Dwunasta "Polinezyjska" Podróż Dookoła Świata  - 2015 -  12th "Polynesian" Voyage Around the World

Część V - Tubuai  -   Part five

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


I started into the new year 2015 with a new, great voyage!  Many times I was asked about the my favorite region of the world and the countries to which I would like to return. The answer was always the same: the small islands of the South Pacific. In 2015 I wanted to go back to these islands, which I did not know yet, and the ones I have visited many years ago. It was not my intention to go to go back from the Pacific Ocean along the same route - through Asia, and that is why the expedition converted into the Twelfth Journey Around the World. Just look at the map below:

 

Rok 2015 rozpocząłem od nowej, wielkiej podróży.  Ile razy pytano mnie o ulubiony region świata, o kraje do których chciałbym wrócić odpowiedź zawsze była taka sama: małe wyspy Południowego Pacyfiku. W 2015 roku chciałem tam wrócić i dotrzeć do tych wysp, których jeszcze nie znałem, a przy okazji zobaczyć jak zmieniły się te, które odwiedziłem już przed laty. Nie zamierzałem wracać z Pacyfiku tą samą trasą - przez Azję i w ten sposób ekspedycja ta zmieniła się w Dwunastą Podróż Dookoła Świata. Jej mapkę macie poniżej:

     

 

Samolotem Air Berlin poleciałem do Berlina, a dalej - samolotem Qatar Airways przez Dohę do największego miasta Sri Lanki - Colombo. W pierwszej części relacji opisałem mój pobyt w Colombo i w północnej prowincji Jaffna. W drugiej części relacji opisałem moją podróż przez góry Sri Lanki i Park Narodowy Yala na południowe wybrzeże. To były ciekawe peregrynacje, ale gdzieś tam daleko czekały wyspy moich marzeń. Pierwszą z nich była Raivavae przez znawców uważana za jedną z najpiękniejszych wysp Polinezji. Raivavae należy do grupy rzadko odwiedzanych Wysp Tubuai (Francuzi nazywają je Les Australes), położonych na południe od Tahiti (popatrzcie na mapkę obok).

 

 Z tej wyspy "Tuhaa Pae" - jedyny mały frachtowiec, który pływa ze stolicy Francuskiej Polinezji z zaopatrzeniem dla tego archipelagu zabrał mnie na wyspę Tubuai. Żegluga trwała jedną noc, którą wspominam jako koszmar, bo szybko obudziło mnie chodzące po moim ciele robactwo. Potem już nie dało się zasnąć. Cóż, taki bywa los budżetowego podróżnika!

Słońce wschodziło, gdy nasz statek wchodził przez kanał w rafie do laguny otaczającej wyspę. W pomarańczowym świetle widziałem grupę malowniczych szczytów we wnętrzu wyspy i skupione na wybrzeżu niskie domy Mataury - stolicy całego archipelagu:

 

 

 

     

Wkrótce zacumowaliśmy przy niewielkim nabrzeżu, odsuniętym od Mataury o jakieś 2 kilometry na wschód. Załoga zabrała się do rozładunku kontenerów, a ja zszedłem z plecakiem po trapie na puste molo. Tu nikt na mnie nie czekał z naszyjnikiem ze świeżych kwiatów.  :)

Z niezbyt aktualnego przewodnika wiedziałem, że na wyspie są trzy pensjonaty. najtańszy z nich - "Pension Vaiteanui" położony jest nie na wybrzeżu, ale około 2 km za Mataurą, przy drodze przecinającej wnętrze wyspy. Tylko jak się tam dostać? Pomógł mi marynarz ze statku. Zatrzymał furgonetkę i zagadał do właściciela. Oni wszyscy się tu znają! Wkrótce potem bagaż trafił na skrzynię i pędziliśmy pustą drogą do osady.

 

 

 

 

"Wipa Lodge" - bo tak potocznie nazywają tubylcy tę instytucję - składa się z dużego domu z werandą, gdzie serwują posiłki (i gdzie komary tną przez okrągły dzień!) oraz stojącego obok szeregowca (na zdjęciu obok) mieszczącego 5 pokoi z łazienkami. Zawiaduje tym nieco szalony, mówiący po angielsku Wilson Doom. Wypożycza także samochód, organizuje wycieczki łodzią... Rubaszny Wilson miał na szczęście wolny pokój z wentylatorem, za który w najtańszym wariancie (sam pokój - bez posiłków) zażądał 4500 CFP. Najważniejsza w moim pokoju była szczelna moskitiera nad łóżkiem... Wolne połączenie wi-fi działało, ale tylko w zakomarzonej jadalni  :)      Na Tubuai znajdziecie jeszcze dwa inne pensjonaty, ale są one jeszcze droższe...

 

     

 

Zostawiłem bagaże, zmyłem pot pod prysznicem i szybko pomaszerowałem z powrotem do miasteczka po zaopatrzenie. A tu... policja. Uśmiechnięta i chyba także nieco zabawna, bo do szortów zamiast sandałów funkcjonariusze wyfasowali ciężkie, wysokie buciory. Ale ja byłem już solidnie głodny, więc odłożywszy kurtuazyjne rozmowy na później  zapytałem tylko o sklep. Okazało się, że są dwa, odległe od siebie zaledwie o jakieś 200 metrów. Oba prowadzone przez Chińczyków, ale nie znaczy to wcale, że asortyment towarów i ceny są takie same. Tu (na szczęście) istnieje konkurencja!

     

 

Przed większym chińskim sklepem (Tien Hing) z daleka zauważyłem parkujące samochody - to dobry znak, bo to znaczy, że sklep jest jeszcze otwarty. Warto zapamiętać, że oba magazyny mają przerwę w środku dnia - zazwyczaj od 12 do 14. Kupiłem bagietki po 53 franki, kostkę masła za 282, puszkę tajskich sardynek za 68 i najtańszą (chińską) mielonkę za 288. Za dolara w banku dawali około 100 CFP.

Na straganie obok mniejszego sklepu panie z kooperatywy sprzedają owoce:  na przykład avocado po 70 i papaje po 100 franków:

     

 

W pobliżu budynku merostwa stoi barobus, a nieco dalej drewniana budka, pełniąca rolę jadłodajni. Specjalnie sfotografowałem wywieszone tam menu, aby pokazać, że ta szczątkowa gastronomia jest droga - ceny wszystkich potraw oscylują wokół tysiąca franków - czyli 10 dolarów!

 

 

Mataura - stolica wyspy nie jest wcale duża. Na jej zachodnim krańcu znalazłem zmontowaną ponad główną drogą bramę triumfalną z dwujęzycznym napisem zaczynającym się od "Witamy!".

Zapytałem kogoś, po co ten napis i kogo witają. No i się zaczęło! Dowiedziałem się, że przybyłem na Tubuai w dniu szczególnym. Bo to właśnie dzisiaj po południu przylatuje z wizytą na tę zapomnianą wysepkę Prezydent Polinezji Francuskiej razem z Pania Minister Terytoriów Zamorskich co mieszka w odległym Paryżu i jeszcze z Panią Deputowaną, która reprezentuje Polinezję we francuskim parlamencie. Ależ miałem fart! - takie osobistości pojawiają się na Tubuai raz na kilkadziesiąt lat! Czym prędzej podążyłem na plac przed budynkiem merostwa, gdzie na płotach wisiały już girlandy, a pod pasiastymi namiotami ustawiono stoły z jadłem i napitkami:

     
     

 

 

Wokół uwijały się odświętnie ubrane panie, które chętnie zgodziły się pozować mi do zdjęcia. Ten materiał na sukienki, to chyba ze służbowego przydziału, z jednej beli. Dla tej pani z prawej już chyba nie starczyło, bo koleżanka z lewej jest wyraźnie ponadwymiarowa...  :)

     
     
   

Mimo, ze do rozpoczęcia uroczystości pozostawała jeszcze godzina  na stołach ustawione były już uplecione z liści palmowych koszyki ze specjałami polinezyjskiej kuchni: 

     
     
   

Zwabione zapachami muchy krążyły wytrwale nad tymi smakołykami, a panie aktywistki pracowicie i cierpliwie odpędzały je chustkami. Chodziłem między nimi, zagadywałem, szukając tej najładniejszej na okładkę i w końcu (chyba) znalazłem - popatrzcie na tą z lewej - to typowa polinezyjska uroda - prawdziwa vahine, z kwiatem frangipani zatkniętym za ucho. Ale pozować nie chciała...

     
     

 

Świąteczny nastrój i wyjątkowe stroje wcale nie skłoniły tych pań do włożenia porządnych butów. No bo trudno nazwać butami jakieś klapki. A niektóre panie to nawet paradowały boso. Może po prostu nie mają odpowiedniego obuwia na taka okazję, a na przydział służbowego nie starczyło pieniędzy w skromnym budżecie wyspy?  :)   Widzicie te białe kartki przyszpilone gwoździami do ziemi?  Impreza była profesjonalnie przygotowana: na każdej kartce pisało, kto w tym miejscu stoi podczas oficjalnej uroczystości. Porządek musi być!

 

W końcu w tym damskim towarzystwie upatrzyłem jednego pana. Wyjaśnił mi, że jest specjalistą w zakresie trąbienia na muszli i że będzie grać na powitanie dostojnych gości:

     
     

 

 

Na pół godziny przed Wielką Chwilą na placu zaroiło się od dzieci. Nauczycielki przyprowadziły całą szkołę!  Nie za duża to szkoła - tak ze 60 uczniów i uczennic, ale ucieszyłem się bardzo, bo dzieci przyszły w tradycyjnych wieńcach na głowach i odświętnych ubraniach, a ja bardzo lubię fotografować dzieciaki. Wziąłem się zatem szparko do roboty: 

     

 

Dzieciaki ustawiono w szeregu, ale przy lepkim skwarze lejącym się z nieba trudno było utrzymać przez dłuższy czas taki porządek. Dzieci siadały na trawie i czekając znajdywały sobie różne zajęcia - na przykład oglądanie zdjęć na tablecie.

 

 

 

Póki co byłem jedynym europejskim reporterem na placu, a że poruszałem się zdecydowanie, to nikt nie robił mi trudności. W takich sytuacjach grunt to tupet!

 

 

 

 

Chłopcy też przybyli na uroczystość w wieńcach na głowach, tyle, że ich wianki były skromniejsze i zgodnie z męską tradycją wykonane z samych liści. Popatrzcie proszę na zdjęcie poniżej - znalazł się na nim jeden elegant w kwiatach na głowie, ale kiedy zapytałem go czy sam zrobił ten wianek, to wyjawił prawdę: -Nie, to zrobiła moja starsza siostra!

     
     

Kiedy patrzę na to zdjęcie obok, to przypomina mi się znana piosenka "Ebony and ivory live in perfect harmony..." Europejska kolonia na Tubuai nie jest zbyt liczna, ale mieszkają tu pracujący na kontraktach urzędnicy, nauczyciele, lekarze z Francji - ze swoimi rodzinami. Ich dzieci chodzą do jedynej podstawowej szkoły razem z ciemnoskórymi tubylcami. I wydaje mi się, że nie ma między nimi żadnych barier...

 

 

 

 

 

 

Bardzo lubię to zdjęcie poniżej. Nie jest pozowane. Ma swój nastrój... Zwróćcie uwagę także na tę twarz na drugim planie:

 

     

 

     

Kiedy patrzyłem na te wspaniałe wieńce (a każdy z nich był przecież inny!) nie tylko podziwiałem kunszt ich twórców, ale zastanawiałem się także skąd wzięli oni taką rozmaitość kwiatów? Na Tubuai przy każdym domu jest większy lub mniejszy ogród, ale w tych ogrodach dominują głównie warzywa. Przypuszczam więc, że wianki powstały także z kwiatów rosnących na dziko - w lasach i na górskich zboczach.

 

   

A to już niestety zdjęcie pozowane. Zdecydowałem się pokazać sylwetki w całości nie tylko ze względu na wzorzyste stroje, ale także po to , by pokazać, ze kolor obuwia dobrany został do koloru stroju. Takie obuwie nie jest drogie - można mieć kilka par w różnych kolorach...   :)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Oglądając kolejne zdjęcie można odkryć, że i tutaj - na Polinezji część dzieciaków nie jest właściwie odżywiana (sklepy pełne są batonów i chipsów)  i w efekcie wiele nastolatków ma wagę powyżej normy. W tym wieku wieku takie dzieciaki wciąż mają swój wdzięk. Ale gdy dorastają stają się otyłymi matronami... 

     
     

 

Na wyspie Tubuai mającej wymiary 8 km na 5 kilometrów mieszka około 2200 ludzi. Około 1/3 tej liczby to dzieci w wieku do 14 lat...

Możecie sobie wyobrazić jak wspaniale pachniały te kwiatowe wieńce. Według powszechnej opinii najpiękniej pachną niepozorne białe kwiatki rosnące na niewysokich krzewach - tiare tahiti.  Dziewczynka na zdjęciu obok ma właśnie wianek z tiare tahiti. Wykonanie takiego wianka jest pracochłonne, bo te kwiaty są drobne i trzeba ich zebrać dużą ilość, aby stworzyć takie pachnące cudo.

 

     

Wreszcie - są!  Przyjechali autobusem z tutejszego małego lotniska. Zadudniły bębny, a mój znajomy zatrąbił przeciagle na swojej muszli. Teraz już stoją. Od lewej:  Madame La Ministre George Pau - Langevin (słyszałem, ze pochodzi z Gwadelupy), dalej prezydent Polinezji Francuskiej Edouard Fritch oraz pani deputowana do parlamentu w Paryżu.  Na powitanie zostali obwieszeni kwiatowymi naszyjnikami - było ich tyle, ile tylko dało się  zawiesić na ich szyjach... 

 

     

 

Obok szkolnych dzieci ustawiło się całe miejscowe wojsko w liczbie 7 żołnierzy... Ale są także weterani trójkolorowym sztandarem republiki, który zostaje pochylony, gdy dzieci zgodnym chórem śpiewają najpierw wesoły hymn Polinezji Francuskiej, a potem - rewolucyjną Marsyliankę:

     
     

 

Wojsko się pręży i salutuje... Potem następują przemówienia. Pani Minister obiecuje poprawę poziomu życia na wyspie, a Pan Prezydent - naprawę dróg.  Na szczęście oficjalna część jest krótka - na jej zakończenie goście dostają prezenty. Pani Minister dostaje nowy kapelusz, misternie wypleciony z pandanusa. 

 

 

 

Szyk się łamie i rozpoczynają się rozmowy nieoficjalne. W grupie osób towarzyszących gościom są wysokiej rangi oficerowie francuskiej marynarki - oni tez dostali kwiatowe naszyjniki, ale w skromniejszej ilości:

     
     
    Wszyscy kierują się do stołów, na których czeka poczęstunek...
     
     

 

Niektórzy panowie oficerowie zdjęli służbowe czapki i do białych mundurów założyli słomkowe kapelusze, które otrzymali w prezencie. Jak się wam podoba to połączenie?

 

Jako jedyny zagraniczny korespondent na Tubuai ja także byłem zaproszony do stołu. I nie ukrywam, że przyjąłem ten fakt z radością, bo otworzyła się oto wizja nie tylko spróbowania egzotycznych potraw, ale także urozmaicenia mojej skromnej codziennej diety.

 

 

 

 

 

 

Tymczasem Pan Prezydent został czasowo zawłaszczony przez dziennikarzy. Udzielał wywiadu dla telewizji lokalnej (z Tahiti) i dla tej z Paryża:

 

     
     

Potem prezydent chętnie pozował do pamiątkowych zdjęć z mieszkańcami Tubuai - nie dziwię się, że niektórzy chcieli wykorzystać taką rzadką szansę!

 

  Rodzice przyprowadzali do zdjęć swoje pociechy, a prezydent cierpliwie pozował, pozował...
     

 

Zaintrygowała mnie ta pani. Przepasana trójkolorową szarfą o francuskich barwach narodowych krążyła wśród towarzystwa popijając przez rurkę z kokosa. Nie śmiałem zaczepić ją i zapytać kim jest. Pomyślałbym pewnie, że to tutejszy mer w spódnicy, ale czytałem gdzieś, że merem Tubuai jest Monsieur Fernand TAHIATA.

Ta urocza dziewczyna serwowała na uroczystości drinki - wyłącznie bezalkoholowe! Wcale się nie dziwię, bo w tutejszym skwarze nawet piwo potrafi mocno uderzyć do głowy... Taka ładna dziewczyna zresztą też...   :)

 

 

 

 

 

 

 

Kiedy wszyscy dostojnicy już pojedli pozwolono podejść do stołów dzieciakom. Te to dopiero miały frajdę! W domu na codzień takiego jedzenia raczej nie dają:

 

     

     

Duże powodzenie miały owocowe szaszłyki - jak na zdjęciu obok, serwowane oczywiście na świeżo. W Europie w ten sposób owoców się nie podaje. Może to dobry pomysł?

 

 

 

 

 

 

Po dwóch godzinach tłum dostojników i osób towarzyszących odjechał z powrotem na lotnisko. Dzieci się rozeszły, a ja poczłapałem do mojego "Wipa Lodge" rozmyślając po drodze jak to możliwe: przyjeżdża pani minister z dalekiego Paryża z Prezydentem i świtą - takie wydarzenie ma tu miejsce raz na kilkadziesiąt lat! A na spotkanie z nią przychodzi może ze sto dorosłych osób plus szkolne dzieci. Najwyraźniej większość mieszkańców (2200 obywateli) tej małej wysepki na Pacyfiku nie utożsamia się z tą władzą.

A wyspa, otoczona laguną jest piękna. Popatrzcie jak wygląda Tubuai na zdjęciu zrobionym z samolotu:

 

     
     
   

Tubuai (kiedyś używano nazwy miejscowej: Tupua'i) ma kształt zamkniętej podkowy otoczonej przez obrączkę rafy. Zaledwie sześć motus - małych wysepek leży w linii rafy - wszystkie po północno - wschodniej stronie wyspy - widać je na zdjęciu powyżej. Na siostrzanej wyspie Raivavae tych motus jest aż 28!

Poniżej umieściłem mapę wyspy - najlepszą, jaka udało mi się zdobyć - wisi ona na ścianie w "Wipa Lodge" i każdy może sobie ją sfotografować. 

     
     

 

 

Drugiego dnia pobytu na Tubuai wybrałem się na zwiedzanie wyspy. Najpierw trzeba było wrócić do stolicy. W centrum Mataruy na rozwidleniu dróg rośnie stare drzewo, a przy nim wkopano kamień kilometrowy. Wyznacza on "kilometr zero". Od tego miejsca mierzone są odległości na drodze obiegającej wyspę. Ten seledynowy budyneczek to protestancki kościół. Za nim schował się jedyny bank na wyspie.

     
     

 

Stąd rozpocząłem marsz, kierując się na zachód.  Na peryferiach stolicy stoi tu kolejny pensjonat dla turystów - "Chez Yolande" mający nad "Wipą" tą przewagę, że stoi przy wąskiej plaży. Jest za to droższy - za sam pokój trzeba tu zapłacić 5500 CFP, a demi-pension (nocleg i dwa posiłki) kosztuje 9000 CFP czyli 90 dolarów.

Nieco dalej przy tej samej plaży Wilson Doom - właściciel "Wipy" (to on jest na zdjęciu) ma rodzaj mini-campingu, gdzie wypożycza także kajaki.

Jakieś 2 kilometry od rozwidlenia dróg w stolicy leży Bloody Bay mała zatoka z piękną plażą, związana z losami buntowników ze statku "Bounty":

 

     
     

 

Ani film o buncie na Bounty, ani większość popularnych artykułów o tym historycznym wydarzeniu nie wspomina o tym, że zanim buntownicy z "Bounty" znaleźli schronienie na bezludnej wyspie Pitcairn to próbowali się osiedlić tu właśnie - na Tubuai. Było to w roku 1789. Po wpłynięciu do laguny spotkali się jednak z niezbyt gościnnym przyjęciem ze strony krajowców. W tej właśnie zatoce wywiązała się walka, podczas której zginęło ponoć 15 tubylców. Stąd obecna nazwa zatoki - Bloody Bay, Krwawa Zatoka. "Bounty" odpłynął stąd, a jego załoga wylądowała potem na wschodnim wybrzeżu wyspy. 

 

 

Między zabudowaniami, w odległości około 100 metrów od plaży stoi wkopany pionowo wysoki na jakieś 2,5 m kamień nazywany Faito Taata. Podobno pod tym kamieniem pochowanych jest tych 15 wojowników, którzy zginęli w Bloody Bay. W czasach późniejszych uświęcony kamień był miarą, przy której mierzono wzrost kandydatów na wodza. Ci wyżsi mieli większe szanse!  

Podążając dalej na zachód bokiem minąłem puste lotnisko.

 

 

 

 

 

Teren wyspy Tubuai (45 kilometrów kwadratowych lądu) sprzyja rozwojowi rolnictwa. Wyspa ma rozległe, prawie płaskie przedgórza, na których uprawia się warzywa i trzcinę cukrową. Podążając ku zachodniemu krańcowi wyspy zbliżyłem się do malowniczych szczytów, które widziałem już z pokładu statku:

 

     
   

Najwyższe szczyty tego grzbietu to Hanareho i Tonarutu. Jeśli na ten górski grzbiet spojrzeć pod odpowiednim kątem to można sobie wyobrazić twarz leżącego mężczyzny. Usta ma z lewej, a nos i czoło z prawej. Nie dziw zatem, że miejscowi nazywają potocznie ten grzbiet Śpiący Mężczyzna:

     
     
   

Przed Śpiącym Mężczyzną od wąskiej, asfaltowej drogi biegnącej wokół wyspy odchodzi szutrowa droga w lewo - do kamieniołomu.  Tą drogą można dojść do ciekawego miejsca:

     
     

 

Są to zarośnięte przez tropikalną roślinność pozostałości marae - miejsca kultu, gdzie wykonywano popularne do dziś tatuaże. W dużych głazach przygotowano przed setkami lat zagłębienia służące do częściowego unieruchomienia różnych fragmentów ciała, podczas wykonywania tatuażu. A zabieg trwał wiele godzin. Na zdjęciu obok zagłębienie dla stopy, a poniżej dla głowy.

     
     

 

Przed samym kamieniołomem w lewo odchodzi zarośnięta dróżka wspinająca się na górskie zbocze - to początek zaniedbanego szlaku pozwalającego dojść do jedynej drogi przecinającej wyspę. Widzę resztki kamiennych stopni - kiedyś ktoś dbał o tą ścieżkę! Ale to kiedyś było bardzo dawno.  

 

Zarośnięta ścieżka doprowadziła mnie na małą przełęcz, skąd mogłem podziwiać sąsiedni szczyt z samotną sosną na urwisku (zdjęcie obok). Piękne to miejsce, ale trzeba uważać na sięgające ramion i kwitnące na niebiesko pokrzywy!

 

 

 

Po drugiej stronie przełączy jakość ścieżki się poprawia - zmienia się ona w leśną drogę opadającą łagodnie w dół wśród wspaniałego piniowego lasu (zdjęcie poniżej) Tubuai leży jakieś 600 kilometrów na południe od Tahiti. Wystarczy to, aby i klimat  i szata roślinna były inne niż w stolicy Francuskiej Polinezji. Tu widzi się znacznie mniej palm, a więcej drzew spotykanych zwykle w strefie podzwrotnikowej. Wybrałem się na ten spacer w sandałach, nie przewidując, że przyjdzie mi iść takimi bezdrożami - zabierzcie lepiej solidniejsze obuwie!

 

     

 

   

Gdy wyszedłem z lasu niespodziewanie zobaczyłem przed sobą jakieś całkiem okazałe składy i baraki. Okazało się, że ośrodek przystosowawczy francuskiej armii (dla niesfornych żołnierzy - jak przypuszczam) Gdy jednak podniosłem aparat do oka zza bramy wyskoczył jakiś sierżant i zabronił kategorycznie fotografowania. Przy okazji zostałem przepytany. A skąd ty? -Z Polski!  -Na zrowie! Moja babcia była Polką!    Może dlatego mi się upiekło?

Na szosie trawersującej wyspę (route traversant) szybko złapałem samochód wracający do Mataury. Sympatyczna dziewczyna wysadziła mnie jeszcze przed "stolicą" - przy "Wipa Lodge"

 

 

     

 

Następnego poranka wyruszyłem z Mataury w kierunku przeciwnym - na wschód, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Pierwsza miejscowość po drodze to była Taahuaia - nazwa ta zresztą umieszczona jest na kamieniu kilometrowym. Nad tym kamieniem na zdjęciu wyrasta w oddali najwyższy szczyt wyspy Tubuai Mont Taita'a, mający 422 metry wysokości.

W Taahuaia leżącej na wschodnim wybrzeżu wyspy jest kilka kościołów różnych wyznań, między innymi kościół katolicki. Na tej wyspie nie ma dominacji protestantów, jak na Raivavae.

W Taahuaia jest także college dla starszych dzieci z całej wyspy (na zdjęciu po prawej)  Ja jednak szukałem w tej osadzie pozostałości  Fortu George zbudowanego przez buntowników z "Bounty". Bo trzeba wiedzieć, że po krwawym starciu w Bloody Bay statek wrócił na Tahiti, zabrał stamtąd kilka hodowlanych zwierząt i kilka kobiet i powrócił na Tubuai. Na wschodnim brzegu wyspy buntownicy wznieśli małą warownię, której wały miały zabezpieczyć ich przed atakiem krajowców. Niestety, nie ma po niej śladu. Udało mi się ustalić, że Fort George wznosił się tu, gdzie obecnie leżą te długie łodzie:

 

     
     

Po zaledwie dwóch miesiącach od przybycia na Tubuai buntownicy porzucili fort i odpłynęli z kilkoma kobietami wziętymi siłą. Obawiali się, że marynarka brytyjska wcześniej czy później ich tu odnajdzie i jako buntownicy zawisną na stryczkach... Izolację od świata znaleźli dopiero na Pitcairn.

Na plaży w Taahuaia spotkałem grupę ludzi czyszczących wspólnie świeżo złowione ryby.  Powitali mnie życzliwie i wyjaśnili, że należą do kościoła Mormonów. Wspólnie łowią ryby, wspólnie je czyszczą, a potem sprawiedliwie dzielą między członków wspólnoty:

     
     

 

A to ich skromny kościół w Taahuaia...

 

 

Podążając dalej po obwodzie wyspy mijałem rozrzucone wśród zieleni domostwa. Niektóre otoczone dobrze utrzymanymi ogrodami. Taki widok, to jak z prospektu reklamującego osadnictwo w tropikalnym raju: 

     
     

 

 

Spotykałem ludzi, pozdrawiałem ich tradycyjnym -Ia orana! Rozmowę nawiązać było łatwo, bo ciekawi byli dlaczego piechotą maszeruję wokół wyspy. Widać nieczęsty to widok. Ci dwaj młodzi ludzie ćwiczyli na swoich instrumentach na skraju drogi i gdy sobie pogadaliśmy zagrali dla mnie na ukulele i gitarze piękną, melancholijną melodię...

     

 

Butelka z wodą, którą zawsze mam w torbie była już pusta, gdy dwa kilometry dalej spotkałem wyrostków strącających orzechy z kokosowej palmy. Używając maczety sprawnie otworzył dużego kokosa. -Proszę pić! Ciekło mi po brodzie... Nie muszę dodawać, że bardzo mi smakowało. Gdy pozowaliśmy do tego zdjęcia orzech był już pusty... Pokazali mi potem kierunek do marae, które zbudowano dawno temu - nie na wybrzeżu, ale wgłębi lądu.

Turystów tu niewiele, więc nie zadbano nawet o to, by ustawić jakieś strzałki pokazujące drogę do jednej z niewielu atrakcji turystycznych wyspy. Błotnista droga prowadzi tak naprawdę do schowanego w lesie cmentarza, ale kilkaset metrów za nim można zobaczyć układane z płaskich kamieni platformy. To właśnie marae.

Marae było miejscem spotkań o charakterze sakralnym, miejscem kultu dawnych polinezyjskich bogów. Większość marae została zniszczona w XIX wieku, po przybyciu chrześcijańskich misjonarzy.

 

     
     

 

 

Przyroda dokonała kolejnych zniszczeń. Korzenie tropikalnych drzew rozsadziły misternie układane z kamieni podesty. Ale zachowało się wciąż wiele zatkniętych w ziemię kamiennych oparć:

     
     

 

 

Wydaje mi się, że współcześni wyspiarze i tak włożyli sporo pracy w oczyszczenie tego zabytkowego miejsca, bo wystarczy dojść do końca kamiennego podestu, by zobaczyć miejsce, gdzie dżungla rządzi się dalej wyłącznie własnymi prawami. Przedarcie się przez taki gąszcz jest prawie niemożliwe:

     

     

 

To było już południowe wybrzeże wyspy. Przy wjeździe do małej osady Mahu ustawili nawet specjalną tablicę. Te czarne "woreczki" odwzorowują tradycyjne kamienne tłuczki, które używane były do ugniatania ciasta produkowanego z miąższu owoców chlebowca.

 

 

 

W Mahu po raz pierwszy na Polinezji zobaczyłem różową plażę. Wszędzie tutaj plaże mają biały, koralowy piasek albo czarny, powstający z kruszenia wulkanicznych skał. A tu różowy! Tajemnica bierze się stąd, że do laguny  uchodzi tu rzeczka płynącą z interioru. Po deszczach niesie ona z górskich zboczy sporo czerwonej, laterytowej gleby. I to ona, zmieszana z białym piaskiem zmieniła kolor tej plaży:

     
     

Na zachodnim krańcu osiedla Mahe tuż przy szosie - w ogrodzie po stronie gór stoi okazały grób wykonany z koralowych skał. To miejsce nazywa się Hermitage de Ste Helene. W grobowcu pochowano podobno niesubordynowanego polityka, którego Francuzi na ostatnie lata życia skazali na przebywanie w areszcie domowym właśnie na wyspie Tubuali. Był zdaje się przewodniczącym zgromadzenia narodowego Polinezji Francuskiej i nie chciał się słuchać przełożonych z Paryża. Ale było to dawno temu...

     
     

 

I tak oto w podczas pieszych wycieczek dwóch kolejnych dni udało mi się niemal zamknąć trasę wokół wyspy. Teraz trzeba było jeszcze wrócić do mojej "Wipa Lodge" droga przecinająca wyspę. Niestety ruch na tej drodze jest niewielki i przeszedłem prawie połowę trasy zanim nadjechał jakiś rupieć z tym zarośniętym grubasem za kierownicą. Był jednak bardzo sympatyczny i szczęśliwie dowiózł mnie do celu.

Niestety po południu zaczęło padać... 

 

Od przypłynięcia na Tubuai czekałem na odpowiednią (suchą) pogodę, aby wybrać się na wyprawę na najwyższy szczyt wyspy - Mont Taita'a, mający 422 metry wysokości. Ale każdego dnia po trochu kropiło. W końcu pewnego pogodnego poranka powiedziałem sobie - idę!  Mniej więcej w połowie drogi przecinającej wyspę jest drogowskaz w bok - na polna szutrówkę z napisem "Taita'a". Wokół tropikalna roślinność - jakieś nieznane owoce zwieszające się z krzewów, no i oczywiście krajobrazy, które idąc kontemplowałem w kompletnej samotności:

 

     
     
   

Moja droga dotarła w końcu do ściany lasu i zaczęła się wspinać na górskie zbocze. Początkowo nie buło tak źle - widać było, że kiedyś ktoś tu jeździł terenowym wozem. Kiedy jednak mocno spocony dotarłem na grzbiet dróżka zamieniła się w zarośniętą ścieżkę biegnąca na wschód wśród traw sięgających moich ramion:

     
     
   

Wokół pysznił sie dziewiczy las. Ale pamiętam, ze kiedy go podziwiałem chlupało mi już w butach, bo na ścieżce były liczne kałuże, a miejscami zamieniała się ona w koryto spływającego w dół strumyka:

     
     

 

 

Pod niższym szczytem górskiego pasma (Mont Panee -391 m) odsłonił sie pierwszy widok na wybrzeże i te trzy szczyty w zachodniej części wyspy, które dostrzegłem jeszcze ze statku:

     
     
   

Z kolejnych miejsc widokowych na górskim grzbiecie podziwiałem lagunę i linię spienionej wody wyznaczającą przebieg bariery utworzonej przez koralowa rafę. Widać też naturalne przejścia (kanały) w barierze rafy. Maja one różna szerokość i głębokość. Ne Tubuai tylko jeden jest dostatecznie głęboki, aby mógł przez niego przejść zaopatrzeniowy frachtowiec. 

     
     
   

Tubuai odkrył dla Europy słynny angielski żeglarz kapitan James Cook w 1777 roku.  Potem trafili tu buntownicy z "Bounty". Po nich przybyli misjonarze. Kontakt z europejczykami nie okazał się szczęśliwy dla tubylców. Ich organizmy nie były uodpornione na zarazki przywożone zza mórz. W efekcie wybuchały na wyspie epidemie. Liczba ludności spadła z 3000 w czasach lądowania "Bounty" do zaledwie 300 w XIX wieku.

     

     

 

 

Tubuai leży nieco ponad Zwrotnikiem Koziorożca, a więc jeszcze w strefie tropikalnej. Widoczne na zdjęciach szeroki i płaskie przedgórze doskonale nadaje się do rolniczych upraw. Produkty rolnicze średnio raz na miesiąc zabiera frachtowiec - na Tahiti, gdzie ludności jest więcej i nie ma gdzie uprawiać ziemi.

Teleobiektyw pozwala przybliżyć ten najwyższy szczyt wyspy. To Mont Taita'a, mający 422 metry wysokości. Szczyt od którego rozpoczyna się wędrówkę po grzbiecie i który "zaliczyłem" na początku jest zaledwie o 30 metrów niższy. Niestety - zalesiony. Widoki są wspaniałe dopiero dalej - kolejnych punktów na opadającym nieco w kierunku wschodnim grzbiecie.

Tego dnia słońce z trudnością przedzierało się przez cienką warstwę chmur. Nie było to dobre światło dla fotografowania krajobrazów. Ale i tak mogłem nacieszyć oczy widokami:

   

Na zdjęciu poniżej widać stolicę wyspy - Mataurę. Niewielka to osada! Z prawej strony można odróżnić wybiegające z plaży w lagunę nabrzeże, przy którym cumuje zawsze zaopatrzeniowy frachtowiec.

     
   

W kierunku zachodnim od Matauru rozpościera się wielka równina porośnięta trawą. Wydawać by się mogło, ze stwarza idealne warunki dla hodowli bydła. Okazuje się jednak, ze hodowla zwierząt nie jest tu popularna. Być może dlatego, ze w jadłospisie tubylców od wieków dominują ryby i że brak jakiejkolwiek przetwórni mięsa. Na inwestycje zaś brak pieniędzy. Może to i lepiej? Bo w efekcie w krajobrazie wyspy nie ma żadnego przemysłu:

Austral Islands:

Krajobraz zachodniej części wyspy jest bardziej urozmaicony:

Po 1,5 godziny marszu od drogi trawersującej wyspę musiałem niestety zawrócić, nie dotarłszy do wyższego szczytu. W siodle między szczytami stan podmokłej ścieżki stał się fatalny. Chlupało mi w butach, byłem cały mokry od potu i od mokrych gałęzi, przez które przyszło mi się przedzierać. Uznałem, ze dalsza wędrówka nie ma sensu. Najwyraźniej od dawna nikt tym szlakiem nie wędrował. Miejscowe władze powinny wysłać tu najpierw kilku wolontariuszy z maczetami, aby wyciąć przejście pod wyższy szczyt. Zejście zabrało mi ponad godzinę. Odwróciłem się, zrobiłem poniższe zdjęcie. Widać na nim ten niższy o 30 m szczyt na początku grzbietu, dalej siodło i Mont Taita'a. Może gdy wy tam dotrzecie szlak będzie w lepszym stanie...

Na podwórku pierwszego napotkanego domu siedzieli ludzie. -Ia orana! Zdziwili się bardzo widząc, że cały zmoczony wracam z interioru. -Gdzie byłeś, na Mont Taita'a? -Nie, ale bardzo blisko - pokazałem im siodło między szczytami. Pokiwali głowami z uznaniem -Myśmy tam nigdy nie byli! - Starszy mężczyzna zniknął na chwilę w domu, i wrócił wręczając mi puszkę zimnego piwa. Osobliwy dowód uznania! Po opróżnieniu sfotografowałem ją na pamiątkę:

Przemoczony wróciłem do mojego pensjonatu. Ciuchy zostały opłukane z potu i powędrowały na sznurek rozwieszony przed wentylatorem (przy dużej wilgotności powietrza schną tu raczej wolno).

A teraz chciałbym jeszcze pokazać kilka zdjęć wykonanych z powietrza i do tego przy dobrej, słonecznej pogodzie (gdy niebo zasnute jest ciężkimi chmurami Polinezja robi się smutna i szaro-zielona) Oto laguna Tubuai i jej największe motus:

Bezludne Motu Toena i Motu Tapatavae z daleka wyglądają bardzo ponętnie, ale gdy się przybliżyć to okazuje się, ze dostęp do nich nie jest wcale taki łatwy. A to dlatego, że laguna wokół nich jest dosłownie nakrapiana mniejszymi i większymi koralowymi skałkami, które doskonale widać w tej przejrzystej wodzie. Nawet niewielka łódź musi długo lawirować, aby dotrzeć do idyllicznej plaży:

Ktoś, kto patrzy na te same motus z odległości i z niewielkiego wzgórza nie podejrzewa wcale, jakie kłopotliwe niespodzianki dla żeglarza kryją lazurowe wody tej pięknej laguny:

 

Statku nie było. A ja chciałem przedostać się z Tubuai na kolejną wyspę archipelagu - Rurutu. Na szczęście z Tubuai na Rurutu raz na tydzień lata mały ATR, zanim wróci z powrotem na Tahiti. Gdy przyszedł właściwy dzień Wilson wrzucił na skrzynię furgonetki mój plecak i odwiózł mnie na lotnisko. Przybycie samolotu to wielkie wydarzenie. Puste zazwyczaj lotnisko się zaludnia. Pojawiają się całe rodziny z sympatycznymi dzieciakami, czekające na swoich bliskich. A w altance obok terminalu rozkładają kramik miejscowe panie oferujące wyroby wyspiarskiego rękodzieła:

Tubuai

   

Czekaliśmy, czekaliśmy... Wylądował!  Steward z ATRa pochodził z Tubuai i miał tego dnia urodziny. Mamusia przyszła więc na lotnisko i obwiesiła go taką ilością kwiatowych naszyjników, że ledwie biedak mógł je zmieścić na szyi. Popatrzcie na zdjęcie jubilata obok.

Zapakowali nas do samolociku. Pokołowaliśmy na pas. I... kapitan powiada przez głośnik: -Jedyny samochód strażacki na wyspie Rurutu, który asystuje przy lądowaniach ma usterkę - nie mogą go uruchomić. Procedury zakazują lądowania bez strażaków. Nie lecimy, kołujemy na powrót do terminalu! Przy terminalu kolejny komunikat: usterki nie udało się usunąć. Czekamy na decyzję koordynatora. Nie wykluczone, że zamiast na Rurutu polecimy prosto na Tahiti!

O rany! Przez tych nieporadnych strażaków polecę z powrotem na Tahiti! Albo będę tu czekać na następny lot za tydzień! - zrobiło się nieciekawie. Nie pamiętałem do którego to świętego trzeba wzdychać o pomoc przy takiej okazji. Chyba do św. Floriana - patrona strażaków?

Ale św.  Florian najwyraźniej bez interwencji załatwił sprawę u Wyższej Instancji. Zanim zaczęli nas wyładowywać z ATRa przyszła przez radio wieść, że ci z Rurutu wóz jednak "odpalili" - pewnie "na pych".  Samolocik wzniósł się ponad granatowy Pacyfik i po 40 minutach zobaczyłem kolejną rajską wyspę.  Ale to już inna historia...

 

Opuszczając Tubuai żegnałem również najmilszych ludzi, spotkanych na tej wyspie. To Francoise i Alberto (na zdjęciu poniżej). Mieszkają w Papeete, ale przylecieli na Tubuai na krótki urlop. Mieszkali w "Wipa Lodge" w sąsiednim bungalowie. Spędziliśmy na rozmowach wiele godzin, potem spotkałem ich ponownie na Tahiti. Merci chers amis!

 

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

 

To the report from the next island - Rurutu

 

Przejście do relacji z kolejnej wyspy - Rurutu

 

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory