Dwunasta "Polinezyjska" Podróż Dookoła Świata  - 2015 -  12th "Polynesian" Voyage Around the World

Część IV - Raivavae  -   Part four

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


I started into the new year 2015 with a new, great voyage!  Many times I was asked about the my favorite region of the world and the countries to which I would like to return. The answer was always the same: the small islands of the South Pacific. In 2015 I wanted to go back to these islands, which I did not know yet, and the ones I have visited many years ago. It was not my intention to go to go back from the Pacific Ocean along the same route - through Asia, and that is why the expedition converted into the Twelfth Journey Around the World. Just look at the map below:

 

Rok 2015 rozpocząłem od nowej, wielkiej podróży.  Ile razy pytano mnie o ulubiony region świata, o kraje do których chciałbym wrócić odpowiedź zawsze była taka sama: małe wyspy Południowego Pacyfiku. W 2015 roku chciałem tam wrócić i dotrzeć do tych wysp, których jeszcze nie znałem, a przy okazji zobaczyć jak zmieniły się te, które odwiedziłem już przed laty. Nie zamierzałem wracać z Pacyfiku tą samą trasą - przez Azję i w ten sposób ekspedycja ta zmieniła się w Dwunastą Podróż Dookoła Świata. Jej mapkę macie poniżej:

     

 

Samolotem Air Berlin poleciałem do Berlina, a dalej - samolotem Qatar Airways przez Dohę do największego miasta Sri Lanki - Colombo. W pierwszej części relacji opisałem mój pobyt w Colombo i w północnej prowincji Jaffna. W drugiej części relacji opisałem moją podróż przez góry Sri Lanki i Park Narodowy Yala na południowe wybrzeże. To były ciekawe peregrynacje, ale gdzieś tam daleko czekały wyspy moich marzeń.

 

W miesiąc później znalazłem się na środku Pacyfiku. Kusiły mnie rzadko odwiedzane Wyspy Tubuai (Francuzi nazywają je Les Australes), położone na południe od Tahiti (popatrzcie na mapkę obok). Śniła mi się po nocach szczególnie mała wysepka Raivavae, którą dzięki internetowi podziwiałem na satelitarnych zdjęciach. Z półrocznym wyprzedzeniem, z Polski próbowałem dowiedzieć się o rozkładzie rejsów "Tuhaa Pae" - jedynego statku, który pływa ze stolicy Francuskiej Polinezji z zaopatrzeniem dla tych wysp. Po długich staraniach rozkład mi przysłano, ale wkrótce okazało się, że jest nieaktualny. Dopiero po wylądowaniu na Tahiti i odwiedzeniu kantorka kompanii w porcie Motu Uta miałem dowiedzieć się, jakie są moje szanse. Jakąś alternatywą dla statku były turbośmigłowe samolociki dwa razy w tygodniu latające na wyspy. Te jednak były bardzo drogie. 

Marzenie udało mi się zrealizować. Aby jednak "złapać" zaopatrzeniowy stateczek musiałem pierwszy segment podróży odbyć na pokładzie małego samolotu. Oznaczało to rezygnację z przyzwoitego wyżywienia na kilka kolejnych dni, ale gotowy byłem na takie poświecęnie, aby osiągnąć mój cel. Przed odlotem z Papeete zważono nie tylko cały rejestrowany bagaż, ale także wszystkich pasażerów małego ATRa wraz z ich bagażem kabinowym. Ten lot był na granicy zasięgu naszej maszyny i to dodawało emocji jeszcze przed startem... Po dwóch godzinach lotu nad granatowym, pustym Pacyfikiem usiedliśmy lekko na wąskiej grobli usypanej w lagunie. Po otwarciu drzwi pomaszerowałem do małego budyneczku terminalu. Tam czekali miejscowi, ale nie na mnie -  ja nie miałem żadnej rezerwacji.

 

 

Nasze spojrzenia i nasze uśmiechy spotkały się ponad głowami roześmianych tubylców. I już wiedziałem - to u niej zamieszkam na kilka dni. Linda założyła mi na szyję naszyjnik ze świeżych kwiatów. Skąd wiedziała, że z tego samolotu wysiądzie samotny podróżnik?

 

 

Wkrótce przekonałem się, że Linda to dobry duch tej wyspy. Ma wiele ciekawych pomysłów dotyczących turystycznej aktywizacji tego uroczego, ale wciąż zapomnianego zakątka Polinezji. Prowadzony przez nią i Johna pensjonat "Chez Linda" składa się z czterech bungalowów rozmieszczonych w ogrodzie - wokół głównego budynku, w którym mieści się kuchnia i ogólne pomieszczenie, gdzie podają posiłki. Tu także funkcjonuje słabiutkie połączenie wi-fi.  Mili właściciele mówią po angielsku, co na Polinezji Francuskiej jest rzadkością!

W przestronnych bungalowach nie ma klimatyzacji, a jedynie wentylatory. W każdym jest także toaleta z ciepłym natryskiem. No i oczywiście siatki w drzwiach i oknach. Za bungalow z dwoma posiłkami płaci się tu 10600 CFP i jak na Polinezję nie jest to drogo. Jeżeli z wyprzedzeniem nie robi się rezerwacji z potwierdzeniem ceny, to można taktownie wynegocjować zniżkę (ale to ryzykowne podejście, bo po przyjeździe wszystkie miejsca mogą być zajęte). W ramach opłaty można korzystać z rowerów i kajaków. 

Na Raivavae jest jeszcze kilka podobnych pensjonatów (trudno je odnaleźć bez pomocy tubylców, bo nie mają szyldów) ale "Chez Linda" moim zdaniem to najlepszy wybór ze względu na standard, atmosferę i położenie - leży zaledwie pół kilometra na zachód od lądowiska. A przygotowane przez Lindę posiłki serwowane w hallu głównego budyneczku są bardzo smaczne:  

 

     
     
   

Dookoła bungalowów pyszni się kwitnący ogród, w którym o każdej porze roku znajdziecie egzotyczne kwiaty - na przykład takie oto niezwykłe hibiskusy:

     
     

 

W drugiej linii zabudowań - u stóp wzgórza stoi następny niski dom, w którym mieszka rodzina Lindy - rodzice i dwóch synków. W każdy powszedni dzień rano komunalny minibus zabiera ich do odległej szkoły. A tam jednym z obowiązkowych przedmiotów jest nauka gry na ukulele. Ten wdzięczny instrument uważany jest obecnie za typowy dla Polinezji, ale    tak naprawdę to dawni Polinezyjczycy grali na bębnach drążonych z kłody, a ukulele przywędrowało na wyspy Pacyfiku dopiero z amerykańskimi żeglarzami.

     

 

Jeśli wasz pobyt na wyspie obejmie niedzielę poproście Lindę (jak ja to zrobiłem), aby zabrała Was na nabożeństwo do kościoła. Protestanckiego kościoła oczywiście, bo na wyspie nie ma katolików. Linda ubrała elegancki kapelusz (dla miejscowych dam to obowiązkowy element niedzielnego stroju) i pojechaliśmy na północne wybrzeże wyspy - do Anatonu. Stoi tam u stóp wyniosłego zbocza bardzo ładny kościółek:

     

     

 

Teren wyspy Raivavae (16 kilometrów kwadratowych lądu) podzielony jest administracyjnie na trzy komuny: Rairua-Mahanatoa, Vaiuru i Anatonu, W pierwszej komunie są dwie wioski, położone blisko siebie. Rairua jest siedzibą administracji wyspy.

W każdej z czterech wiosek jest protestancki kościół. Misjonarze z London Missionary Society zjawili się tu pierwsi (w 1820 roku) by nawracać tubylców i tak już zostało... Nawrócili i nakazali zniszczenie miejsc dawnego kultu.

Idąc na niedzielne nabożeństwo wierni ubierają się odświętnie (popularny jest zestaw biało-granatowy) i aby zamanifestować jedność zawiązują na szyjach chusty - każda parafia innego koloru. Ci z Anatonu - jak widzicie - żółte.

Ulokowałem się na balkonie, który w kształcie podkowy przebiega nad całą główną salą. Ostatnie rzędy na dole zajmował zespół muzyczny w którym grały ukulele, gitary i bębny. Rozpoczęły się żywiołowe śpiewy, a po nich kazania ministrów (także płci pięknej). Niestety w kościele nie ma oświetlenia - to zdjęcie nie jest najlepsze, ale oddaje atmosferę tej   świątyni:

     
     

 

W wieku XXI na wyspy Polinezji przywędrowały sztuczne kwiaty. Wcześniej kobiety wyplatały sobie wieńce na głowę z tych naturalnych. Teraz - jak widać na zdjęciu obok - względy praktyczne wzięły górę. Wieniec robi się z kwiatów sztucznych - do wielokrotnego użycia, bo przecież taki nie więdnie!  Tyle tylko, że ten współczesny nie pachnie. (Chyba że skropić go wodą kwiatową :).

Po nabożeństwie prowadzący je protestanccy ministrowie płci obojga ustawili się przed wejściem, po to by ceremonialnie uścisnąć dłoń każdemu, kto wychodził ze świątyni. Mnie też spotkał taki zaszczyt: 

     
     

 

 

 

Zupełnym zaskoczeniem dla mnie był fakt, że po wyjściu z kościoła wierni wcale nie rozeszli się do domów, ale ustawili się w kilku szeregach przed kościołem, by odśpiewać dziarską pieśń. Dzieło się to podczas opuszczania flagi powiewającej na maszcie ustawionym przed świątynią. Nie była to zielono-biało-zielona flaga wyspy, ani flaga Polinezji Francuskiej, ale flaga wspólnoty religijnej. Być może LMS.

 

Wprowadzony na wyspie kilka wieków temu protestantyzm ma tak silne korzenie, że takie sceny nie dziwią. Wierni są bardzo zdyscyplinowani. Słyszałem, że po pojawieniu się na wyspie satelitarnej telewizji na czas nabożeństw wyłączano celowo energię elektryczną, aby wierni nie rezygnowali z uczestnictwa w nabożeństwie na rzecz rozrywki.  Dla mnie wszystko to były elementy miejscowego folkloru: 

     
     

 

Misjonarze LMS (London Missionary Society) wylądowali na Raivavae w 1820 i podobno ostro wzięli się do nawracania tubylców, nakazując niszczenie dawnych miejsc kultu. Reszty dokonała tropikalna przyroda - dziś trudno tu odnaleźć ślady po dawnych kamiennych platformach marae. Ale z tych przedchrześcijańskich czasów zachowały się trzy posagi bogów - tiki. W 1933 roku z rozkazu administracji załadowano je na statek i popłynęły na Tahiti. Jeden z nich ustawiono na dziedzińcu Muzeum Gaugine'a, a drugi jest w Muzeum Tahiti.

Trzeci posąg... Legenda mówi, że uciekł z odpływającego statku i wrócił na macierzystą wyspę. Stoi dziś na prywatnym podwórku przy trasie Rairua - Mahanatoa (po stronie oceanu). Właściciele nie robią trudności - można wejść, zrobić zdjęcie i... przekonać się, że trzeci tiki, mający około metra wysokości jest zaniedbany i zmurszały. Macie go na zdjęciu obok. Taki to widać los zapomnianych polinezyjskich bogów!

Raivavae ma kształt zbliżony do wynurzającego się wieloryba. Popatrzcie na satelitarne zdjęcie poniżej. To to zdjęcie przez wiele lat tak przemawiało do mojej wyobraźni. Rairua - stolica wyspy jest u nasady płetwy ogonowej. Na głowie "wieloryba", tam skąd często tryska fontanna wody i pary leży Anatonu ze swoim ładnym kościołem. Do podbrzusza nasz "wieloryb" ma przyczepioną sztuczną groblę z pasem startowym lotniska. Trzecia wioska - Vaiuru zaznaczona jest na szyi naszego wieloryba:

     
     

Raivavae to dawny wulkan. Wnętrze wyspy wypełniają góry. Jedyna wąska droga, mająca odcinki asfaltowe, betonowe i szutrowe (w sumie około 25 km) przebiega wzdłuż brzegu po obwodzie wyspy niemal cały czas tylko metr nad poziomem morza - sprzyja to rowerzystom, którzy nie muszą męczyć się na podjazdach, jak np. na siostrzanej wyspie Rurutu. 25 kilometrów to dystans na granicy mojej dziennej możliwości jeśli chodzi o piesze wędrówki. Pewnego dnia postanowiłem spróbować i wyruszyłem z pensjonatu Lindy drogą w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara. Taka wycieczka daje na pewno możliwość podglądania życia, przyglądania się, w jakich warunkach żyją tu ludzie, jak wyglądają ich domy, przed którymi często można zobaczyć groby ich najbliższych, osłonięte daszkiem: 

     
     
   

Rybołówstwo i rolnictwo to główne zajęcia mieszkańców wyspy. Ryby na własne potrzeby łowią na rafie, polując na nie z kuszą.  O, właśnie wrócili z połowu; dużo tego nie ma, ale dla rodziny wystarczy:

     
     

 

Wielkie kiście bananów zawieszone na żerdziach wbitych w dno laguny. W pierwszym odruchu pomyślałem, że to samoobsługowy stragan dla ludzi pływających łodziami po lagunie. Wkrótce jednak okazało się, że to tylko sposób na ochronę dojrzałych owoców przed szczurami i kurczakami, które pożywiają się smacznymi owocami.

 

Kościół w stolicy wyspy zastałem w stanie generalnego remontu. Najbardziej reprezentacyjnym budynkiem w Rairua jest merostwo czyli siedziba władz wyspy (na zdjęciu poniżej). Poza tym obiektem wyróżnia się mały posterunek żandarmerii.

     

     

Turysta w takich miejscowościach szuka raczej punktów zaopatrzenia. Niestety jedyny sklep w Rairua nie jest łatwo odnaleźć. Popatrzcie na zdjęcie obok. Przeszedłem obok tego domu dwa razy, aż ktoś życzliwy powiedział mi: -Voila le magasin!     Sklep bez żadnego szyldu! Chleba i tak nie było. Piekarz sam sprzedaje go z samochodu jadącego wokół wyspy (z wyjątkiem niedziel i poniedziałków). Bananów nie sprzedają, bo każdy ma tu swoje w ogródku. Nic zatem w tym zamaskowanym sklepie nie kupiłem i pomaszerowałem dalej...

 

     

 

Druga wioska w komunie Rairua - Mahanatoa czyli właśnie ta Mahanatoa ma nie tylko kościół (na zdjęciu obok - w powszedni dzień na głucho zamknięty) ale także szkołę, do której dzieciaki ze wszystkich osad zwożone są codziennie komunalnym minibusem. Szkoła (na zdjęciu poniżej) zwraca uwagę malowanym płotem i wielką wiatą, w której odbywają się zbiorowe imprezy.

     
     
   

Bo ta szkoła to nie tylko miejsce, gdzie uczy się dzieci, ale także placówka kulturalna, pielęgnująca polinezyjskie tradycje, ludową muzykę i taniec i stare rzemiosło - aby ci młodzi nie zapomnieli jak np. plecie się takie misterne wieńce i opaski na głowę:

     
     

 

Odcinek drogi biegnący wzdłuż północnego wybrzeża wyspy jest bardzo malowniczy, ale kiepsko utrzymany. Miejscami wybiega na sam brzeg, gdzie nawierzchnia podmywana jest przez fale. W wielu miejscach w asfalcie czy betonie są mniejsze i większe dziury, których nie ma kto załatać.

 

 

 

Podążając tą drogą pieszo w kierunku wschodnim mijałem piękne, ale wąskie plaże, ocienione o dziwo nie palmami, ale kazuarynami - drzewami, które pamiętam z Australii i uroczej wyspy Rodriguez na Oceanie Indyjskim. Ich liście bardzo przypominają długie igły. Motu, które widać za firankami z kazuaryny to Haamu - najdłuższa z wysepek okalających lagunę Raivavae:

     

 

   

Rybacy z Raivavae wciąż używają długich, dłubanych łodzi z bocznym pływakiem do połowów na rafie. Ten pan właśnie wrócił z rafy z wiadrem pełnym mięsa małż. Małże, nazywane przez nich pahua osiągają wielkości dwóch złożonych dłoni. Ci ludzie otwierają je na miejscu, wyskrobują mięso, które wędruje do wiaderka, a muszle wracają do morza. Po co zaśmiecać nimi małą wyspę?

 

Na całej wyspie mieszka tylko 940 ludzi. Wspomniałem, że na Raivavae dominują protestanci. Ale prócz nich są już dzisiaj śladowe grupy adwentystów (ich kościół macie poniżej) oraz Mormonów.

 

     
     
   

Ci tubylcy, których spotykałem maszerując drogą byli pogodni, pozdrawiali mnie -Ia orana!  i dziwowali się, że sam pieszo wędruję wokół wyspy. Często proponowali, że mnie podwiozą i nie rozumieli, że nie chcę skorzystać z ich życzliwej oferty.

     
     

 

Rybna dieta zdaje się nie wszystkim tu wystarcza, bo zauważyłem, że mieszkańcy hodują także czarne świnki. Karmią je miedzy innymi liśćmi taro.

     

W każdej z czterech wiosek Raivavae jest mniejszy lub większy sklep. Ten najlepiej zaopatrzony - Magasin Angelique - znajdziecie w Anatonu. Gdy tam dotarłem wewnątrz nie było ani jednego klienta. Ba, nie było także obsługi! Dopiero po moim kilkukrotnym -Bon jour! i -Allo! pojawiła się pani w średnim wieku. Wypytała skąd jestem i gdzie mieszkam (tu wszyscy o wszystkich chcą wiedzieć wszystko) i wcale nie miała pretensji, że kupiłem tylko butelkę wody:

 

     

 

   

Gdy wyszedłem za Anatonu utwardzona droga się skończyła - dalej był już tylko szuter pełen dziur i kałuż. Okazało się, że na niezamieszkany, wschodni przylądek wyspy nie opłacało się budować porządnej drogi. Do tego zaczął padać deszcz. Ruch na drodze był prawie zerowy więc ogromnie ucieszyłem się ogromnie zobaczywszy osobowy samochód. Ale on jechał w przeciwną stronę!   Cóż, mając do wyboru dalszy marsz w ciepłym deszczu lub powrót samochodem do pensjonatu z życzliwym krajowcem wybrałem to drugie  :)   I przy okazji dowiedziałem się podczas ciekawej rozmowy, że krajowcy pędzą bimber, bo importowany alkohol jest drogi.  :)

     
     

Gdy kolejnego ranka zaświeciło słońce wypożyczyłem w pensjonacie nieco pordzewiały rower i popedałowałem  tym razem wzdłuż południowego wybrzeża wyspy na wschód - mijając lotnisko - do Vaiuru. Protestancki kościółek w  Vaiuru najlepiej prezentuje się ze wzgórza, pod którym stoi. Przy okazji można docenić niezwykły kolor wód laguny:

 

 

     

 

 

W niewielkiej odległości od kościółka stoi mały, zielony budynek tutejszego merostwa. I to już wszystko, co jest tu do obejrzenia. Za ostatnimi domami małego Vaiuru betonowa nawierzchnia drogi się urywa, a pojawiają się za to liczne nierówności   i kałuże. Uznałem, że dalsza jazda w kierunku wschodniego przylądka nie ma sensu. Pozostawiłem rower przy drodze i wspiąłem się na zbocze, by sfotografować wysepki otaczające lagunę.

Wszystkich motus (mniejszych i większych) w łańcuchu otaczającym wyspę jest aż 28.

     
     
     

 

John dysponuje zupełnie przyzwoitą motorówką, którą może zawieźć was na dowolne motus. Przykładowo cena powrotnego transferu na Motu Piscine to 4000 CFP.

Skorzystałem z okazji, by zobaczyć to najbardziej uczęszczane motu z bliska. Płynąc na wschód mieliśmy dobry widok na wschodni kraniec wyspy ze szczytami Mouatapu (272 m - to ten z lewej) i Turivao - zawieszony nad wschodnim przylądkiem - 203 m)

     

     
   

Cumulusy wspaniale zdobiły błękitne niebo, gdy po około 20-minutowym rejsie zbliżyliśmy się do motu piscine. Byłem zaintrygowany. Co to za dziwne motu na które pływają wszyscy odwiedzający Raivavae podróżnicy?

     
     
   

John wskazał ręka dużą łachę białego piasku, wynurzającą się z laguny. Wystawała zaledwie kilkadziesiąt centymetrów ponad wodę i jej powierzchnia zapewne zmieniała się znacznie zależnie od tego czy trwał przypływ oceanu, czy odpływ:

     
     

Na zdjęciu poniżej dobrze widać motu piscine. We francuskich przewodnikach piszą, że to jedna z głównych atrakcji krajobrazowych Raivavae. Motu to jedna z wielu wysepek rozrzuconych wokół laguny. Słowem piscine określa się kąpielisko czy basen. Planując podróż zastanawiałem się, co to może być. Wyobraźnia podsuwała obraz jakiejś naturalnej sadzawki osadzonej wewnątrz dużego motu. Okazało się, że to po prostu szmat piaszczystej płycizny osłoniętej długą "kosą" dużego motu Vaiamanu. Widać to na zdjęciu: 

     
     
   

Wkrótce wylądowaliśmy na dzikim motu Vaiamanu. Zachwyciły mnie miniaturowe, puste plaże. Nie muszę dodawać, ze woda jest tu krystalicznie czysta i ciepła. I płytka - dla niektórych może nawet zbyt płytka, bo jakże tu pływać, gdy sięga ona zaledwie pasa?

     
     
   

Ta część motu Vaiamanu, która dotyka rafy porośnięta jest palmowym gąszczem i krzewami, w których gniazduje morskie ptactwo:

     
     
   

Ale we wnętrzu tego dużego motu rosną także kazuaryny. Ich wyschnięte liście pokrywają ziemie brązowym dywanem, podobnym do tego, jaki spotyka się w naszych lasach iglastych. Odpoczywaliśmy tu przez chwilę, korzystając z przyjemnego cienia:

     
     

 

 

Potem na moją prośbę John lawirując ostrożnie między koralowymi głowami wystającymi w wielu miejscach z piaszczystego dna podpłynął bliżej do małego motu. To Motu Opunui. Mogłem z bliska fotografować ten rajski zakątek, na którym nie ma jeszcze żadnych śladów działalności człowieka:  

     
     
   

Urodę tego miejsca można w pełni docenić oglądając je z lotu ptaka, a dokładniej - z górskiego grzbietu wyrastającego w środku wyspy. Na zdjęciu poniżej widać dokładnie motu piscine, Motu Opunohu i inne, drobniejsze wysepki. Zachwyca lazur i turkus wód laguny:

     
     

Jeden z pensjonatów na Raivavae oferuje amatorom robinsonady pobyt w  domku zbudowanym na takim małym motu.  Właściciele zawożą współczesnych Robinsonów na wysepkę i zostawiają z zapasem słodkiej wody i żywności. Gdy samotnicy mają dość wzywają łódź przez telefon komórkowy. Byle tylko bateria się wcześniej nie rozładowała!  

     

 

Wizyta na Raivavae nie jest spełniona do końca bez wspinaczki z przewodnikiem na górski grzbiet. Nie jest łatwo odnaleźć szlak i dlatego odradzam próby szukania drogi na własną rękę. Po deszczach ścieżka jest nie do przejścia - warto odczekać kilka dni na spłyniecie wody ze szlaku. Konieczne są mocne trekkingowe buty zakrywające kostkę. Wycieczka zabiera zwykle pół dnia. Na zdjęciu poniżej, zrobionym z górskiej ścieżki widać sztuczną groblę usypaną wewnątrz laguny. To po tej grobli przebiega pas startowy tutejszego maleńkiego lotniska.

Widoki są wspaniałe. Główny górski grzbiet wyspy ciągnie się od Mont Hiro w kierunku wschodnim, a po nim wije się słabo przetarta ścieżka. W dali widać długie i wygięte jak bumerang Motu Haamu, tworzące północno-wschodni narożnik laguny: 

   

Północne stoki górskiego pasma są bardziej dramatyczne niż południowe. W dole widać mały półwysep osłaniający zatokę, w której leży Rairua i jedyna przystań wyspy. Widoczne małe motu to Tuitui - jedyna wysepka w linii rafy po płn-zach stronie wyspy: 

     

Przypuszczam, że po obejrzeniu tych zdjęć zgodzicie się ze mną (i wieloma innymi podróżnikami), że Raivavae to jedna z najpiękniejszych wysp Pacyfiku.   Jako pierwszy Europejczyk zobaczył ją oficer hiszpańskiej marynarki Tomás Gayangos wracający do Peru z Tahiti na pokładzie fregaty "El Aguila". Było to 5 lutego 1775.  Wysłano wtedy ku nowoodkrytemu lądowi małą łódź, ale do lądowania i kontaktu z krajowcami nie doszło. Wyspę naniesiono jednak na mapy i nazwano Santa Rosa. Miejscowi oczywiście o tym fakcie nie wiedzieli i używali własnej nazwy - Oraibaba. Francuzi anektowali wyspę w 1880 i wprowadzili nazwę Raivavae.   Minął wiek i wciąż mało kto spośród światowych podróżników wie, że to jeden z najpiękniejszych zakątków Pacyfiku. Oto widok z Mont Hiro w kierunku stolicy wyspy Rairua. Z prawej widać wejście do laguny z którego korzystają statki:

"Tuhaa Pae" - the only freighter servicing Austral Islands:

Mój pobyt na rajskiej wyspie szybko dobiegł końca. "Tuhaa Pae" - jedyny frachtowiec dostarczający zaopatrzenie i pasażerów na Wyspy Tubuai zjawił się w przystani Ruirua zgodnie z rozkładem. John odwiózł mnie rano na quai (tak po francusku nazywa się nabrzeże). W okienku portowego magazynu kupiłem bilet na następną wyspę Tubuai - za 2750 CFP w zbiorowej sali.  Bez wyżywienia, choć takie jest oferowane za dodatkową opłatą.

 

Wokół statku kipiała praca - rozładowywano kontenery, palety z towarem, przeładowywano worki i paki na furgonetki. Zapytałem kapitana, na którą godzinę przewiduje wyjście w morze. -Na 17.00, ale wróć na pokład godzinę wcześniej! 

 

 

 

 

Tęga stewardessa (chyba jedyna kobieta w załodze) zaprowadziła mnie na dół, do zbiorowej sali najniższej klasy. Spróbujcie wyobrazić sobie niską halę, do której wtłoczono aż 48 (jak mi się wydaje) piętrowych, metalowych łóżek. Wyglądało to jak wnętrze wojennego transportowca...

Tłoku nie było - mogłem wybrać sobie dowolną koję z materacem pokrytym ceratą. Poduszkę czy pościel w tej klasie powinien przynieść sobie pasażer. Znalazłem takie dolne łoże, które nie miało oberwanych firanek (dają one jednak trochę prywatności).  Zostawiłem tobołki i wróciłem na pokład.

 

Miałem jeszcze kilka godzin, by pospacerować po okolicy. Z maleńkiej przystani otwierała się piękna panorama głównego grzbietu górskiego wyspy ze szczytami Mont Araua i Mont Hiro:

   

Opadające ku zachodowi słońce wspaniale barwiło górski grzbiet wyspy, gdy pod wieczór wychodziliśmy z laguny. Pomyślałem o tym, że pasażerowie luksusowych jachtów i wycieczkowców płacą tysiące dolarów, by oglądać takie widoki. Ja miałem to samo za 30 dolarów i to w atmosferze ciszy, bez tłumu cisnącego się przy relingach na spacerowym pokładzie...

Raivavae from the north, just before sunset:

   

Potem mieliśmy piękny zachód słońca, a następnego dnia wysiadłem z mojego frachtowca na wyspie Tubuai - ale to już inna historia...

     

To the report from the next island - Tubuai

 

Przejście do relacji z kolejnej wyspy - Tubuai

     
     

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

 

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory