Samotnie do Ameryki Południowej - Solo to South America

Część VI - Epizod Argentyna    -    Part Six - Episode Argentina 

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


 

In December 2016 I successfully completed a fascinating, though not the easiest trip to the Patagonia.  Map the route you can see here. In Patagonia, I was already twice, but I visited mainly the East -  the Argentinean part. This time, I set off to the western part. I knew the Patagonia Chilena for bad roads, a maze of islands, rarely visited fabulous fjords and glaciers - it's much bigger challenge for the traveler. To many interesting places you can get there only by water, using irregular transport - and I was not sure if I was going to succeed... therefore once again a great adventure, improvisation, wiping a new trail.

In the first part of the report I described Puerto Montt and Chiloe Island. At the southern end of this large island - in Quellon I boarded the ferry to sail back to the mainland, and to admire on the way the scenery Chilean islands and fjords. Ferry is named "Queulat". In the second part of my report I described 34-hours long sail aboard "Queulat" to Puerto Chacabuco. Here I left the ship to begin the land stage of my trip: by the famous road Carretera Austral drawn through the sparsely populated areas of Southern Chile. I was going to get to the very end - place, where further south is no longer any road... About the beginning of this stage I wrote in the third part, and the end of Carretera Austral is described in part four. In the fifth part I showed how my crossing was on foot and by boat on the mountain lakes to Argentina.

 

W grudniu 2016 roku pomyślnie zakończyłem fascynującą, choć wcale nie najłatwiejszą podróż do Patagonii!  Mapkę trasy możecie zobaczyć tutaj. W Patagonii byłem już wcześniej - nawet dwukrotnie, ale zwiedzałem głównie jej wschód - część argentyńską. Tym razem wyruszyłem do części zachodniej.  Wiedziałem, że Patagonia Chilena to kiepskie drogi, labirynt wysp, rzadko odwiedzanych fiordów i bajecznych lodowców - to znacznie większe wyzwanie dla podróżnika. Do wielu ciekawych miejsc można dotrzeć tam tylko drogą wodną, nieregularnym transportem - i wcale nie byłem pewien, czy mi się to uda... Zapowiadała się zatem po raz kolejny wielka przygoda, improwizacja, przecieranie nowego szlaku.

W pierwszej części relacji opisałem Puerto Montt i wyspę Chiloe. Na południowym krańcu tej dużej wyspy - w Quellon wsiadłem na prom, by popłynąć z powrotem na kontynent, a po drodze podziwiać krajobrazy chilijskich wysp i fiordów. Prom nazywał się "Queulat". W drugiej części relacji opisałem 34-godzinny rejs na jego pokładzie do Puerto Chacabuco. Tu, po zejściu ze statku rozpoczął się lądowy etap mojej podróży: słynną szosą Carretera Austral poprowadzoną przez słabo zaludnione tereny Południowego Chile zamierzałem dotrzeć do jej samego końca - miejsca. skąd dalej na południe nie prowadzi już żadna droga... Jak zaczął się ten etap napisałem w trzeciej części, a jak się skończył w Villa O'Higgins - w części czwartej. W piątej części pokazałem jak wyglądała moja przeprawa pieszo i statkiem po górskich jeziorach do Argentyny

 

 

Ten rozdział mojej opowieści rozpoczyna się po argentyńskiej stronie  Andów w górskim miasteczku El Chalten, które uważane jest za stolicę argentyńskiego górskiego trekkingu. Miasteczko leży w bezpośrednim sąsiedztwie wysokich gór i wielkich lodowców. Na mapce poniżej znajdziecie El Chalten w prawym dolnym rogu, czarne linie to nie drogi, ale turystyczne szlaki:

     

     

 

 

Jeżeli tak jak ja zaczniecie zwiedzanie tego miasteczka w pogodny dzień, to przy rondzie obok stacji autobusów powita was taka tablica z wyrzeźbionymi szczytami. Te same wspaniałe szczyty zobaczycie w naturze za nią - na horyzoncie: 

     
     

Jak widać El Chalten ze swoimi górami znalazł sie na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Miasteczko żyje z turystyki, ale duża odległość od wielkich miast i węzłów transportowych sprawia, że nie ma tu jeszcze tłumów. Niskie budowle, mieszczące pensjonaty i hostele różnych kategorii rozłożone są nieco bezładnie wzdłuż głównej ulicy. Wybrałem "Lo de Trivi" - hostel z niebieskim dachem, gdzie łóżko w małym 4-os pokoiku z łazienką w korytarzu kosztuje 18 USD. Oferują darmowe wi-fi i ciepłe napoje bez ograniczeń, ale jak chcesz ręcznik, to trzeba dopłacić. Gdzie indziej było jeszcze drożej:

     

     

 

 

Tego dnia wypadało jakieś argentyńskie święto i jedyny funkcjonujący tu oddział banku był zamknięty. A ja nie miałem argentyńskich pesos nawet na kupno chleba. Kantorów (casa de cambio) tu nie ma. Sklepikarze gotowi byli przyjąć dolary, ale stosowali zaniżony kurs: 14 pesos za 1 USD zamiast oficjalnych 15,50. Trudno - mogłem  kupić tą drogą chociaż 2 bocheneczki chleba po 35!

     

     

 

 

W języku tutejszych Indian El Chalten oznacza Dymiącą Górę - niegdyś uważali oni wierzchołek pokryty zazwyczaj obłokami za dymiący wulkan. Na zdjęciu poniżej widać cały El Chalten. Najważniejszy dla turystów obiekt - stacja autobusów znajduje się o krańca tej głównej ulicy:

 

 

 

 

 

 

   

W budyneczku autobusowej stacji znajdziecie nie tylko kasy kilku konkurencyjnych linii, ale także sprawnie działające biuro informacji turystycznej. Stoi tam u nich makieta terenu z zaznaczonymi najważniejszymi szlakami. Ten lewy prowadzi do Lago Torre, skąd w pogodny dzień otwiera się widok na szczyt Cerro Torre. Środkowy wiedzie do Lago de Los Tres pod słynnym Fitz Royem:  

     

 

 

 

 

 

Miałem jeszcze zakwasy po prześciu poprzedniego dnia 22 kilometrów przez Andy z Chile nad Lago Desierto, ale szkoda mi było dobrej pogody i postanowiłem wyruszyć (tym razem bez plecaka) tym środkowym szlakiem w kierunku Fitz Roya. Szlak - solidnie rozdeptana ścieżka zaczyna się w północnej częsci miasteczka przy takiej oto bramie:

     
     

Na szczęście nikt nie wpadł jeszcze na pomysł, by pobierać tu  opłaty za wstęp do Parku Narodowego. Drogowskaz do Laguna de Los Tres pokazywał 10,2 km w jedną stronę co miało zająć 4 godziny - łącznie z powrotem cały dzień. Nawet nie myślałem, aby po wczorajszym forsownym marszu próbować dojść do końca szlaku. Na górskich szlakach nie ustanawiam rekordów, nie zaliczam kilometrów ani godzin - fascynują mnie widoki. Po wspinaczce na wysokie zbocze góry dominującej nad miasteczkiem otworzył się właśnie taki widok na "Rzekę Wielu Zakrętów", wzdłuż której przyjechałem poprzedniego dnia znad Lago Desierto:

     

 

 

 

Cieszyła mnie piękna pogoda, ale po wczorajszym wysiłku miękko mi jakoś było w nogach... A ścieżka wspinała się wyżej i wyżej odsłaniając na początku krajobrazy przypominające trochę naszą Jurę Krakowsko - Częstochowską:

     
     
   

 

Aż wreszcie gdzieś zza stoku przesłaniającego dotąd horyzont wynurzyły się na razie nieśmiało ośnieżone wierzchołki: 

     
     

 

 

Podciągnąłem natychmiast zoom kamery i... nie było wątpliwości - to był ten legendarny Fitz Roy - jedna z najbardziej rozpoznawalnych gór świata. Wyglądał imponująco! Zmartwił mnie tylko fakt, że wokół jego wierzchołka pętały się jakieś obłoki. Czyżby zmieniała się pogoda? Przyspieszyłem więc kroku:

     

     

 

Dotychczas byłem przekonany, że "szlak" po hiszpańsku to "sendero". Przez organizację "Sendero Luminoso" czyli "Świetlisty Szlak" nie wpuszczono mnie kiedyś do Ayacucho w Peru. A tu piszą senda... Z tabliczki wynikało, że za mną dopiero trzy kilometry szlaku. Dojście do słynnego Mirador del Fitz Roy na kilometro 5 zabrało mi jeszcze pracowite pół godziny. Zdążyłem sie tam pojawić zanim chmury spuściły kurtynę tego niezwykłego teatru. Widok był rewelacyjny:  

     
     
   

Na naturalnym tarasie punktu widokowego spotkałem kilkunastu turystów. Niektórzy wracali z końcowego punktu szlaku którym szedłem - z "Los Tres". Pytani, twierdzili, że to stąd właśnie  jest najlepszy widok na Fitz Roy. Dobrze, że umieszczono tu tablicę z panoramą pasma i nazwami poszczególnych szczytów:

     

 

 

 

   

Pospiesznie robiłem zbliżenia, bojąc się, że ten wspaniały widok może mi uciec. Na zdjęciach poniżej po lewej pokazałem Fitz Roy - 3375 m npm. Po prawej cieszy oko podróżnika może nawet jeszcze bardziej dramatyczna iglica szczytu Poincenot - 3002 m npm:     

     

 

Mirador znajduje się na wysokości 750m npm, więc dojście do niego to żaden wyczyn. Ale miejsce jest tak niezwykłe przez swoją urodę, że trudno odmówić sobie zrobienia pamiątkowego zdjęcia:

   
     

     

 

Syty wrażeń i szczęśliwy postanowiłem zawrócić do El Chalten, ale nie tą samą drogą, tylko drugą odnogą szlaku - przez jezioro Capri, nad którym zlokalizowany jest kemping przeznaczony dla tych, którzy do El Chalten przybywają z własnymi namiotami  i chcą nocować bliżej wysokich gór. Jezioro Capri jest spore (por. zdjęcie poniżej), ale wcale nie powala swoją urodą:

     
     

 

Gdy znalazłem się potem na powrót na znanym odcinku ścieżki spotkałem jeszcze kilka grup turystów, zmierzających w przeciwnym kierunku. Pozdrawiałem ich miejscowym "Ola!" i tłumaczyłem, że gdy dotrą na punkt widokowy, to nie zobaczą pewnie legendarnego Fitz Roya, bo będzie już całkowicie przesłonięty chmurami. Nikt jednak nie zawrócił. Wam też radzę: wychodźcie na ten szlak możliwie wcześnie - wtedy szanse na wspaniały widok będą większe!

A tak prezentowała się okolica zanim zacząłem schodzić do miasteczka:

     
     
   

Po nocy spędzonej w hostelu postanowiłem wyruszyć na drugi "koronny" szlak El Chalten prowadzący do Jeziora Torre położonego u stóp szczytu Cerro Torre. Na początku szlaku ustawiono tu tablicę z mapką i informacjami. Wynikało z nich, że do jeziora mam do przejścia 9 km ( i tyle samo z powrotem):

     

     

 

 

Pierwszy odcinek marszu jest tu najtrudniejszy - prowadzi stromą ścieżka w górę, na mały zielony grzbiet, z którego otwiera się ładny widok na wąwóz górskiej rzeki:

     

     
   

Z krawędzi wąwozu można sobie popatrzeć w dół na zapowiadane na drogowskazach "Margeritas". Okazuje się że to nie wodospady (jak przypuszczałem), ale spienione bystrza i niewielkie kaskady tej górskiej rzeki:

     

 

W perspektywie doliny, którą zmierzałem w kierunku gór pokazał się piękny szczyt z wielkim polem lodowcowym na południowym stoku. Z mapy wynikało, że to Cerro Solo, mający 2121 m npm. 

 

 

 

Na zdjęciu poniżej pokazuję zbliżenie tego szczytu wykonane z użyciem teleobiektywu. To już było coś, co w dużym stopniu rekompensowało trud wspinaczki:

     

 

 

 

A  

Wiedziałem, że zbliżam się do punktu widokowego (tu nazywają takie punkty "mirador"). Wyobrażałem sobie, że już wkrótce otworzy się przede mną widok równie wspaniały, jak wczorajsza panorama Fitz Roya. Jeszcze tylko to jedno podejście, niezbyt zresztą strome:

C    

Punkt widokowy osiągnąłem po godzinie marszu od trailhead (początku szlaku).  Podobnie jak przy drodze pod Fitz Roy była tam ustawiona tablica z namalowaną panoramą i nazwami szczytów. Dowiedziałem się z niej także, że jestem na wysokości 600 metrów nad poziomem morza:

 

 

 

C

 

 

   

Spotkało mnie jednak wielkie rozczarowanie. Oto jaki widok otwierał się tego dnia z "miradoru Cerro Torre". Potwierdziła się niestety opinia, że przez większość dni w roku szczyt Cerro Torre tonie w obłokach i trzeba mieć naprawdę szczęście, aby go zobaczyć w pełnej krasie. Zafundowałem sobie tutaj mały odpoczynek, licząc na to, że jakimś cudem szczyt się na chwilę odsłoni - cudu jednak nie doczekałem:

     

     

 

Szlak prowadzący dalej dnem doliny nie jest trudny. Po drodze przechodzi się po jedynym mostku na bocznym, czystym strumieniu, gdzie można uzupełnić zapas wody (lodowcowa woda w rzece jest mętna i moim zdaniem trochę ryzykowna przy spożywaniu). Dalej mamy tutejsze las vegas, czyli szmat łąki, na którym kwitną właśnie żółte mlecze - zupełnie jak w wiosną w Polsce! (zdjęcie obok) A tu przecież właśnie jest wiosna - koniec listopada... Po prawej o dziwo, niebo jest bezchmurne i bajecznie błękitne - pozwala docenić urodę malowniczo poszarpanej grani:

   

 

     
   

Wkrótce potem jakość ścieżki się pogarsza - idzie się tu po kamieniach różnej wielkości, doceniając trekkingowe buty z grubą podeszwą. Trzeba patrzeć uważnie pod nogi, a szkoda, bo na wprost przed wędrowcem pyszni się w słońcu masyw Cerro Solo:

     

     

 

Docieram do dobrze oznakowanego rozwidlenia szlaku (ale powinni jeszcze dodać ilość godzin marszu). W prawo odchodzi ścieżka pod Fitz Roy... To droga dla tych wytrzymałych, którzy przyjeżdżając tu mają tylko jeden dzień na "zrobienie" obu koronnych szlaków. Ja podążam w lewo - do Jeziora Torre.

 

 

Szlakiem w obie strony podąża sporo turystów. Wszyscy grzecznie się pozdrawiają -Hola!  [ola] i ustępują sobie grzecznie drogi, bo ścieżka jest wąska. Spotykam czteroosobowa rodzinkę z Poznania. Miło w końcu pogadać po polsku... Daję im adres mojej strony internetowej - czy zajrzą kiedyś do tej relacji?

 

 

 

W górnej części doliny przechodzę przez malowniczy odcinek wymarłego lasu. Prawdopodobnie przez długi czas by zalany i drzewa nie wytrzymały takiej "kuracji". Pozostawiono je, bo to przecież park narodowy i przyroda sama powinna się rządzić swoimi prawami:

 

     

     
   

Za tym umarłym lasem ścieżka szlaku zbiega nad samą rzekę, która szumiąc pieni się na głazach. Widok jest piękny. Niektórzy robią tu sobie przerwę na posiłek, a mniej doświadczeni turyści moczą w wodzie obolałe i otarte nogi. No tak - trzeba było przywieźć do Patagonii mniej efektowne, ale za to dobrze rozchodzone buty!  :)

     
     

Jeszcze kilkaset metrów przez mizerny lasek, potem wspinaczka na uformowany ze żwiru i głazów wał moreny. Za nim doświadczam nagle przeciwnego wiatru tak silnego, że może przewrócić. Wieje tak strasznie przez Jezioro Torre od lodowca spływającego z Cerro Torre. Wichura niesie nie tylko poderwane z fal drobinki wody, ale także ziarna morenowego piasku. Uderzają w obiektyw... Szczytu Cerro Torre wcale nie widać za obłokiem gęstej mgły. Prawą stroną jeziora ścieżka poprowadzona jest jeszcze nieco dalej, ale ja, smagany wiatrem i piaskiem mam już dość wrażeń - pora zrobić zdjęcie i zarządzić odwrót:

     
     

Do hostelu wróciłem po ponad 5 godzinach od wyjścia. I choć nie widziałem Cerro Torre uważam, że była to przecież ciekawa wycieczka...

A teraz - specjalnie dla moich czytelników - reprodukcja zdjęcia z dyrekcji parku narodowego Glaciares - tak Cerro Torre (3102 m npm) wygląda w bezchmurny dzień - może wy będziecie mieli więcej szczęścia i zobaczycie taki właśnie widok:

     
     
   

Przed wyjazdem z El Chalten udało mi się także sfotografować w pomieszczeniach terminalu autobusowego umieszczone tam dwa lotnicze zdjęcia przedstawiające masyw Fitz Roya zimą. Postanowiłem je tutaj również pokazać:

     
     

 

 

Na zdjęciu poniżej ten szczyt po lewej, rzucający duży cień to Cerro Torre. Nie mam praw autorskich do tych zdjęć, wykonałem jedynie ich reprodukcję, dlatego proszę ich nie publikować z podaniem mojego portalu jako źródła (wiem, że wielu moich czytelników tak robi). 

   

 

     
   

Gdy w końcu rano otworzyli jedyny oddział banku w El Chalten okazało się, że nie sposób wymienić w nim walutę sąsiedniego kraju, z którego przybyłem. Pesos chilenos nie wymieniają. Dolary i euro - owszem, tak! Spakowałem plecak i pomaszerowałem na terminal. Ostatni raz popatrzyłem na charakterystyczną skałę, wznosząca się ponad El Chalten. Czy wrócę tu jeszcze kiedyś? Warto by było!:

     

     
   

Bilet na autobus do El Calafate kosztował 450 argentyńskich pesos, ale trzeba było dopłacić jeszcze 20 pesos opłaty terminalowej. Czekały mnie 3 godziny jazdy... Zaraz po opuszczeniu doliny, w której leży El Chalten po prawej ponad bezleśnym stokiem odsłonił się widok na skalne iglice. Czyżby to było to kapryśne Cerro Torre, którego nie udało mi się wczoraj zobaczyć, gdyż tonęło w chmurach? (zdjęcie poniżej)

     
     
   

Szybko się przekonałem, że warto na tym odcinku trasy siedzieć przy prawym oknie (mnie się właśnie takie miejsce trafiło), bo zaraz po wyjeździe z El Chalten otwiera się po tej stronie widok na wielkie, seledynowe Jezioro Viedma. Niestety przyciemnione szyby autobusu przekłamują kolory:

     

     
   

Nawet z dużej odległości widać, że z górskiego pasma spływa do tego jeziora wielki lodowiec, a oderwane od niego kawałki lodu dryfują w spokojnej wodzie:

     
     
   

Niestety szosa przebiega w odległości około kilometra od jeziora. Ten kilometrowy pas to mizerna trawa na której pasą się grupki owiec. W polu widzenia była tylko jedna samotna estancja (ranczo). W połowie drogi po lewej pojawiła się rzeka, a za nią pasmo zerodowanych klifów:

     
     
   

Potem mijaliśmy jeszcze kilka kolejnych estancji, ale w stepowym krajobrazie zieleni było jak na lekarstwo...  W końcu ukazało się wielkie i seledynowe Lago Argentino. Przekraczaliśmy po solidnych mostach wypływające z niego rzeki, zmierzające do Atlantyku:

     
     
   

Oglądane przez szybę krajobrazy Patagonii przerażają pustką. Pogoda jest tu kapryśna. Okresami wiatr nasuwał nad nasze głowy ciężkie chmury, a wtedy robiło się ponuro i smutno. Jezioro Argentino to największe słodkowodne jezioro Argentyny, wyniesione 187 m ponad poziom morza. Ma 1415 kilometrów kwadratowych i do 500 metrów głębokości:  

     
     
   

Objechawszy wysunięty wschodni kraniec jeziora odbijamy jeszcze w bok - na lotnisko, by zostawić tam kilku pasażerów. Stąd już niedaleko do miasteczka Calafate, które ma około 22 tysięcy mieszkańców, zatrudnionych głównie przy obsłudze ruchu turystycznego. Do miasteczka wprowadza całkiem niezła asfaltowa droga:

     
     

 

Zarezerwowany przez booking.com Hostel Glaciar Libertador wzniesiony w alpejskim stylu stoi za mostem przy wjeździe do miasta. Czy to tutaj mieszkałem podczas mojej pierwszej wizyty w Calafate w 1984 roku, 32 lata temu? Oferują tu pokoje 4-osobowe z piętrowymi lóżkami, ale każdy ma prywatną łazienkę. Na na górze jest obszerna kuchnia dla gości. 

 

Ze wzgórza wyrastającego przed hostelem otwiera się szeroka panorama miasteczka:

     
     
   

Ze swego pierwszego pobytu pamiętam, że miasteczko było zabudowane raczej bezładnie. Dzisiejsze El Calafate czaruje przybyszów elegancją głównej ulicy. W lewo od tej ulicy, nieco wyżej jest niewielki terminal autobusowy, a nieco dalej - po prawej siedziba dyrekcji i biuro informacyjne parku narodowego:

     

     

 

 

Ale nawet tutaj dotarła już komercja. Ze sklepowych witryn krzyczą reklamy. Ceny podstawowych artykułów są wyższe niż w Buenos Aires...

     
     

 

Na niewielkim bazarze królują pamiątki dla turystów - między innymi wyroby z wełny i naczynka do parzenia yerba mate, z włożonymi do środka bombillami - rurkami do pociągania napoju. Taki komplet przywiozłem sobie 32 lata wcześniej, tyle, że naczynie - pozbawione ozdóbek wykonane było z prawdziwego krowiego rogu.

To, co trzeba zobaczyć będąc w miasteczku El Calafate to ekspozycja i bezpłatny film w biurze informacyjnym parku narodowego Parque Nacional Los Glaciares - park ten został umieszczony przez UNESCO na liście World Heritage, to tutaj:

    (juczny koń i osadnik-pionier to martwa natura)

     

Do El Calafate przyjeżdża się po to, by zobaczyć słynny lodowiec Perito Moreno - nie tylko wielki i piękny, ale także stosunkowo łatwo osiągalny - dojeżdża się do niego autobusem - nie trzeba ani gdzieś płynąć, ani wpinać się na góry. Przed laty dotarłem do tego lodowca i zrobił na mnie wielkie wrażenie. Postanowiłem wykorzystać także drugą okazję. Wystarczy na terminalu autobusowym kupić bilet na kurs jednej z kilku kompanii jeżdżących codziennie z turystami do Perito Moreno. Najtańsza okazała się kompania "RP Transportes" - za powrotny przejazd wzięli 450 pesos. Rozkład jest prosty: odjazd 9.30- przyjazd na parking lodowca 11.00. Powrót z lodowca 15.30 i o17.00 jesteśmy w El Calafate.

Tym razem nie miałem szczęścia do pogody; gdy po zapłaceniu przy bramie parku 330 pesos za wstęp (kasjerzy wsiadają do autobusu, golenie turystów odbywa się bardzo sprawnie) stanąłem wkrótce ponownie oko w oko z lodowcem Perito Moreno. Padał deszcz i wiał silny wiatr. Mimo to cieszyłem się, bo widok był niezwykły:

     
     
   

Czarujący bielą i błękitem Lodowiec Perito Moreno ogląda się wędrując systemem ścieżek poprowadzonych po zboczu wzgórza, które wyrasta naprzeciw czoła lodowca. W ciągu tych 32 lat, które upłynęły od mojej pierwszej wizyty większość tych ścieżek zamieniono na wygodne stalowe podesty i schody, po których wędrują turyści:

     

     
   

W jednym miejscu lodowiec niemal dotyka wzgórza, dzieląc jezioro na dwa akweny. W lewym akwenie czoło lodowca ma wysokość około 40 metrów, w centrum ta wysokość dochodzi do 70 metrów. Lodowiec cieli się niemal bez przerwy - w wyniku tego procesu u stóp lodowej ściany zalegają bez przerwy zwały lodowej kry: 

     

     
   

Na zdjęciu poniżej pokazałem prawy akwen, gdzie za 350 pesos można  zbliżyć się na maleńkim stateczku do czoła lodowca (ale wcale nie tak blisko - dbają o bezpieczeństwo turystów!). Długość całego czoła to prawie 5 kilometrów - ta liczba daje pojęcie o rozmiarach Perito Moreno - ma on długość 30 km.

     
     

 

Po dwóch godzinach wędrówki po kładkach wychłodzony i zmoczony uciekłem  do lodge zbudowanego przy lodowcu. Nie trudno się domyślić, że mieści ono sklepy z pamiątkami i dużą samoobsługową restaurację, gdzie za 50 pesos można wypić kubeczek gorącej kawy. Ale ważne, że jest tu ciepło i w taki mokry dzień można się nieco podsuszyć. 

 

Wróciłem jeszcze potem na brzeg. Mimo nieustannego wiatru słychać tam niemal bez przerwy trzask i huk lodu. Bardzo trudno jest niestety uchwycić moment, gdy lodowiec się cieli i fragment lodowej ściany opada do wody wywołując fontannę i falę. Udało mi się to tylko raz - popatrzcie na zdjęcie poniżej:

     

     

 

Do El Calafate wróciliśmy punktualnie. Kolejnego dnia zamierzałem na powrót znaleźć się w Chile. Okazało się, że przez peryferyjne przejście graniczne na szosie do Puerto Natales kursuje tylko jeden autobus dziennie. Tak naprawdę, to zamierzałem wysiąść zaraz po przekroczeniu granicy w osadzie Cerro Castillo. Ale cena za miejsce w eleganckim autobusie kompanii ZAAHJ była dla obu punktów wysiadania taka sama - 500 pesos. Bus odjeżdża o 16.30. Po przejechaniu kilkuset kilometrów najpierw po asfalcie, a potem po szutrze o 20.30 jesteśmy na argentyńskim posterunku granicznym (zdjęcie po lewej). Ślamazarna odprawa, potem 25 minut jazdy i jesteśmy wreszcie w Chile. Tu wszystko idzie sprawniej... Po odprawie w schludnym budyneczku (zdjęcie poniżej) zabieram plecak i razem ze spotkanymi w autobusie Polakami maszeruję kilkaset metrów do zarezerwowanej przez booking.com kwatery Hospedaje Mate Amargo.

     

     
   

Pokoiki są bardzo ciasne, ale tu jesteśmy znacznie bliżej gór, niż w Puerto Natales. Zmierzcha się, gdy siadamy do serwowanej bez ograniczeń z elektrycznego dystrybutora herbaty. Bienvenidos a Chile!

Ale o tym co było dalej przeczytacie już w następnej części mojej relacji...

     

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net 

To the next part of this report    

   

  Przejście do siódmej części relacji  

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory