. Tomb of Askja - gliniany grobowiec bogatego kupca z końca XV wieku zaliczony przez UNESCO do światowego dziedzictwa kulturowego. Za wstęp pobierają 2000 CFA. Ale najlepszy widok na obiekt otwiera się z dachu domu sąsiadującego z zabytkiem. Stamtąd właśnie robiłem to zdjęcie. Zapytajcie grzecznie właściciela domu o pozwolenie - na dach wchodzi się z jego podwórka...

Czekający mnie kolejny odcinek trasy - do stolicy Nigru tylko na mapie wygląda tak niewinnie i prosto - pozornie wystarczy jechać wzdłuż rzeki...  Tylko ze tam nie ma żadnej szosy - to pustynny trakt... Informacje o możliwości przejazdu z Gao do Niamey w Nigrze pochodzące od miejscowych "przewodników" były sprzeczne. Twierdzili, że jedyny, przerobiony z ciężarówki autobus odjeżdża tylko w poniedziałki.  Bywają też podobne autobusy nigerskie, ale nie wiadomo dokładnie kiedy pojawi się następny, bo wieść niosła że się popsuły.   Natomiast w dni, kiedy nie ma autobusu odjeżdża w trasę ciężarówka. Do poniedziałku było daleko. Naganiacz zaprowadził mnie na plac obok stadionu nazywany Gare de Niger. W chacie z mat urzęduje tu przedstawiciel syndykatu transportowego, który sprzeda bilet, a jakże nawet z pieczątką - za 12500 CFA do Niamey, w tym bagaż - upewniam się... Ciężarówka ma odjechać następnego dnia o 14.00. Na skrzynię zabierają podobno 20 osób. Kupuję.  Mam wrażenie, że od miejscowych biorą mniej, ale jedyną realną alternatywną opcją jest wynajęcie landcruisera za 200 tysięcy plus paliwo. Odpada!

O 14.00 zająłem strategiczne miejsce na workach z ziarnem - plecami do kabiny. Potem w słonecznym skwarze z niepokojem obserwowałem jak przybywało miejscowych: 20, 40, 50...  Jeszcze zanim ruszyliśmy (dopiero o 16.15!) zaczęła się walka stłoczonego tłumu o każdy kawałek powierzchni w skrzyni. Niektórzy mieli jej tylko tyle by stać. Starcia słowne. Nie mogłem pozwolić, aby facet siedząc na dachu szoferki dyndał mi brudnymi nogami nad głową! Pustynny pył... Okulary na oczy, zwilżona szmata na usta i nos. Godziny jazdy po wybojach i piachu, przystanków na modlitwę, ponownego upychania się i nowej walki o miejsce. Zaklinowane nogi, którymi nie sposób wykonać żadnego ruchu. A nad rzężącym pojazdem saharyjskie gwiazdy i księżyc, pokazujący od czasu do czasu szeroką, błyszczącą wstęgę Nigru wzdłuż którego przecież jedziemy.  Nad ranem 3 godziny postoju w jakiejś uśpionej wiosce i... dalej!
Gdy nasza leciwa ciężarówka zakopuje się w piasku pomocnicy kierowcy odpinają zawieszone na burtach metalowe drabiny, podkładają je pod odkopane koła. Przejeżdżamy po nich 5 metrów. Przenoszą drabiny do przodu. Następne 5 metrów... Kopanie, przenoszenie... I znów... Żar wlewa się z bezchmurnego nieba do otwartej skrzyni ciężarówki... Mijają godziny... Wreszcie, za wsią Labazzenga malijska placówka graniczna . Zbierają paszporty. Czarnoskóry oficer prosi mnie do gliniaka. Domyślam się po co...   Za wstawienie stempla wyjazdowego - 1000 CFA od paszportu.  Bezprawnie...  Ale władza, której mógłbym się poskarżyć jest bardzo, bardzo daleko..    Tu on rządzi - i może dowolnie przetrzymywać i mnie i ciężarówkę...  Przed gliniakiem kolejka miejscowych. Ciekawe ile biorą od nich?   W końcu ruszamy dalej... Koszmarnie wyboisty i piaszczysty jest odcinek traktu między posterunkami dwóch krajów. Yassane.  Jesteśmy w Nigrze!   Ale to wcale nie koniec ciężarówkowej przygody...

   

    >>>>>Przejście do kolejnej części relacji   

 

<<< do poprzednich  części "Transafricany"

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory