Wyprawa do norweskiej Arktyki - 2014 - Expedition to Nowegian Arctic

Część II A - powrót na południe -        Part two "A" - southbound route  

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


For a long time I dreamed of sailing the Norwegian fjords. The dream came true in May 2014. This part of the story begins in the port Vardo - the first port of call on our way back to Bergen.

 

Słynne norweskie fiordy oglądałem przed laty od strony lądu, jadąc wypożyczonym samochodem z Oslo przez skałę Preikestolen aż do Geiranger Fiordu. Już wtedy zastanawiałem się, jak te fiordy prezentują się, gdy patrzy się na nie z pokładu statku.

 

 Wiedziałem, że duże statki wycieczkowe odwiedzają fiordy, ale są bardzo krótkie wizyty. Znacznie większe możliwości daje rejs norweskim statkiem kabotażowym, który płynie z Bergen aż za krąg polarny - do miejsca, gdzie przy rosyjskiej granicy "kończy się Norwegia" - zachodząc po drodze na krócej lub dłużej do wszystkich portów długiego na jakieś 2000 kilometrów wybrzeża. W maju 2014 wyruszyłem w tą trasę na pokładzie 50-letniego, ale za to bardzo przytulnego i oferującego niepowtarzalną atmosferę motorowca "Lofoten". Podróż "tam i z powrotem" trwała 12 dni (11 nocy na statku). Taką podróż w różnych wariantach można wykupić z ponad rocznym wyprzedzeniem za pośrednictwem tych agencji, które w Polsce zajmują się sprzedażą rejsów na statkach wycieczkowych lub samemu bezpośrednio w internecie - na stronie armatora www.hurtigruten.com/ . Często na tej stronie ogłaszane sa sezonowe okazje - na przykład "drugi pasażer w kabinie za 50% normalnej ceny".

Pierwszą część relacji z tej nietuzinkowej podróży (etap od Bergen do Lofotów włącznie) możecie znaleźć tutaj, a drugą (etap od Harstad do Kirkenes) tutaj.

Ta część opowieści rozpoczyna się w porcie Vardo - pierwszym porcie do którego zawinęliśmy w naszej drodze powrotnej do Bergen.

 

 

Dzień 7 - Vardo, Batsfjord

Day seven -

   

Vardo

 

 W trzy godziny od wyruszenia z Kirkenes w powrotny rejs na naszym kursie pojawiła się duża wyspa z wielkimi kopułami anten. jak się pewnie domyślacie te anteny służą nie tylko meteorologii. To była Vardoya - spory skrawek lądu, leżący u wyjścia z zatoki w której leży miasto Kirkenes na zimne Morze Barentsa. Na wyspie mieszka 2100 ludzi. I wyobraźcie sobie, że dla tych 2100 mieszkańców wybudowano tu podmorski tunel o długości prawie trzech kilometrów, łączący wyspę z lądem stałym. Bogata ta Norwegia!

 

     

 

 

Vardoya, a dokładniej - leżąca obok niej mała wysepka Hornoya to najdalej wysunięty na wschód fragment terytorium Norwegii Leży ona dalej na wschód niż St Petersburg czy Istambuł! Na skalistej wysokiej wysepce na wschód od Vardoy Island stoi widoczna z daleka latarnia morska:

     
   

 

   

Byłem zaskoczony, gdy okazało się, że Vardoya od strony północnej ma zaciszną  zatokę. Nad nią zbudowano miasteczko i tu jest niewielki port, w którym za krótkim falochronem znajdują schronienie kolorowe rybackie kutry: 

     

     
   

Miasto, choć niewielkie ma starą metrykę: już w 1307 roku zbudowano tu kościół, aby zaznaczyć przynależność tych terenów do Norwegii. Na cyplu u nasady falochronu zachował się kwartał tradycyjnych, drewnianych domków malowanych w różne kolory. Ponad ich dachami widać latarnię morską na tej mniejszej wyspie:

     

 

   
   

Przepływaliśmy potem wzdłuż linii portowych składów upstrzonych napisami. Przypominają, że mają tu 59 dni w roku, kiedy słońce wcale się nie pokazuje (od 23 listopada do 21 stycznia). Po prawej widać strzelistą wieżę kościoła zbudowanego w 1958 roku. 

     

     
   

Dalej portowy krajobraz trochę się poprawił. Pojawiły się schludne budowle na palach, tradycyjnie malowane na ciemnoczerwony kolor. jak widzicie nasz statek płynął pod banderą norweskiej poczty. Od początku istnienia linii Hurtigruten wozi ona pocztę do miasteczek rozrzuconych wzdłuż norweskiego wybrzeża. 

     

     
   

To już koniec portowego basenu. Do centrum miasteczka - rozłożonego po jego wschodniej stronie można dojść idąc wokół basenu. Ale na taki spacer nie starczyło mi czasu. Dlaczego? Bo mieliśmy w Vardo tylko godzinę rozkladowgo postoju, a w miasteczku jest do zobaczenia coś znaczne ciekawszego od tego kościoła. 

     

Nasza "tour-leaderka" ze statku zapowiedziała już wcześniej, że na przystani będą na nas czekać miejscowi uczniowie, którzy zaprowadzą nas do Vardhous Fort. To tylko 10 minut marszu, ale fort jest nieco odsunięty od zachodniego nabrzeża, więc po co błądzić mając mało czasu? Gdyby na was nikt nie czekał to po zagłębieniu się w ulicę prostopadłą do nabrzeża trzeba skręcić w lewo, potem w prawo i znów w lewo!  

 

     
   

Uczniowie z chorągiewkami rzeczywiście czekali. Po kwadransie od zejścia ze statku byliśmy już przy bramie fortu, gdzie uczniowie skwapliwie wyciągnęli bloczki biletów i zaczęli je sprzedawać  - po 30 koron. Warto wiec mieć przy sobie jakieś korony w gotówce!: 

     

     

Vardø's main tourist attraction is the Vardohus Festning, a fortress dating back to the late 13th century (although the present structure dates from 1734)

 

Twierdza Vardhous Festning pochodzi z końca XIII wieku, choć obecne jej budowle wzniesiono w roku 1734. Mury twierdzy wykonane z kamienia pokrytego darniną nie są zbyt wysokie - mają zaledwie około 3 metrów:

     

     

   

Ta niewielka (i bardzo wąska) brama pod wieżą to jedyne wejście do wnętrza twierdzy. 

 

Wewnętrzny dziedziniec nie jest zbyt duży i całkowicie jest wypełniony drewnianymi budowlami. Z murów obronnych fotografowałem kościółek z wieżą, która dzięki przeszklonym oknom była jednocześnie wieżą obserwacyjną dla wartowników:

     
     
   

Do wieżyczki wchodziło się z murów po zewnętrznych schodach. Żółty budynek na dziedzińcu to kwatery oficerów:

     

     

 

 

A w tym budynku pokrytym darniną mieściły się kwatery żołnierzy. Obecnie w jego wnętrzu jest ekspozycja muzealna z dawnymi mundurami, fotografiami i bronią:

     
     

 

Forteczka w Vardo została zbudowana dla podkreślenia przynależności tego terytorium do Norwegii, gdyż w dawnych wiekach zapuszczali się w te strony także Rosjanie, w porcie pobierano opłaty od wszystkich statków płynących z Europy na Morze Białe. Nigdy jednak nie była oblegana, a ustawione na murach działa strzelały (i strzelają) tylko z okazji państwowych świąt i urodzin królów oraz 21 stycznia - gdy słońce pojawia się ty na powrót po okresie 59-dniowej wiecznej nocy.

     
     

 

Przed wejściem do fortecy ustawiono współcześnie pomnik króla Hakona VII, który panował w Norwegii przez ponad 50 lat od koronacji w 1906 roku i którego Norwegowie uważają za narodowego bohatera. 

Na statek wróciłem jako ostatni, ale po drodze zdążyłem jeszcze sfotografować najstarsze, drewniane domki miasteczka i zwały śniegu, które w połowie maja wciąż zalegały tu na ulicach przypominając, że to Daleka Północ...

     

     

  Mewy odprowadzały nas, gdy opuszczaliśmy Vardo.

Wkrótce, gdy znaleźliśmy się na otwartym Morzu Barentsa zaczęło solidnie huśtać.

Przyszedł czas wieczornego posiłku. O ile śniadanie i lunch na statkach Hurtigruten serwowane są w formie bufetu, o tyle kolacja podawana jest przez kelnerów w niewielkiej restauracji o dwóch godzinach. Jedzenie jest smaczne i zawiera wiele norweskich dań regionalnych. Posiłki są wliczone w cenę okrężnego biletu. Ale napoje (nawet woda mineralna) serwowane są na życzenie za dodatkową opłatą i - jak się zapewne domyślacie - są drogie. Aby uniknąć pytania kelnera  "co podać do picia?" wystarczy swój kieliszek odwrócić do góry dnem - jak na zdjęciu obok. 

 

 

   
     

  Na statkach Hurtigruten nie ma na szczęście zwyczaju dawania napiwków.

Menu kolacyjne jest codziennie inne, ale zawiera tylko jeden zestaw dań. Tego dnia na przystawkę mieliśmy koktajl z krabów i krewetek.

Na główne danie podano stek z renifera - pamiętam, że był cokolwiek żylasty.

 

  Regionalne norweskie desery są bardzo malownicze :)

Nie pamiętam, jak się nazywało to cudo, ale było bardzo słodkie.

 

 

 

 

 

Wspaniałą rzeczą na tym statku była możliwość obserwowania krajobrazu podczas posiłków przez duże okna restauracji:

     
     
    A było na co patrzeć, to fragmenty najbardziej wysuniętego na północ kontynentalnego wybrzeża Norwegii:
     
     
   

Wysokie klify na trasie do Batsfiordu wciąż pokryte były grubą śnieżną czapą:

     
     
   

Czasami w zatoczkach u stóp skalistych zboczy pojawiały się odosobnione domki. Kto może tu mieszkać i po co? - zastanawiałem się. Oczywiście to rybacy, a powodem są bardzo bogate łowiska.

     
     
   

W ciągu trzech godzin rejsu z Vardo do Batsfiordu zdarzało się, że na kwadrans lub dwa wpadaliśmy w tuman mgły, która jednak szybko ustępowała. Bywało też, że mijaliśmy płynące kontrkursem większe kutry:

     
     
   

Był już wieczór i robiło się pochmurno, gdy dotarliśmy do Batsfiordu. To jeden z największych rybackich portów Norwegii. Przystań Hurtigrunen zlokalizowana jest tu po zewnętrznej stronie półwyspu zamykającego zatokę, co może zmylić turystę, bo nie widać stąd właściwego portu i miasteczka. Ale warto wspiąć sie droga na wzgórze, aby otworzył się taki oto widok na osadęa;

     
     
   

Do Batsfiordu doprowadzona jest od strony lądu droga E6, której przejezdność utrzymywana jest także zimą. Niestety, aby dojść od naszej przystani do centrum miasteczka trzeba obejśc wkoło portową zatokę, a na to podczas półgodzinnego postoju było za mało czasu:

     
     
    To Batsfiord.    Do Berlevag nie doczekałem - sorry! 
     
     
Dzień 8 - Hammerfest, Oksfjord, Skjervoy

Day eight -

 

 

Rzadko zdarzał się taki przypadek, że jakiś port na trasie rejsu Hurtigruten i w drodze na północ i w drodze powrotnej na południe odwiedzaliśmy w porze dziennej. Jednym z takich wyjątków był niewielki port Havoysund. Ale ze była to wczesna pora i postój krótki to nie schodziłem tym razem na ląd, poprzestając na sfotografowaniu kolorowych domków przy lepszym tym razem oświetleniu:

     
     
   

Pamiętam dobrze ten moment, bo było to coś niezwykłego: po wyjściu z Havoysund zaczął padać śnieg. Śnieżyca trwała około 20 minut, po czym niespodziewanie ponownie pojawiło się słońce. Wyszliśmy zza osłony wysp na otwarte morze i statkiem zaczęło tak huśtać, ze obawiałem się, że przy śniadaniu przewróci mi się ustawiona na stole szklanka soku. Mijaliśmy zbudowane na niegościnnym wybrzeżu instalacje do odbioru z rurociągu i skraplania gazu wydobywanego z dna Morza Północnego:

     

     
     
Hammerfest    

     

 

Przed jedenastą "Lofoten" dotarł do Hammerfest - portu mającego ponad 10000 mieszkańców. Od dawna reklamowano go jako "najbardziej wysunięte na północ miasto świata", co wciąż jeszcze obwieszcza wielka tablica na przystani (zdjęcie powyżej). W XXI wieku można dyskutować, czy Hammerfestowi wciąż należy się ten tytuł. Jeśli przyjąć, że za miasto uznamy osadę powyżej 10000 mieszkańców, to na pewno tak. Ale jeśli tą granicę przesuniemy w dół - na przykład do 3000, to znajdą się już miejscowości położone na północ - patrz Wikipedia...

Tuż przy przystani w Hammerfest znajdziecie punkt informacji turystycznej, a przy nim ciekawe mini-muzeum ze starymi zdjęciami miasteczka i wypchanymi okazami tutejszej fauny:

     
     
   

Paradoksem jest może fakt, że podczas 12-dniowego rejsu wzdłuż norweskiego wybrzeża nie widziałem ani jednej foki.

     
     
   

Hammerfest będący dziś ważnym ośrodkiem rybołówstwa i przetwórstwa rybnego rozłożył się na łagodnym zboczu u stóp górskiego masywu:

     
     

 

W Hammerfest jest co oglądać podczas godzinnego postoju - zaczęliśmy od pięknego norweskiego narodowego kościoła, który o dziwo przed południem był otwarty...

... i dzięki temu we wnętrzu można było podziwiać ciekawe witraże oraz obrazy umieszczone na balustradzie chóru, przedstawiające nie tylko świętych, ale także postacie i budowle związane z historią miasta (zdjęcie poniżej).

 

     
     

 

Na drugim krańcu Hammerfest przy głównej, ciagnacej się wzdłuż wybrzeża ulicy odnalazłem także katolicki kościół św. Michała. Archanioł wyobrażony jest tu w postaci mozaiki za zewnętrznej ścianie, ale sam kościół zastaliśmy zamknięty.

 

 

 

 

 

 

Niedaleko tego kościoła, przy nabrzeżnym placyku stoi tutejszy ratusz, a przed nim dwa białe niedźwiedzie - jako że biały niedźwiedź umieszczony został w herbie miasta:

     
     

 

Muszę się przyznać, że podczas spaceru przez Hammerfest  po raz pierwszy doceniłem zabrane z Polski rękawiczki. Mimo słonecznej pogody temperatura nie przekraczała zera, a odczucie zimna potęgował wiejący wiatr.

W krajobrazie miasta wciąż widzieliśmy dużo śniegu. To dla zabezpieczenia przed osuwającym się śniegiem na stromych fragmentach zbocza zainstalowano specjalne stalowe płoty - widać je na zdjęciu obok powyżej ładnej (i w mroźny dzień nieczynnej) fontanny, stojącej obok ratusza.

 

 

 

 

 

Port w Hammerfest jest bardzo ruchliwy - stąd kursują motorowe katamarany wożące ludzi na inne wyspy i do sąsiednich fiordów. Trafiliśmy na wizytę małego żaglowca, który zwiedzały szkolne wycieczki:

     
     
   

W południe opuściliśmy Hammerfest, kierując się do niewielkiego portu Oksfiord. Znów towarzyszyły nam krajobrazy wybrzeża w zimowej szacie, a była już przecież połowa maja!

     
     
 

O 14.30 wyszedłem na pokład, po to tylko, żeby stwierdzić, że w Oksfjord  jest właśnie zadymka śnieżna. Nie było po co schodzić na ląd, tym bardziej, ze postój trwał tylko kwadrans.

 

 

Poprzestałem tylko na jednym zdjęciu zrobionym z górnego pokładu. Tak wyglądał Oksfjord w majowej zamieci:

     
     
   

A po wyjściu z fiordu na otwarte morze zaczęła się solidna huśtawka. Bryzgi fal sięgały środkowego pokładu: 

     
   

Pogoda zmieniała się dosłownie z minuty na minutę. Śnieżna zadymka wkrótce się skończyła i ukazało się błękitne niebo, ale statkiem huśtało dalej:

     
     
   

Kierowaliśmy się teraz do małego portu Skjervoy ukrytego za skalistym przylądkiem. Ponownie mięliśmy okazję do podziwiania krajobrazów wybrzeża i robienia ciekawych zdjęć:

     
     
    Wciąż byliśmy za kręgiem polarnym. Od patrzenia na biel tych śniegów bolały oczy. I przyznam się szczerze, że zaczynałem już tęsknić za zielenią wiosny...
     
     
   

W Skjervoy, gdzie dotarliśmy pod wieczór nie było już widać śniegu. Miasteczko ma około 3000 mieszkańców, których większość utrzymuje się z połowu ryb. Aż strach pomyśleć co by to było, gdyby w morzu nagle tej ryby zabrakło...

     
     

 

Ze statku widać było mały, schludny kosciółek - prawdopodobnie najbardziej reprezentacyjną budowlę miasta. Ile ludzi może na raz pomieścić? - zastanawiałem się. 100, może 200 osób?. Norwescy protestanci widać niezbyt licznie przychodzą na na nabożeństwa, skoro w 3-tysięcznej osadzie wystarczy im taka mała świątynia...

     

 

Dzień 9 - Harstad, Risoyhamn, Sortland, Stokmarknes, Svolvaer

Day nine -

 

 

Gdy wstałem wczesnym rankiem byliśmy już w pobliżu Harstad - portu w którym staliśmy nieco dłużej w drodze na północ. Teraz mieliśmy tylko zabrać pasażerów i po kwadransie płynąć dalej. Nisko zawieszone słońce nieśmiało oświetlało ośnieżone góry, gdy zbliżaliśmy się do znanego nam portu:

     
   

Raz jeszcze mogłem sfotografować historyczny Harstad Church - tym razem na tle nasłonecznionych górskich zboczy:

     

     
   

Po wyjściu z Harstad zaczęła się prawdziwa krajobrazowa uczta. Przy wspaniałej widoczności otwarł się przed nami widok na górzystą wyspę Grytoya:

     

     
   

Stałem na skrzydle mostka (tam wolno pasażerom wchodzić, ale do sterówki to już nie!) zimny wiatr dmuchał mi w twarz, a ja stałem urzeczony przesuwającym się bajkowym krajobrazem:

     

Great landscapes of Grytoy Island 

Paradoksalnie po wyjściu z Harstad zawróciliśmy ponownie na północ, ale było to konieczne, aby opłynąć największą bodaj norweską wyspę Hinnoya. Kanał między tymi wyspami nazywa się Toppsundet.

   

 

     
   

Na Grytoy kursują wahadłowo małe promy przewożąc ludzi i pojazdy. Trafiliśmy właśnie na moment, gdy jeden z nich płynął w kierunku górzystej wyspy:

 

 
Na innym ujęciu ten mały, pusty prom wygląda jeszcze bardziej efektownie. To prawdziwie arktyczny krajobraz. Gdzie jeszcze w świecie można wykonać takie zdjęcie?
 

A ten uwieczniony kamerą pejzaż, w którym jest lazurowa woda, czarne skały, biały śnieg ale i także odrobina zieleni zaliczam do najpiękniejszych widoków zarejestrowanych w tej podróży:

     
   

Gdy podpłynęliśmy bliżej okazało się, że na brzegu, wśród tej zieleni żyją ludzie. Podobno utrzymują się oni już nie tylko z rybołówstwa, ale także z małego rolnictwa, wypasając na widocznych z daleka łąkach swoje bydło.

     
     
   

Gdy zbliżyliśmy się w końcu do tej czarnej, wyniosłej góry i mogłem popatrzeć na nią z profilu okazało się, że to całe pasmo zębatych szczytów. Robi wrażenie! Okolica jest odludna i nie sądzę, aby nawet w środku lata dostępne tu były jakieś turystyczne szlaki:  

     

     

 

 

 Gdy zmieniliśmy kurs na zachodni zamajaczyła przed nami równie górzysta i ośnieżona wyspa Andoya. Wyspę tą od wielkiej Hinnoyi oddzielał tylko płytki przesmyk. W 1922 na rozkaz króla przesmyk ten pogłębiono tworząc dostepny dla statków kanał żeglugowy, który skrócił szlak wodny Hurtigruten o kilkadziesiąt kilometrów. Nazywa sie on Risoyrenna.

     

     

 

 

Pogłębioną część kanału wyznaczają dwa rzędy znaków nawigacyjnych, między którymi podążał "Lofoten":

     

 

 

 

Na Andoyi mieszka obecnie 5000 ludzi. Są tu podobno złoża węgla, których eksploatacja nie jest opłacalna. Na płaskiej części wyspy Andoya funkcjonuje baza lotnicza NATO:

     

     
   

Andoya połączona jest z Hinnoją wysokim mostem (widocznym na zdjęciu poniżej) o długości prawie kilometra. Po prawej stronie mostu - na Andoyi rozsiadła się niewielka osada Risoyhamn, gdzie cumują statki Hurtigruten.

     

     
   

W Risoyhamn mieszka tylko 200 ludzi. Ale statek stoi tu pół godziny, by załadować worki z żyznym torfem, którego wielkie złoża zalegają na wyspie.

     
     
   

My tymczasem urządziliśmy sobie spacer w kierunku przyczółka mostu i dalej - za tą kopiastą górę, skąd otworzył się widok na odnogę fiordu i ośnieżony szczyt. To ładne miejsce - nic dziwnego, że zbudowano o mała restauracją z kilkoma pokojami dla turystów. Ale w połowie maja wszystko tu jeszcze było na głucho zamknięte:

     
     
   

Po półgodzinnym spacerze trzeba było wrócić na statek i pożeglowaliśmy dalej - pod tym wysokim mostem:

     
     
   

Nie było czasu na poobiedni odpoczynek w kabinie, bo wkrótce otworzyły się przed nami kolejne wspaniałe panoramy - to były już wyspy Vesteralen:

     
     
   

To, co było tam w dole na brzegu to w tej chwili było mało ważne. Fascynowały mnie te szczyty. Coś mi przypominały... Zacząłem przeszukiwać pamięć.  Ależ tak, one były podobne do gór w parku narodowym Torres del Paine, na południu Chile!

     
     
     
Sortland  

Gdy zobaczyliśmy przed dziobem ten oto most było już wiadomym, że zbliżamy się do kolejnego sporego portu - Sortland

     
     

Przypadek sprawił, że gdy przechodziliśmy pod tym mostem przejeżdżał nim wycieczkowy autobus, który miał zabrać część pasażerów z naszego statku na (droga i dodatkowo płatną) wycieczkę. Zestawienie tych wszystkich oferowanych wycieczek wraz z cenami można znaleźć na stronie armatora i zamówić je z wyprzedzeniem przez internet. Ale można je zamówić i opłacić także na statku - nawet w przeddzień wycieczki. W wielu przypadkach podczas takiej wycieczki przebywa się jednocześnie drogą lądową trasę między dwoma sąsiednimi portami. Tak yło i w tym przypadku.

     
     

 

W Sortland mieści się główna kwatera norweskiej straży przybrzeżnej. Mają czego pilnować na tym bardzo długim i rozczłonkowanym wybrzeżu! W praktyce najbardziej pilnują swojej strefy połowowej - to wielkie bogactwo tego kraju. W 4-tysięcznym mieście rzuca się już z daleka w oczy kościół ze strzelista wieżą:

     
     
   

Poszliśmy do tego kościoła, ale był zamknięty. Przy kościele jest cmentarz. Ale jak to w Norwegii - nie ma na nim nagrobków, a jedynie pionowo osadzone tablice. Wersja oszczędnościowa.  :)

     
     
    W Sortland nie odnotowałem żadnej starej dzielnicy, jedynie w bezpośrednim sąsiedztwie stoi tak kilka domów w tradycyjnym stylu przystani i zgrabna brama z wieżyczką:
     

     
    Z Sortland juz po 45 minutach popłynęliśmy dalej, mając po prawej burcie Wyspy Vesteralen:
     
     
Stokmarknes  

Kiedy zobaczyliśmy zbudowane na skalistej wysepce weekendowe domki zamożnych Norwegów oznajmiono przez głośniki, że jesteśmy już blisko Stokmarknes.

     
     
   

Gdy "Lofoten" zacumował w Stokmarknes zrobiła się piękna pogoda, co widać na poniższym zdjęciu. Zdecydowałem się także pokazać wam to zdjęcie, bo gdy je robiłem ze statku wyładowywali palety z towarem. Dokonuje tego całkiem okazały statkowy dźwig z zawieszonymi na linie pomarańczowymi widłami, na których paleta przenoszona jest z ładowni na nabrzeże i odwrotnie:

     

     
   

Stokmarknes to ważne i sentymentalne miejsce na szlaku Hurtigruten. Tu bowiem zlokalizowane jest - tuż przy przystani - duże muzeum pokazujące dzieje tej linii żeglugowej - od czasu jej założenia w 1881 roku. Pasażerowie mają do muzeum wstęp bezpłatny. Częścią muzeum jest ustawiony na łądzie i udostępniony do zwiedzania siostrzany statek "Lofotena" - Finnmarken:

     
     

 

Lokalizacja muzeum Hurtigruten w Stokmarknes nie jest przypadkowa - to tutaj w 1881 roku Richard With (jego popiersie obok) założył kompanię żeglugową, która później przekształciła się w Hurtigruten.

 

 

Na udostępnionym do zwiedzania "Finnmarken" można zajrzeć do do oryginalnych kabin 1 i 2 klasy (znacznie skromniejszych niż te na wyremontowanym "Lofotenie" do kuchni i do sterówki:

     
     
   

W muzeum eksponowane są modele i zdjęcia wszystkich chyba statków, które pływały na tej linii, meble, mapy i różne historyczne pamiątki:

     
     
   

Spędziłem w muzeum niemal cały czas pozostający do dyspozycji w tym porcie - 45 minut. Na pewno jest tego warte. Potem udało mi się sfotografować jeszcze tylko stojącą nieopodal na brzegu stylową gospodę:

     
     
   

Po wyjściu ze Stokmarknes nasz statek skierował dziób prosto w tą ścianę wysokich gór, która przesłaniała horyzont. Wiedziałem, że gdzieś tam musi być wąski przesmyk Raftsundet, oddzielający grupę wysp Vesteralen od Lofotów. Daremnie jednak przeczesywałem wzrokiem górzyste wybrzeże:

     
     
   

Kapitan zdecydowanie kierował statek w kierunku tego górzystego wybrzeża, Gdzieś tam musiało być ukryte wejście do tego malowniczego - jak przypuszczałem - przesmyku.

     
     
   

Oczywiście trafiliśmy "bez pudła" do tego wejścia i zaczęła się malownicza żegluga wśród wysokich gór. Ale o niej napisałem już w kolejnej części mojej relacji...

     
 

 

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

 

To the next part of this report

   

Przejście do kolejnej części mojej relacji  

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory