Samotnie do Ameryki Południowej - Solo to South America

Część V - Przez Andy do Argentyny    -    Part Five - Through the Andes to Argentina 

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


 

In December 2016 I successfully completed a fascinating, though not the easiest trip to the Patagonia.  Map the route you can see here. In Patagonia, I was already twice, but I visited mainly the East -  the Argentinean part. This time, I set off to the western part. I knew the Patagonia Chilena for bad roads, a maze of islands, rarely visited fabulous fjords and glaciers - it's much bigger challenge for the traveler. To many interesting places you can get there only by water, using irregular transport - and I was not sure if I was going to succeed... therefore once again a great adventure, improvisation, wiping a new trail.

In the first part of the report I described Puerto Montt and Chiloe Island. At the southern end of this large island - in Quellon I boarded the ferry to sail back to the mainland, and to admire on the way the scenery Chilean islands and fjords. Ferry is named "Queulat". In the second part of my report I described 34-hours long sail aboard "Queulat" to Puerto Chacabuco. Here I left the ship to begin the land stage of my trip: by the famous road Carretera Austral drawn through the sparsely populated areas of Southern Chile. I was going to get to the very end - place, where further south is no longer any road... About the beginning of this stage I wrote in the third part, and the end of Carretera Austral is described in part four.

 

W grudniu 2016 roku pomyślnie zakończyłem fascynującą, choć wcale nie najłatwiejszą podróż do Patagonii!  Mapkę trasy możecie zobaczyć tutaj. W Patagonii byłem już wcześniej - nawet dwukrotnie, ale zwiedzałem głównie jej wschód - część argentyńską. Tym razem wyruszyłem do części zachodniej.  Wiedziałem, że Patagonia Chilena to kiepskie drogi, labirynt wysp, rzadko odwiedzanych fiordów i bajecznych lodowców - to znacznie większe wyzwanie dla podróżnika. Do wielu ciekawych miejsc można dotrzeć tam tylko drogą wodną, nieregularnym transportem - i wcale nie byłem pewien, czy mi się to uda... Zapowiadała się zatem po raz kolejny wielka przygoda, improwizacja, przecieranie nowego szlaku.

W pierwszej części relacji opisałem Puerto Montt i wyspę Chiloe. Na południowym krańcu tej dużej wyspy - w Quellon wsiadłem na prom, by popłynąć z powrotem na kontynent, a po drodze podziwiać krajobrazy chilijskich wysp i fiordów. Prom nazywał się "Queulat". W drugiej części relacji opisałem 34-godzinny rejs na jego pokładzie do Puerto Chacabuco. Tu, po zejściu ze statku rozpoczął się lądowy etap mojej podróży: słynną szosą Carretera Austral poprowadzoną przez słabo zaludnione tereny Południowego Chile zamierzałem dotrzeć do jej samego końca - miejsca. skąd dalej na południe nie prowadzi już żadna droga... Jak zaczął się ten etap napisałem w trzeciej części, a jak się skończył w Villa O'Higgins - w części czwartej.

 

 

Ten rozdział mojej opowieści rozpoczyna się w Andach - nad wysokogórskim jeziorem Lago O'Higgins, które musiałem najpierw przepłynąć, by następnie pieszo wyruszyć ku argentyńskiej granicy. W tej okolicy nie ma bowiem żadnej szosy, która przecinała by Andy, łącząc oba kraje. Trasa tego "crossingu" pokazana jest na mapce obok. "Crossing" funkcjonuje w obu kierunkach i oferowany jest przez dwie agencje: chilijską  z Villa O'Hihhins i argentyńską z El Chalten.

Dokładne dane o transporcie na tej trasie łącznie z terminarzem rejsów znajdziecie na tej stronie:

www.villaohiggins.com/crossing/border1.htm

Pieszy szlak prowadzący przez granicę rozpoczyna się po drugiej stronie jeziora w przysiółku Candelario Mancilla i tam właśnie zmierza stateczek z Puerto Bahamondes. Ten przysiółek to wciąż jeszcze jest terytorium Chile.

Właściciele statku proponują turystom także (za dodatkową opłatą) opcjonalny rejs z Candelario do pięknego lodowca O'Higgins spływającego z gór w bocznym ramieniu jeziora. Statek obraca z Candelario do lodowca i z powrotem w ciągu 5 godzin, zanim wyruszy z Candelario w powrotną drogę do Bahamondes.

 

Kiedy wczesnym rankiem w sobotę znalazłem się w przystani Bahamontes przeciwny - argentyński brzeg prawie całkowicie przesłaniały chmury:

     

     

 

Tuż przy krótkim nabrzeżu administracja ustawiła tablice odnotowujące fakt, że tu właśnie, na kilometrze 1247 kończy się  wybudowana przez Chilijczyków z wielkim trudem legendarna szosa Carretera Austral ("Austral" należy w tej nazwie rozumieć jako Południowa"). Stateczek "Quetru" był malutki - miał na głównym pokładzie jedną dużą kabinę ze sfatygowanymi lotniczymi fotelami, z której schodziło się w dół do niewielkiego bufetu. Nad główną kabiną byłł otwarty taras widokowy, niestety bez ławek, czy fotelików. 

O 8.30 towarzyszący nam podoficer postemplował listę pasażerów i odpłynęliśmy. Tak wyglądała za chmurą spalin i pod wiszącą wciąż kurtyną chmur niewielka przystań Puerto Bahamondes:

     
     

 

 

Wiedziałem, że trasa naszego rejsu oferuje wspaniałe widoki, ale na razie widoki były nieciekawe. Ne było wcale wiatru, który mógłby rozwiać te wiszące w połowie górskich zboczy chmurzyska. Ale brak wiatru sprawiał, że góry i chmury przeglądały się w lustrze wody: .

     

     

 

 

Odważyłem się zajrzeć do sterówki. Nasz kapitan osobiście siedział za sterowym kołem i od czasu do czasu komentował mijane krajobrazy i przekazywał przez głośnik różne informacje - niestety tylko po  hiszpańsku. Jego pomocnik pociągał yerba mate przez niklowaną bombillę. Próbowałem nawiązać rozmowę. Pamiętał, że już kiedyś płynęli z nim Polacy:

     

     

 

 

Jezioro O'Higgins oglądane w takich warunkach pogodowych prezentowało się jak jakaś opuszczona, mistyczna, zagadkowa kraina. Dla ścisłości rzeba tu dodać, że Argentyńczycy, do których należy wschodnia, większa część jesiora nazywaję je po swojemu: Lago San Martin:

 

 

 

 

 

 

   

W miarę, jak podążaliśmy na południe wśród obłoków przed dziobem zaczęły się ku naszej radości ukazywać skrawki niebieskiego nieba. To dawało nadzieję na lepszą pogodę i lepsze warunki do zdjęć w godzinach popołudniowych:

     

 

 

 

 

Wśród pasażerów naszego niewielkiego "motorowca" znalazłem sympatyczną rodaczkę - panią Kasię, pochodzącą z Mazur, a obecnie mieszkającą w Południowej Kaliforni. Pani Kasia podróżowała z międzynarodową grupą prowadzoną przez chilijską przewodniczkę. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. Pani Kasiu pozdrawiam serdecznie! To było dla mnie bardzo miłe spotkanie!

Gdy po dwóch godzinach rejsu znaleźliśmy się u połączenia bocznych ramion jeziora, pokazało się słońce, a koloryt wody zmienił sie na wspaniały turkus:

     

 

 

 

 

 

 

Po prawej stronie na stromym brzegu pojawił się niewielki, dwustopniowy wodospad. Łącznie oba stopnie mogły mieć wysokość 30-40 metrów...

 

 

 

 

 

Zdarzało się nam także przepływać obok niewielkich, żwirowych plaż. Nie sadzę jednak, aby ktokolwiek chciał zażywać tu kąpieli, bo temperatura wody w jeziorze, w którym pływają kawałki lodowych gór nie przekracza kilku stopni Celsjusza: 

     
     
   

Jedynymi śladami działalności człowieka były znaki nawigacyjne ustawione w newralgicznych miejscach wodnego szlaku - na przykład na skalistych przylądkach:

     
     

 

 

Gdy znaleźliśmy się w centralnej części jeziora otworzył się szeroki widok na wszystkie strony. Skwapliwie fotografowałem te wspaniałe panoramy. Również dlatego, by umieścić te zdjęcia w internecie - z pożytkiem dla tych, którzy będą planować wyjazd do tego mało znanego zakątka Patagonii: 

     

     
   

Ja sam przed wyjazdem bezskutecznie szukałem jakiejś w miarę wyczerpującej relacji, która mogła by mi pomóc odpowiedzieć na pytanie: czy warto się pchać w te bezludne okolice?  Kolejni turyści będą mieć ułatwione zadanie:

     
     

 

 

Z mapy wynikało, że gdzieś tam - u stóp tej wielkiej góry powinna być ta jedyna w okolicy ludzka osada. Na razie jeszcze- z dużej odległości trudno było cokolwiek dostrzec:

     

     
   

Dopiero, gdy zbliżyliśmy się do południowego brzegu zauważyłem jakieś domki, które przycupnęły pod wysokimi topolami. To było Candelario Mancilla: 

     
     
   

Candelario to właściwie grupa zabudowań chilijskiej strażnicy wojskowej ustawiona na wysokim brzegu. Jedyne "cywilne" gospodarstwo tej osady znajduje się w odległości okło 1 kilometra od tej placówki - powyżej przystani:

     
     
   

Wysadziliśmy w tej przystani kilka osób, które nie chciały płynąć do lodowca i bez zwłoki, o 11.15  wyruszyliśmy w dalszą drogę. Mimo słońca na zewnątrz było zimno. Chłopcy w bufetu przynieśli po kubeczku gorącej kawy - ten poczęstunek wliczony był do ceny biletu.

     

     

 

 

Płynęliśmy początkowo blisko brzegu. Wszędzie wokół skały! - skonstatowałem. Ale wysoko ponad te skały wyrastały majestatyczne góry pokryte śniegiem. Ich wierzchołki zakryte były obłokami. Ale sytuacja zmieniała się dynamicznie - można było "złapać" takie momenty, gdy w tych chmurach otwierały się okna i wtedy fotografować:

     

 

 

Poniżej granitowych zboczy zalegały zwały skalnego gruzu i żwiru, osuwającego się z upływem lat do jeziora. Zadziwiała obecność mniejszych i większych wysepek, porośniętych krzakami i karłowatymi iglastymi drzewkami. Wszystko to składało się na bardzo surowy, niegościnny krajobraz:

     

 

 

 

A  

Jezioro O'Higgins kształtem przypomina zdeformowaną dłoń z szeroko rozstawionymi palcami. Gdy w końcu wpłynęliśmy do tego "palucha" w głębi którego leżał nasz lodowiec, wokół pojawiły się dryfujące góry lodowe:

     
C    

Była potem taka chwila, kiedy stałem na pokładzie, a nad moją głową odsłoniły się nagie, szczerbate szczyty. Szybko podniosłem kamerę, zwiększyłem zoom i... sami oceńcie:

 

 

 

C

 

 

   

Dla takich widoków warto pojechać nawet na koniec świata... Niewiele w tym stwierdzeniu przesady. Bo przecież Południowa Patagonia leży po przeciwnej stronie globusa. Odległość w linii prostej  z Gdańska to prawie 15000 kilometrów - dwa razy tyle, co do Nowego Jorku...

     

     

 

 

Po drodze odnotowywałem coraz więcej gór lodowych. Niektóre miały bardzo wyszukane, fantazyjne kształty. czasem stukaliśmy w nie kadłubem. ale nikt się nie niepokoił: kapitan uprzedził nas na wstępie, że statek ma specjalne wzmocnienia, umożliwiające bezpieczną żeglugę wśród lodów:  

   

 

     
   

Niespodziewanie przy świecącym słońcu zerwał się ostry, zimny wiatr wiejący z przeciwnego kierunku - od lodowca. Wywołał fale, na których nas stateczek zaczął podskakiwać - tego nikt nie oczekiwał. No, może z wyjątkiem mnie, bo wiele już razy zbliżając się do wielkich lodowców doświadczałem podobnych zjawisk - mają one naukowe wytłumaczenie.

     
     

 

 

Do O'Higginsa wciąż było daleko. Tymczasem mijaliśmy mniejsze lodowce spływające z bocznych ścian fiordu w głąb którego płynęliśmy. Niektóre z nich kończyły się wysoko na zboczu.

   

 

     
   

Wreszcie daleko przed dziobem zamajaczył wąski, biały pasek zamykający dalszą drogę. To był Lodowiec O'Higgins!  Nasunąłem kaptur na czapkę, aby niespodziewanie nie odleciała porwana wiatrem. Patrzyliśmy jak urzeczeni, a on był coraz bliżej:

     

     
   

O'Higgins Glacier to drugi co do długości lodowiec Południowej Ameryki - ma 45 kilometrów długości i 820 kilometrów kwadratowych powierzchni. Jest częścią okrywajacej Andy wielkiej czapy lodowej  Południowo-Patagońskiego Pola Lodowego (Southern Patagonian Ice Field - Campo de Hielo Sur). Trudno pomieścić w jednym kadrze całe czoło tego lodowca - ma on 3 kilometry szerokości:

     

     
   

Zamilkł motor. Kapitan oznajmił, że mamy godzinę czasu na zdjęcia i podziwianie lodowca. Międzynarodowa grupa zeszła do bufetu na lunch. Ja nie miałem lunchu, ale nawet gdyby był, to szkoda by mi było czasu na posiłek - w końcu w takim miejscu i przy takiej wspaniałej pogodzie jest się tylko raz w życiu:

     
     
   

Największym lodowcem Południowej Ameryki jest długi na 66 kilometrów Lodowiec Bruggen, zwany przez Chilijczyków Lodowcem Piusa XI. Widziałem go tylko na zdjęciach, spływa z tego samego pola lodowego do morza. Może jeszcze kiedyś zobaczę go na własne oczy. Ale powiem, że na zdjęciach nie Pio XI nie prezentował się tak wspaniale jak ten:

     

     

 

Pięknie wygląda ta ściana ludu w zestawieniu z wysokim, ośnieżonym szczytem. To nie jest ten najwyższy szczyt wyrastający ponad lodowcem. Ten najwyższy - Lautaro ma 3623 m. Lustro Jeziora O'Higgins znajduje się tylko 250 metrów powyżej średniego poziomu morza. Samo jezioro ma w najgłębszym miejscu 836 metrów głębokości.   To zaskakujące, że dno tego górskiego jeziora jest pół kilometra poniżej pozomu oceanu...l

 

 

Wysokość czoła lodowca O'Higgins waha się od 60 do 80 metrów. Na zdjęciu poniżej widać wyraźnie warstwę lodu zanieczyszczoną piaskiem, popiołem wulkanicznym  i skalnym gruzem. Wiele lat temu osunął się na powierzchnię lodowca fragment stromego skalnego zbocza. Potem padał i zamarzał śnieg, a lodowiec zsuwał się dalej w dół, odsłaniając w końcu na samym dole ten przyrodniczy "przekładaniec":

     

     
   

Podobno 200 lat trzeba, by pod ciśnieniem powodowanym przez ciężar górnych warstwy lodowca kryształy lodu powiększyły się tak, by potem łatwo pochłaniać czerwoną frakcję światła z padających na lód promieniach słonecznych.  Pozostaje ten piękny błękit...

     

     

 

Tradycją takich miejsc jest toast wzniesiony whisky dopełnioną "starożytnym" lodem z lodowca. I w naszym przypadku tak było: chłopcy z bufetu odłowili najpierw kawałek pływającego lodu, a potem przynieśli nam na pokład napełnione szklanki. Piliśmy za dobrą pogodę i za udany dalszy ciąg naszej niezwykłej wyprawy.

 

Od tego trunku niektórym (jak mnie) zrobiło się wesoło, a innym - zmiękły wyraźnie nogi - nic dziwnego, że przeszli do podziwiania lodowca w pozycji półleżącej:

     

     
   

Godzina przy lodowcu minęła nam bardzo szybko. Potem stateczek popłynął do lepiej oświetlonego, lewego krańca lodowca. Zbyt blisko czoła jednostki nie mogą podpływać ze względów bezpieczeństwa. Nagły obsuw ściany lodu mógłby wywołać wielką falę... Podczas naszego pobytu ze ściany spadały tylko niewielkie bryły...

     

     
    Te mniejsze i większe odłamki gromadzą się potem na płyciźnie, zanim wiatr popędzi je dalej:
     
     
   

W chilijskim biurze podróży udało mi się sfotografować plakat promujący wycieczki po Patagonii. Chcę wam pokazać (poniżej) wydrukowane na nim unikalne zdjęcie lodowca O'Higgins, zrobione z jednej z gór otaczających jezioro. Wielu by chciało wspiąć się na tą górkę dla takiej rewelacyjnej panoramy! Główną przeszkodą jest skomplikowana i kosztowna logistyka: trzeba wynająć własny stateczek, który będzie czekać na dole podczas kilkugodzinnej wspinaczki. A to niestety dużo kosztuje:

     
     

 

Po godzinie dryfowania u czoła lodowca wyruszyliśmy w drogę powrotną. Pozostało jeszcze zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie, potwierdzające przy okazji pobyt w tym niezwykłym i rzadko odwiedzanym przez podróżników miejscu.  Byłem, widziałem, i jestem przekonany, że rejs z Candelario do lodowca, gdy tylko pogoda jest odpowiednia wart jest na pewno tych 32 tysięcy pesos, które pobiera organizator...

Było już po godzinie 16, gdy "Quetru" zacumował przy niewielkim pomoście w Candelario Mancilla. Czekało na nas dwóch żołnierzy i senior Ricardo - jak się okazało właściciel jedynego gospodarstwa i kwatery turystycznej.

     

     

 

 

Międzynarodowa grupa zapakowała swoje plecaki na jego niewielki traktorek i ruszyliśmy wyboistą drogą do położonego nieco wyżej gospodarstwa. 12-osobowa grupa miała zarezerwowane noclegi - ja - nie! Dopiero tu - na miejscu dowiedziałem się, że kwatera seniora Ricardo to jedyna opcja noclegu. -Czy ja też będę mógł u Pana przenocować?  - Coś wymyślimy! - zapewnił Ricardo. Gdzieś w połowie drogi spojrzałem do tyłu. Stateczek stał jeszcze w przystani. Ale większe wrażenie robił niepowtarzalny kolor wody jeziora:

     
   

Okazało się, że dla turystów w domu Ricarda i dwóch ciasnych "cabaniach" czyli domkach campingowych jest tylko 12 lóżek - tyle ile zarezerwowała grupa. Mnie Ricardo ulokował w drewutni położonej wyżej na zboczu. Przyniósł materac i koce - to mi w zupełności wystarczyło. Gdy na godzinę uruchomił schowany obok spalinowy agregat zagotowałem sobie z użyciem nieocenionej grzałki zupkę i dwa kubki herbaty. Tu miałem spędzić andyjską noc:

     
     
   

Moja drewutnia miała oczywistą przewagę cabaniami - sprzed domku otwierał się wspaniały widok na jezioro i wyrastające ponad jego wody wspaniałe góry. Siedziałem przed szopą aż do zmroku, pisałem i delektowałem się panoramą:

     

     

 

Rano, po umyciu się pod wężem i skromnym śniadaniu ruszyliśmy w kierunku argentyńskiej granicy. Najpierw trzeba było zejść na powrót do przystani, gdzie stał taki znak informacyjny. Do przejścia pieszo mieliśmy (zależnie od źródła) 21 lub 22 kilometry. Nikt z nas jeszcze nie wiedział, że "Ruta X-915" skończy się dokładnie na granicy. A dalej? - ano zobaczycie...

 

 

 

 

Wąską szutrówką poprowadzoną nad brzegiem jeziora przeszedłem kilometr do zabudowań wojskowej strażnicy.

 

     
     
   

 

Tu trzeba było oddać kartę wyjazdową (PIDE) otrzymaną przy wjeździe do Chile, wpisać swoje dane do rejestru i otrzymać w paszporcie  stempel wyjazdowy:

     

     

 

 

Żołnierze byli bardzo sympatyczni, chętnie nawiązywali rozmowę (ale tylko po hiszpańsku) - wyglądało na to, że ta garstka turystów, która pojawiała się tutaj dwa razy w tygodniu była jedynym urozmaiceniem ich monotonnego życia na tym pięknym odludziu.

 

 

 

Spieszyłem się nie wiedząc, jak na szlaku sprawdzi się moja kondycja,  wiec szybko wymieniliśmy "Gracias!" i "Buen Viaje!" Dwadzieścia minut później mijałem już tabliczkę "Kilometro dos" (poniżej). Okazało się, że po chilijskiej stronie granicy szlak jest starannie oznakowany, droga przetarta i praktycznie nie sposób ją zgubić:

     
     
   

Szlak wznosił się bardzo łagodnie, nie było żadnych stromych podejść, nawierzchnia równa, więc idąc można było jednocześnie podziwiać widoki:

     

A    
   

 

Na trzecim kilometrze odwróciłem się, by po raz ostatni spojrzeć na jezioro - to było już ostatnie zdjęcie Lago O'Higgins z jego niezwykłym kolorytem wody:

     

     
   

Turyści z międzynarodowej grupy zostali gdzieś w tyle. Maszerowałem dalej sam w zupełnej ciszy przez dziewiczy, wysokopienny las. Droga raz lepsza, raz gorsza wznosiła się łagodnie aż na przełęcz. Gdy się na niej znalazłem, korzystając z odbiornika GPS wbudowanego w mój tablet sprawdziłem wysokość nad poziomem morza - urządzenie wskazywało tylko 650 m npm. Podstawowym wyzwaniem na tej trasie jest zatem pokonanie odległości (tych 22 kilometrów), a nie wysokości: 

     
     
   

Dalej, poniżej przełęczy skończyły się na chwilę wysokie drzewa i ponad lasem odsłonił się fantastyczny widok na argentyńskie szczyty. To mi się bardzo podobało! Była to obietnica kolejnych wspaniałych wrażeń, bo przecież właśnie do tych szczytów zmierzałem: 

     
     
   

Poprzednie zdjęcie wykonane zostało z użyciem 10-krotnego zoomu. Ale i bliżej też było co podziwiać! To wciąż jeszcze było terytorium Chile - dziewicze góry, przez które nie poprowadzono jeszcze żadnych turystycznych szlaków: 

     
     

 

Leśna droga sprowadziła mnie w dolinę, a tam czekała niespodzianka - lądowisko dla samolotów zbudowane w górskim pustkowiu. Aerodromo Laguna Redonda. Bez żadnego budynku, bez żadnej obsługi. Cyżby na wypadek wojny z Argentyną? Stosunki między sąsiadującymi ze sobą krajami nie są najlepsze. W pewnym momencie historii potrzebny był nawet autorytet papieża Jana Pawła II, aby zapobiec konfliktowi...

Tam gdzie kończył się pas startowy płynęła górska rzeka. Przekroczyłem ją po wątłym mostku: 

     
     
   

Potem jeszcze jeden most - drewniany, ale nowiutki. Najwyraźniej zbudowany niedawno w miejscu poprzedniego, który zerwała wartka woda, wokół leżały rozrzucone jakieś jego resztki: 

     
     

 

Na południowym stoku sąsiedniej góry odsłoniło się wielkie pole śniegowe. Dlaczego ten śnieg nie topnieje?- zadałem sobie pytanie. Pewnie dlatego, że tu, na południowej półkuli słońce świeci z północy!   :) 

 

 

Czułem już zmęczenie gdy na szesnastym kilometrze w perspektywie dróżki zamajaczyła tablica "Bienvenidos a la Republica Argentina". Byłem na granicy! Na granicy beż żadnych płotów, zasieków, urządzeń elektronicznych, szlabanów i posterunków... Tablica, żelazny słup graniczny i to wszystko...  Było południe. Odpoczywałem, gdy pojawili się pozostali turyści z międzynarodowej grupy.

     

     

Po dwóch kwadransach zarzuciłem plecak i znów jako pierwszy wyruszyłem na szlak. Ale po argentyńskiej stronie nie prowadził on już szutrową drogą, ale podmokłą, zapuszczoną ścieżką, na której często przychodziło przechodzić nad grzęzawiskami po kłodach lub przeskakiwać z kępy na kępę. Niech te zdjęcia będą ostrzeżeniem, szczególnie dla tych, którzy wybiorą się na ta trasę na rowerach:

 

 

 

Miejscami ścieżka przeradzała się w koryto potoku: 

     

 

 

W pewnym momencie w dole po prawej zamajaczyło jakieś spore jezioro... Ale to nie było jeszcze Lago Desierto, do którego zmierzałem. Do Lago Desierto od granicy było jeszcze 6 kilometrów, co w trudnym terenie oznaczało jeszcze minimum 2 godziny marszu. Forsowałem kolejne bagienka - sprawdziły się na tym odcinku trasy moje wysokie, nieprzemakalne buty:

 

 

 

Po argentyńskiej stronie nikt nie dba o tę ścieżkę. W wielu miejscach prowadzi ona przez dziewiczy las z powalonymi kłodami. Wędrówka nie jest łatwa, ale ma to także swój urok!  Gdyby jeszcze nie ten ciążący coraz bardziej plecak!

W końcu trud wędrowca zostaje jednak nagrodzony: w dole przed nim otwiera się rewelacyjny widok na długie, rynnowe jezioro o bajecznym kolorze, wciśnięte między wysokie, górskie zbocza. To już było Lago Desierto:

     

 

Gliniasta ścieżka zbiega ostro w dół i po opadach jest zapewne  bardzo niebezpieczna, ale dziś dzięki Bogu jest sucho i bez przygód docieram w końcu do baraku argentyńskiej placówki granicznej nad brzegiem jeziora. Gdy po cichu wchodzę do środka i pokazuje się jakiś funkcjonariusz, to nie kryje zaskoczenia i patrzy na mnie trochę jak na ducha. -Sam przyszedłeś?  Nie - za mną idzie grupa! Docierają dopiero po dobrej godzinie, a za nimi jeszcze senior Ricardo z czterema jucznymi końmi - każdy niesie trzy plecaki turystów. Taką usługę można sobie dodatkowo zamówić, za dodatkową opłatą oczywiście...

 

 

 

 

 

 

   

Wypełniam formularz i załatwiam graniczne formalności. Potem trzeba czekać do 17.30, bo dopiero o tej porze z odległego przeciwnego krańca jeziora przypływa niewielki stateczek. W międzyczasie pogorszyła się pogoda. Chmury zasłoniły górę Fitz Roy, która w dobrych warunkach widoczna jest w perspektywie jeziora. Czekałem, zjadając resztki żywności zabranej jeszcze z Villa O'Higgins - tu nie ma żadnego punktu zaopatrzenia!

     
     

 

Gdy w końcu pojawił się stateczek i odpłynęliśmy okazało się, że cena przejazdu wzrosła z 21000 CLP do 30000 CLP. Właściciel tej jednostki ma monopol i może dowolnie dyktować ceny. Przyjmuje oczywiście zapłatę także w argentyńskich pesos, ale nie ma tu przecież żadnego punktu wymiany walut... A po zboczu gór nie biegnie żadna ścieżka, która mogła by być alternatywą dla przebycia 10 kilometrów długości rynnowego jeziora. 

Po drodze, na stateczku nie robiłem żadnych zdjęć - po obu stronach towarzyszyły nam monotonne zbocza, a i pogoda nie była odpowiednia. Po pół godzinie rejsu dotarliśmy do przystani na drugim, "cywilizowanym" krańcu jeziora. Tu trzeba było przejść kilkaset metrów do parkingu, gdzie czekały minibusy... Czekało na jeszcze 37 kilometrów (390 ARS lub 17000 CLP) jazdy wyboistą, szutrową drogą poprowadzoną nad brzegiem Lago Condor i nad rozlewiskami górskich rzek:

 

     

     
   

Zmierzchało się, gdy zmęczeni dotarliśmy do niewielkiego miasteczka El Chalten. To był wspaniały dzień, ale teraz marzyłem już tylko o prysznicu, solidnym posiłku i łóżku... Następny poranek miał odsłonić nowe, rewelacyjne widoki. 

Ale o tym już w następnej części mojej relacji...

     
   

 

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net 

 

To the next part of this report

   

  Przejście do szóstej części relacji  

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory