Wyprawa do norweskiej Arktyki - 2014 - Expedition to Nowegian Arctic

Część IIB- powrót na południe: od Lofotów do Bergen - Part two"B"- southbound route:Lofoten to Bergen   

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


For a long time I dreamed of sailing the famous Fjords of Norway. The dream came true in May 2014.

 

 

 

 

Słynne norweskie fiordy oglądałem przed laty od strony lądu, jadąc wypożyczonym samochodem z Oslo przez skałę Preikestolen aż do Geiranger Fiordu. Już wtedy zastanawiałem się, jak te fiordy prezentują się, gdy patrzy się na nie z pokładu statku. Wiedziałem, że duże statki wycieczkowe odwiedzają fiordy, ale są bardzo krótkie wizyty. Znacznie większe możliwości daje rejs norweskim statkiem kabotażowym, który płynie z Bergen aż za krąg polarny - do miejsca, gdzie przy rosyjskiej granicy "kończy się Norwegia" - zachodząc po drodze na krócej lub dłużej do wszystkich portów. W maju 2014 wyruszyłem w tą trasę na pokładzie 50-letniego, ale za to bardzo przytulnego i oferującego niepowtarzalną atmosferę motorowca "Lofoten". Podróż "tam i z powrotem" trwała 12 dni. taką podróż można wykupić z ponad rocznym wyprzedzeniem za pośrednictwem tych agencji, które w Polsce zajmują się sprzedażą rejsów na statkach wycieczkowych lub samemu w internecie - na stronie armatora www.hurtigruten.com 

Pierwszą część relacji z tej nietuzinkowej podróży (etap od Bergen do Lofotów włącznie) możecie znaleźć tutaj, a drugą (etap od Harstad do Kirkenes) tutaj. Trzeci odcinek to już droga powrotna na południe - można o niej przeczytać tu. Ta część opowieści rozpoczyna się w tym miejscu, gdzie grupa wysp Vesteralen dotyka archipelagu Lofotów. 

 

 

   

Po wyjściu ze Stokmarknes nasz statek skierował dziób prosto w tą ścianę wysokich gór, która przesłaniała horyzont. Wiedziałem, że gdzieś tam musi być wąski przesmyk Raftsundet, oddzielający grupę wysp Vesteralen od Lofotów. Daremnie jednak przeczesywałem wzrokiem górzyste wybrzeże:

     
     
   

W kilkanaście minut później zrobiłem kolejne zdjęcie, w którego centralnej części widać coś, co wygląda na niewielką zatokę wciśniętą między górskie szczyty:

     
     
   

Gdy zbliżyliśmy się do tego miejsca można już było zauważyć niskie, skaliste wysepki zagradzające drogę do wnętrza tej "zatoki", ale wciąż nie widać tu szczeliny przez którą statek mógłby się przecisnąć przez te góry:

     
     
   

Pogoda była wyśmienita, a nasz stary kapitan znał doskonale ten zakątek wybrzeża, płynąc "małą naprzód" wsuwaliśmy się powoli w wąski tor wodny między wysepkami. Na jednej z nich zauważyłem światło nawigacyjne ułatwiające żeglugę w trudnych warunkach i nocą:

     
     
   

I to już był ten słynny Raftsundet - fiord czy może raczej naturalny kanał po którego zachodniej stronie piętrzyły się ośnieżone szczyty wysp Vesteralen:

     
     
   

Cieszyłem się jak dziecko z możliwości podziwiania tego krajobrazu przy dobrej pogodzie. Gdy jest tu pochmurno, gdy pada ten pejzaż nie wygląda tak efektownie.

     
     
   

Zagadka ukrytego wejścia do Raftsundet wyjaśniła się, gdy zagłębiliśmy się w zatokę. Okazało się, że w głębi rozlewiska zaczyna się wąski, niewidoczny z daleka kanał - aby do niego wejść trzeba skręcić w zatoce w prawo pod kątem 90 stopni.     

     
     
   

W zatoce hoduje się ryby. W specjalnych, wygrodzonych sieciami zagrodach do których wsypuje się lub wlewa pożywienie:

     
     
   

Nad Raftsundet przerzucony jest już teraz wysoki most, łączący wyspy Vesteralen (po lewej stronie zdjęcia) z Lofotami:

     
     
   

Na zdjęciu powyżej można ocenić szerokość przesmyku - to niewiele ponad sto metrów.

I tak mijały nam kwadranse na podziwianiu niezwykłych krajobrazów. Niezwykłych, bo te góry były bardzo blisko:

     

 

   
   

Gdzieś po drodze dogoniła nas duża motorówka na którą przesiedli się ci spośród pasażerów, którzy wykupili wycieczkę podczas której mieli karmić rybami żyjące w tej okolicy morskie orły:

     

 

 

 

Zarówno oni na tej małej motorówce jak i my - na znacznie większym "Lofoten" płynęliśmy teraz do słynnego Fiordu Trolli - Trollfjorden, który jest odgałęzieniem Raftsundet po stronie Lofotów. 

     
   

Nie miałem pojęcia, jak wygląda Fiord Trolli. Wiedziałem tylko z przewodnika, że ma 2 kilometry długości. Mogłem sobie jedynie wyobrażać, że może on wyglądać jak miniatura oglądanego kiedyś Geirangen Fiordu.

     
     
   

Linia żeglugowa Hurtigruten na okładce swojego przewodnika reklamuje całą swoją trasę od Bergen do Kirkenes jako "najpiękniejszą podróż świata". ja bym odpowiedział: -Zależy co kto lubi!  Ale myślę, że po odwiedzeniu wszystkich krajów świata mam prawo stwierdzić: dla miłośników górskich i morskich krajobrazów te widoki rzeczywiście należą do najpiękniejszych na świecie:

     
     
   

Raftsundet ma około 20 kilometrów długości i w znacznej części można go podziwiać z samochodu. Uważni obserwatorzy mogą dostrzec na tych zdjęciach także drogę przebiegającą tuż nad wodą, u podnóża gór - to strona Vesteralen:

     
     
   

Przejście tego dnia odcinka między dwoma sąsiednimi portami - od Stokmarknes do Svolvaer trwa nieco ponad trzy godziny, ale warto cały ten czas spędzić na pokładzie bo jest to jeden z najbardziej spektakularnych odcinków całej trasy:

     
     
   

-Zbliżamy się do Fiordu Trolli! - oznajmiają przez statkowe głośniki. Rozglądam się i widzę, że jesteśmy w miejscu, gdzie Raftsundet rozszerza się nieco, a na środku powstałego rozlewiska wystaje ponad wodę kilka mniejszych i większych wysepek:

     
     
   

Wejścia do Trollfijorden wciąż jeszcze nie widać, a my tymczasem zupełnie niespodziewanie zmieniamy kurs aż o 180 stopni, opływając te drobne wysepki i przeciskając się między nimi do podnóża tej wysokiej, ośnieżonej góry:

     
     
   

Sam bym pewnie do tego nie doszedł, ale ktoś pokazuje palcem - to tam za tym niskim skalistym cyplem zajmującym lewą stronę zdjęcia ukryte jest wejście do Fiordu Trolli:

     

     
   

To chyba moje najlepsze zdjęcie  Fiordu Trolli. Zrobione zostało od wejścia, które ma tylko 100 metrów szerokości. Na nieszczęście późnym popołudniem, kiedy dociera tu statek Hurtigruten w drodze na południe słońce świeci z przeciwka, co nie sprzyja fotografom: 

     

     
   

Góry piętrzące się po obu stronach Trollfjorden mają od 600 do 1100 metrów wysokości. Trzeba przyznać, że te niemal pionowe skały robią wrażenie: 

     
     
   

Statek sunie bardzo wolno, bo choć nie grozi nam żadna mielizna (wyczytałem gdzieś, że Trollfjorden w swoim najgłębszym miejscu ma 72 metry głębokości) to wewnątrz fiordu jest bardzo ciasno.

     

     
   

Z północnej, wyższej ściany Trollfjorden spadają mniejsze i większe kaskady wody. Podobno u krańca fiordu był kiedyś całkiem pokaźny wodospad, ale zniknął, gdy zbudowano tam miniaturowa elektrownię wodną, kierując górską wodę na jej turbiny:

     
     
   

U krańca Trollfjorden  nieco się rozszerza umożliwiając statkowi bezpieczne zawrócenie. Gdy płynęliśmy na powrót do wejścia oświetlenie było już lepsze. Przed tą ciemną wyspą skręciliśmy w prawo i wróciliśmy na nasz kurs zmierzając ponownie do Svolvaer - stolicy Lofotów:

     

     

Po przybyciu o 18.30 do Svolvaer (więcej o tym porciku w opisie czwartego dnia żeglugi) szybko pomaszerowaliśmy do oczekującego autokaru. Zdecydowałem się na wykupienie kilkugodzinnej wycieczki chcąc popatrzeć na Lofoty także od strony lądu. Na statek mieliśmy ponownie wrócić w porcie Stamsund. Pierwszym obiektem na który zwrócił uwagę przewodnik po wyjeździe z miasteczka była wielki drewniany kościół w Storvagan. Nazywany jest Katedrą Lofotów i jest podobno największą drewnianą budowlą Północnej Norwegii. W kościele jest aż 1200 miejsc siedzących. Czytałem, że wszystkie te miejsca są wypełnione w okresie "dorszowych żniw" (styczeń-kwiecień) gdy do Svolvaer ściągają tysiące sezonowych rybaków.

     
     
   

Podczas wycieczki mięliśmy zobaczyć trzy spośród siedmiu wysp składających się na archipelag Lofotów. Pierwszym (i jak się później okazało jedynym) postojem po drodze była rybacka osada Henningsvaer  zbudowana na dwóch przybrzeżnych wysepkach. Łącza je mosty. A w tle osada ma ładne góry:

     
     
   

Henningsvaer ma zaledwie 750 stałych mieszkańców. Kanał między wysepkami już w dawnych czasach był dogodnym, dobrze osłoniętym portem dla rybackich łodzi. Dziś cumują tu także turystyczne motorówki i jachty:

     

     
   

 Niestety w ostatnich latach do osady wkroczyła komercja. Dawne rybackie domki zmieniono na drogie pensjonaty, kafejki i sklepiki z pamiątkami:

     
     
   

Obok przemysłu turystycznego w dalszym ciągu funkcjonuje także przemysł rybny. Przy moście wprowadzającym  na wyspę stoją wielkie rusztowania z tysiącami suszonych ryb. Normalnym widokiem są także dorsze suszące się na stojakach miedzy domami. Dla ochrony przed kotami i ptactwem często przykrywa się je siecią:

     
     
   

Podczas spaceru po osadzie w pewnym momencie zauważyłem statek Hurtigruten płynący wzdłuż wybrzeża w kierunku Raftsundet. Szubko pobiegłem na wybrzeże i... wyszło z tego całkiem niezłe zdjęcie:

     

     
   

W jednym z większych domów Henningsvaer na trzech kondygnacjach urządzono "galerię", gdzie jest miedzy innymi sala projekcyjna. Każda wycieczka  ogląda tu ciekawy, 15-minutowy slide show o Lofotach wyświetlany na szerokim, trzyczęściowym ekranie, z pięknym podkładem muzycznym.

     
     
   

Przed wjazdem do osady, koło parkingu znalazłem stary, zaniedbany ale autentyczny rybacki dom, O takim dużym domu miejscowi mówią  bua - w odróżnieniu od małego domku - stua.

     

     
   

W "galerii" można obejrzeć także obrazy i zdjęcia Lofotów. Można kupić albumy i pocztówki. Po obejrzeniu wystawy odniosłem wrażenie, że Lofoty najlepiej prezentują się z... lotu ptaka - tak jak na tej reprodukcji:

     
     

 

Nie mieliśmy tego wieczora dobrych warunków do zdjęć. Słońce z trudnością przedzierało się przez grube chmury. Życie na Lofotach nie jest łatwe. Przewodnik opowiadał, że wioski Lofotów szybko się wyludniają, zamykane są szkoły i sklepy. Po chleb trzeba czasem jechać nawet 25 kilometrów. Widzieliśmy najładniejszą plażę na Lofotach. Kusząco wygląda, tyle tylko, że niska temperatura wody przez cały rok nie zachęca do kąpieli: 

     
     
   

Na całych Lofotach mieszka obecnie tylko 25 tysięcy ludzi, z tego aż 11 tysięcy na wyspie Leknes, gdzie przejeżdżamy obok ulokowanego na wzgórzu małego katolickiego klasztoru. Przed powrotem na statek oczekujący w Stamsundzie przewodnik pokazuje najstarszą, 300-letnią chatkę rybacką. Rozpada się... Nie ma tu chyba urzędu konserwatora zabytków.

     
     
   

Przyznam się, że ta droga wycieczka po Lofotach nie spełniła moich oczekiwań. Może dlatego, że brak słońce nie pozwolił docenić pejzażu. Pewnie również dlatego, że był tylko jeden 1,5-godzinny (moim zdaniem zbyt długi!) postój. Ale tego nie dało się przewidzieć.  Wy będziecie mądrzejsi o moje doświadczenia   :)

     
     
     
     
     
Dzień 10 - Nesna, Sandnessjoen, Bronnoysund, Rorvik

Day ten -

Wcześnie rano ponownie przekroczyliśmy krąg polarny. Tego ranka niestety nasze pogodowe szczęście nas na dobre opuściło - od rana mieliśmy całkowite zachmurzenie i przelotny deszcz. Pierwszy port zobaczyliśmy w końcu - we mgle - i to była bardzo nieprzyjemna niespodzianka.

    Nesna
     

 

   

 

Nie widziałem w Nesna sensu schodzenia ze statku, tym bardziej, że postój był krótki. Potem nieco ponad godzinę żeglowaliśmy do

Sandnessjoen

 

Tu pogoda była już nieco lepsza i pół godziny postoju pozwoliło na wyjście na deptak małego miasteczka, które ma 7500 mieszkańców. Ta zamknięta dla ruchu kołowego i wypełniona sklepami ulica prowadzi w kierunku odległego kościoła. Na tyle odległego, że nie udało mi się do niego dojść podczas krótkiego, półgodzinnego postoju.

     

   

Przyjemnie było odnotować pierwsze oznaki wczesnej wiosny - drzewka na deptaku miały już małe listki. Po tylu dniach oglądania surowych, arktycznych krajobrazów mieliśmy na powrót w pejzażu świeżą zieleń. 

     

 

Sadnessjoen ma bogatą historię. To tu rezydował Torolv Kvedulvsson, przywódca Wikingów zbierający podatki dla króla Haralda. Nie jestem pewien do końca, ale to chyba właśnie on wyobrażony jest na tym pomniku ustawionym w centrum miasta.  

Pomników jest tu kilka, ale niestety w miasteczku nie zauważyłem wielu tradycyjnych domów (poza tym na zdjęciu poniżej):

     

   

Sandnessjoen żyje dziś nie tylko z rybołówstwa i turystyki ale także przemysłu, handlu i rolnictwa - tak przynajmniej piszą w wydawnictwach, choć w to rolnictwo to trudno uwierzyć bo te tereny leżą przecież jeszcze bardzo blisko kręgu polarnego.

     
   

Po wyjściu z tego portu mieliśmy defilować wzdłuż pięknego pasma górskiego z ustawionymi szeregiem siedmioma charakterystycznymi szczytami. Tymczasem tego dnia Siedem Sióstr tonęło we mgle. Powyżej linii zieleni świerkowego lasu widać było tylko podstawę ośnieżonych gór. Może wam uda się je zobaczyć :)

     

     
Bronnoysund  

 

O 15.45 zgodnie z rozkładem rejsu zawinęliśmy do Bronnoysund.

     
     

  Pięciotysięczne miasteczko jest ważnym węzłem transportu - na sąsiednie wyspy i do pobliskich fiordów kursują stąd takie oto niewielkie katamarany...

W Bronnoysund mieliśmy ponad godzinę na spacer po mieście, gdzie znaleźć można przykłady architektury z okresu międzywojennego (miasto powstało w 1923 roku):

     
     
   

Tutejszy kościół wyróżnia się wśród innych świątyń oglądanych na tym szlaku, bo zbudowany jest nie z drewna, ale z solidnego kamienia. Ponadto, jak widać na zdjęciu poniżej - główna nawa usytuowana jest poprzecznie w stosunku do wejścia zaprojektowanego pod wieżą:

     
     
   

Kościół otoczony jest ładnym parkiem, a po drugiej stronie parku zbudowano nowy, niski ratusz obok którego stoi ten dawny budynek magistratu - moim zdaniem znacznie ciekawszy: 

     

     

Wkrótce po wyjściu z Bronnoysund "Lofoten" zboczył nieco ze szlaku, aby pasażerowie mogli obejrzeć pewien fenomen natury - skałę Torghatten, którą ja na własny użytek nazwałem Skałą Przestrzelonego Kapelusza. Bo zgodnie z jedną spośród licznych norweskich legend ta góra kształtem przypominająca kapelusz to skamieniały kapelusz króla goniącego piękną kobietę o imieniu Lekamoya. Kapelusz został przestrzelony strzałą niejakiego Hestmanna, który chciał uchronić kobietę przed natrętem. Dziura w skale ma 160 metrów długości, jest wysoka na 25 merów i szeroka na 15. Naukowcy twierdzą, że to morze wyrzeźbiło ten otwór, gdyż kiedyś ta góra była zanurzona w morzu. Gdy morze wypłukało otwór nastąpiło wypiętrzenie terenu i dziś otwór znajduje się na wysokości 112 metrów nad poziomem morza.

   

 

     
   

Gdy wieczorem tego dnia dotarliśmy do małego portu Rorvik padał deszcz, a miasto przesłaniały portowe magazyny - zdecydowałem pozostać na statku.

     

 

Dzień 11 - Kristiansund, Molde

Day eleven -

 

  17 maja - Dzień Konstytucji - święto narodowe Norwegii rozpoczęło się dla nas wczesnym rankiem w Trondheim.

 To była bardzo miła niespodzianka: gdy przyszliśmy rano na śniadanie zastaliśmy restauracje udekorowaną odświętnie - nawet serwetki na stołach były w barwach narodowych!  W dodatku pojawił się zespół, który podczas posiłku śpiewał a capella norweskie piosenki ludowe:

 

 

 

     

 

Długo klaskaliśmy sympatycznemu sekstetowi, ale w końcu trzeba było ich pożegnać, bo zbliżał się czas naszego wyjścia z Trondheim.

Po kilku kolejnych godzinach żeglugi załoga zaprosiła pasażerów na udekorowany brzozowymi gałązkami tylny pokład na świąteczne barbeque (BBQ). W Polsce mówi się czasami o kiełbasie wyborczej. Tu mieliśmy kiełbaski świąteczne. Doceniliśmy ten miły gest, ale wyznam szczerze, że smakiem te kiełbaski nie umywały się do polskich. Czyżby oni dodawali do surowca także ryby?  Lampki szampana z okazji 200-lecia niestety nie było...

Gdy w końcu na skalistym półwyspie po lewej burcie pojawiła się ta samotna latarnia morska to oznaczało to, że   kolejny większy port - Kristiansund jest już blisko:

     
     
   

Wkrótce w głębi fiordu zobaczyliśmy miasto - rozłożone po obu jego stronach. Mieliśmy ponownie szczęście do pogody - Kristiansund w promieniach popołudniowego słońca prezentował się naprawdę pięknie:

     

     
   

W kwietniu 1940 roku Kristiansund został niemal doszczętnie zniszczony podczas niemieckiego nalotu. Ale po wojnie miasto odbudowano w stylu nawiązującym do tradycyjnego. Miasto rozłożyło się po dwóch stronach fiordu ad którym przerzucono dwa wysokie mosty. Ale na przeciwległy brzeg można się także dostać takim archaicznym i przez to sympatycznym wodnym tramwajem:

     

     
   

Tuż obok miejsca, gdzie zacumowaliśmy stały statki badawcze, kutry i jachty - większość z nich w świątecznej, flagowej gali. Czuło się niecodzienną atmosferę:

     

     
   

Już wcześniej załoga statku poinformowała nas, że władze miasta Kristiansund zaprosiły nas do udziały w miejskiej paradzie z okazji narodowego święta. Dlaczego nie?  Rozdano nam kotyliony w barwach narodowych Norwegii i chorągiewki. W kilka minut po zejściu na nabrzeże usłyszeliśmy melodię dziarskiego marsza - to zbliżała się orkiestra dęta, za którą mieliśmy pomaszerować:

     
     

 

 

Dziewczyny z załogi pojawiły się w galowych mundurach, a jeden z młodszych oficerów - z transparentem na którym namalowana była nazwa i sylwetka naszego statku:

 

 

 

     

 

 

Za nami ustawiła się kolumna jakiegoś klubu sportowego, A za nimi - kolejna grupa ze swoją chorągwią i jeszcze jedna...

No i pomaszerowaliśmy wśród ludzi stojących na chodnikach. Oni fotografowali nas, a my ich. A było co fotografować, bo aby zamanifestować swój patriotyzm w dniu narodowego święta Norwegowie wychodzą na ulicę w swoich ludowych strojach. Starsi i młodzi - wszyscy bawią się przy tym doskonale. Chciało by się zapytać: dlaczego nie u nas? Już widzę te ulice pełne kaszubskich, łowickich i krakowskich strojów - to by dopiero była frajda! 

     
     
     

 

Stali w otwartych oknach i na balkonach swoich domów:

     
     
   

Trasa parady była tak wyznaczona, abyśmy przeszli pod oknami miejskich szpitali i domów pogodnej starości. Chodziło o to, aby także ludzie z ograniczoną możliwością poruszania się mogli popatrzeć bodaj z okien na ten kolorowy korowód i posłuchać dętych orkiestr, których w całym ciągu parady maszerowało kilka.

 

 

 

 

 

Gdy przyszła pora wypłynięcia z portu nasza dęta orkiestra z muzyką odprowadziła nas pod statek. Pomachaliśmy im rękami, zawyła syrena i popłynęliśmy pod tym wysokim mostem w kierunku otwartego morza.

W Kristiansundzie przybyło nam także kilkunastu pasażerów.  Niektórzy ze względów oszczędnościowych nie wykupywali miejsc w kabinach. I jak widać na poniższym zdjęciu spali smacznie na kanapach w lounge. Myślę, że ja podróżując w takiej wersji miałbym jednak pewien problem: przy moim wzroście nie mógłbym się wyciągnąć  :)

 

   

 

 
 
Dzień 12 - Floro, Bergen

Day twelve -

 

 

Pierwszym obiektem, który rzucił mi się w oczy, gdy wyjrzałem przez okno następnego ranka był płynący z przeciwnego kierunku statek Hurtigruten "Trollfjord". To nowa jednostka i nie mam pojęcia, czy na niej także można znaleźć takie miejsca noclegowe dla trampów:

     

  

     

 

Zapamiętałem, że gdzieś blisko tego miejsca mijanki oba statki kolejno przepływały pod wysoką skalną ścianą, z której spadały wodospady. Warto więc tego poranka wstać wcześnie!

Potem u wejścia do kolejnego fiordu przepływaliśmy obok samotnej latarni morskiej, która przycupnęła na maleńkiej i niskiej skałce. Gdy fala jest sztormowa, to pewnie bryzgi morskiej wody obmywają okna... 

Wciąż towarzyszyły nam góry, ale na tych szczytach nie było już prawie śladów śniegu:

 

     
     

 

Kwadrans przed ósmą dotarliśmy do miasteczka Floro. W tle, za strzelistą wieżą kościoła widać było jednak śnieg na szczytach. Ale pomyślałem sobie, że to normalne, bo te góry były bardzo wysokie!

 

Samo Floro skąpane już było w świeżej, wiosenne zieleni:

 

 

C

 

Przystań, jak widać jest tu zlokalizowana bardzo blisko centrum miasteczka. Więc, choć postój zaplanowany był tylko na dwa kwadranse postanowiłem zejść na ląd. 

     

     

 

 W niedzielny poranek Floro jeszcze spało. Trzeba się było wspiąć zupełnie pustą uliczką wzdłuż linii drewnianych domów, aby znaleźć się przy tym widocznym z daleka kościele. Mimo niedzieli, o godzinie 8.00 był jeszcze na głucho zamknięty.

 

Zawróciłem więc do portu, by popatrzeć na stare składy przeglądające się w wodzie kanału:

     

 
W  

Tuż obok zbudowano hotel i choć jest to zupełnie nowa budowla to nawiązuje ona swoją architekturą do leciwego sąsiedztwa - okazuje się że dbają tu o to, by nie wprowadzać architektonicznego chaosu...

     

 

   
    Ale moim najsympatyczniejszym wspomnieniem z Floro jest ten pomnik na nabrzeżu przedstawiający małego rybaka: 
     

 

   

Steinsundet

 

 

Pożeglowaliśmy dalej wśród wysp, a potem przez Steinsundet. Steinsundet to nie żaden port, ale kolejny ciasny i bardzo malowniczy fiord, usiany skalistymi wysepkami. 

   

 

 

 

 

W tym kamiennym krajobrazie mieszkają ludzie. Zajmują się hodowlą ryb. Wyczytałem, że w tym regionie Norwegii naliczono 1700 wysp i wysepek, a mieszka tu tylko 900 ludzi! Śladów działalności człowieka było po drodze niewiele. Tylko od czasu do czasu przy wysepkach pojawiały się zagrody rybnych farm:

   

 

     

 

 

Trzeba przyznać, że krajobraz był niepowtarzalny. Podobnego pejzażu nie widzieliśmy nigdzie indziej na naszej trasie.

     

 

     

 

 

Nasz rejs nieuchronnie zbliżał się do końca. W Bergen mieliśmy zacumować o 14.30, ale kazano nam opuścić kabiny już o 10.00, aby załoga mogła posprzątać kabiny przed zaokrętowaniem kolejnej grupy turystów...

   

 

Bergen

 

 

Po 11 dniach nieobecności Bergen powitało nas słońcem:

     
   

Po drugiej stronie basenu, w którym cumują statki Hurtigruten można znaleźć ciekawe przykłady nowoczesnej architektury - to zupełnie inna twarz Bergen:

     

     
C    

 

Od tego basenu trzeba wspiąć się uliczkami na widoczne na zdjęciu niewielkie wzgórze i dopiero za nim znajduje się zabytkowa część Bergen umieszczona jako zespół na liście światowego dziedzictwa UNESCO.

 

 

 Przyszło nam pożegnać sympatyczną załogę. Po dwunastu dniach na takim małym statku wszyscy się już znają. Kompania oferuje kosztowny transfer ze statku na dworce i lotnisko, ale ja wcześniej przestudiowałem najkrótszą drogę z przystani do zarezerwowanego hostelu i poszedłem pieszo...

 

 

To było tylko około 20 minut marszu. Bergen ma wiele ciekawych, starych uliczek i właśnie w takim kwartale zlokalizowany był wybrany hostel: 

     

     

 

Najlepszym wyborem dla niskobudżetowego turysty, który chce przenocować w centrum miasta wydał mi się Marken Guesthouse - to ten duży dom z malowanymi na żółto piętrami. Wchodzi się do niego z bocznej uliczki, która pokazałem na zdjęciu i staromodną windą wjeżdża się na czwarte piętro.

Noclegi można zarezerwować np. przez portal booking.com

 

 

 

 

 

 

Duży dwuosobowy pokój z łazienką na korytarzu był jak na norweskie warunki względnie tani. Trzeba jednak pamiętać, że jeśli nie przywieziemy własnego bieliźnianego śpiwora, to wypożyczenie pościeli kosztuje 65 koron od łóżka. Z wielkiego okna otwierał się widok na zbocze góry, u stóp której leży stare miasto:

 

     

 

 

Po pozostawieniu bagażu ruszyłem na spacer po mieście, by skorzystać z szansy która dawała piękna pogoda. Tylko 5 minut idzie się od "Marken" do okazałego budynku stacji kolejowej: 

   

 

     
   

 

Równie solidnie prezentuje się niezbyt odległa miejska biblioteka:  

     

     
   

Niemal w centrum Starego Miasta znajdziecie duży plac Festplassen, otoczony ładnymi kamieniczkami. Środek placu zajmuje obramowany zielenią duży staw:

     

     
     

A ze środka stawu tryska wysoko w górę efektowna fontanna: 

     

     

 

Wygląd tutejszej siedziby miejskich władz zupełnie nie koresponduje z naszymi wyobrażeniami ratusza. Stojący blisko stawu w poprzecznej uliczce ratusz to wysoki biurowiec, który nie mieścił mi się w wizjerze aparatu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dzisiejsze Bergen ma około ćwierć miliona mieszkańców. Ale w niedzielne popołudnie w ulicach starego miasta wcale nie widać było tłumu:

     
     

 

Obiektem zainteresowania każdego turysty może być bergeńska katedra, wciśnie ta miedzy kamieniczki starego miasta. Mimo niedzieli była zamknięta. Na froncie wieży jest tu widoczna data 1707, ale Bergen może się poszczycić metryka z 1070 roku. Od 1217 do 1299 było stolicą Norwegii. Potem stolice przeniesiono do Oslo, ale Bergen pozostało ważnym ośrodkiem handlowym i członkiem Ligi Miast Hanzeatyckich.

Znacznie mniejszy od katedry jest położony bliżej portowego basenu Korskirken (zdjęcie obok). Tu miałem szczęście - kościół był otwarty i do tego odbywał się koncert.  Orkiestra z solistką grała V koncert fortepianowy Beethovena...

 

 

 

 

 

 

Muzyka w starym wnętrzu wybrzmiewa bardzo pięknie i dlatego myślę, że warto polecić to miejsce szczególnie tym Polakom, którzy okresowo pracują w Bergen i interesują się muzyką. 

 

     

     

Ozdobą Korskirke są kolorowe witraże - ten największy umieszczony jest w prezbiterium...

 

     
     

 

Ten niepozorny biały domek na zdjęciu obok kryje dolną stację kolejki terenowej wożącej turystów na górę Mt Floyen. Ta kolejka, a właściwie widok, który otwiera się z jej górnej stacji to jedna z największych turystycznych atrakcji miasta. Powrotny bilet kosztuje 85 koron. Tłoku przed sezonem nie było...

 

 

W wagoniku warto zając miejsce przy tylnym oknie, bo w miarę jak będziemy się wznosić, będzie się otwierał coraz szerszy widok.

 

 

 

To zdjęcie zrobiłem jeszcze przez okno kolejki:

 

     

     
   

Niestety, dopiero na górze okazało się, że najciekawszy widok na miasto o tej porze wymaga patrzenia pod słońce. Ten pejzaż wciąż jest efektowny, ale jeśli będziecie mieć możliwość manewru w czasie, to przyjedźcie tu w pogodny poranek - i widok i zdjęcia będą jeszcze lepsze!

     

 

 

 

Najciekawsza część miasta była widoczna pod nami. Widać stąd było nawet nasz sędziwy "Lofoten", który w kolejny rejs wychodził dopiero wieczorem. To ta mała łódka w małym, środkowym basenie w lewej części zdjęcia:

     

O

 

 

 

Teleobiektyw kamery pozwolił przybliżyć nasz mały statek. Mały... hmm... tylko tak się wydaje!  Ma 87 metrów długości! 

 

Przy górnej stacji kolejki, na wysokości 320 metrów  jest ładnie urządzony taras (na szczęście bezpłatny) gdzie można siedzieć godzinami i kontemplować panoramę, opalać się, czy urządzić sobie mały piknik:

     

     

A za stacją jest plac zabaw dla dzieci, gdzie jak widać nie tylko dzieci fotografują się przy gigantycznych postaciach norweskich trolli.

 

 

 

Aby zaoszczędzić połowę wartości biletu zamiast zjeżdżać w dół kolejka można schodzić do miasta pieszo: cienistą i dobrze oznakowaną ścieżką, która zygzakami opada do zabytkowej części miasta.

 

Jeszcze zanim zejdziemy na poziom kanały portowego można zrobić kilka zdjęć w tych stromych, malowniczych uliczkach:

     
     

Najstarszym kościołem Bergen i jednocześnie najstarszą zachowana budowa miasta jest romański Mariakirken z 1100 roku (na zdjęciu obok). Kiedy do niego dotarłem okazało się, że kościół jest w remoncie - otoczony wysokim płotem. To, co udało mi się uwiecznić to jego wysokie wieże.

 

   

W tym samym rejonie starówki znajdziecie forteczkę Bergenhus Festning z Wieżą Rosenkranza. Kompleks mieści obecnie muzeum wojskowe.

 

 

Od strony zachodniej - z parku pięknie prezentuje się należący do tego samego kompleksu gotycki Hakons Hall:

     
     
   

Na trasie ostatniego spaceru po mieście nie mogło oczywiście zabraknąć nadbrzeżnej dzielnicy Bryggen - tej właśnie, którą doceniło UNESCO umieszczając ją na swojej liście. W ciepłe niedzielne popołudnie przy stolikach wystawionych przed linią zabytkowych domów siedział tłum ludzi. Pili raczej piwo niż kawę...  :)

     
     
   

Pomarańczowy budynek po lewej stronie zdjęcia mieści muzeum Hanzy. W Bergen znaleźć zresztą można wiele innych muzeów: Galerię Sztuki, Muzeum Morskie, Akwarium, Muzeum Rybołówstwa, Bryggen Museum, Muzeum Historyczne. Ale na ich zwiedzanie trzeba mieć dużo więcej czasu i... pieniędzy, bo Norwegia jest droga. 

     

     
   

Wracałem tego wieczora do hostelu z przeświadczeniem, że podróż która się właśnie kończyła spełniła moje wszelkie oczekiwania. A nawet więcej - pogoda była znacznie lepsza niz przypuszczałem co przełożyło się na wspaniałe widoki prawie na całej długości naszej trasy...

     

     

 

Następnego poranka pomaszerowałem na stację autobusów (zdjęcie obok) skąd co 20 minut ze stanowiska N odjeżdża specjalny autobus na lotnisko. Można płacić za przejazd gotówka, ale także i kartą! To jest jego przystanek przelotowy więc warto mieć pewna rezerwę czasu na wypadek, gdyby przyjechał wypełniony.

Po 30 minutach byliśmy na lotnisku. I tu utknąłem u bardzo skrupulatnych pań z "security". Plecaczek zjechał na boczną linię i kazano mi go otwierać po to tylko by stwierdzić, że "woda po goleniu, krem i pasta do zębów" powinny być w osobnej torebce. Bądźcie czujni - one zawsze mają rację!  :)   Za to przy wyjściu do samolotu taniej linii wizz nikt już nie mierzył i nie ważył podręcznego bagażu... 

Bezpośredni lot do Gdańska minął mi szybko. W domu rozpakowałem mój skromny bagaż i... zacząłem myśleć o kolejnej podróży.

Dziękuję moim Czytelnikom za cierpliwość. mam nadzieje, że moje zdjęcia i komentarz pomogą w przygotowaniu Waszych wypraw, a przede wszystkim pomogą odpowiedzieć na pytania: czy to jest to, co nas pociąga?, czy warto? A jeśli tak, to jak to zrobić najtaniej? Czekam na ewentualne pytania przysłane na adres e-mail zamieszczony w głównym katalogu.

Radosnego planowania światowych wypraw! 

 

Wojciech Dąbrowski

   

 

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

To my travel reports

 

 

Przejście do strony "Raporty z moich podróży"

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory