Wyprawa na wyspy Oceanu Indyjskiego - 2010 - Indian Ocean Expedition

Część II - Interior                       Part two - The interior of Rodrigues

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


In November 2010 I was sailing aboard French expedition ship "Marion Dufresne" to the French Southern Lands - Terres Australes. The complete route Reunion to Reunion exceeded 8000 km. Hot news from my journey (in English) you can find in my travellog. After visiting Crozet, Kerguelen Amsterdam and Saint Paul I disembarked on Mauritius and sailed to Rodrigues aboard local ship "Mauritius Pride": After two days spent in he capital of the island - Port Mathurin I started the exploration of the Rodrigues' countryside.

 

 

W listopadzie 2010 płynąłem na  francuskim statku ekspedycyjnym "Marion Dufresne" do Francuskich Terytoriów Południowych - Terres Australes. Po powrocie z zimnej Subantarktyki postanowiłem wykorzystać okazję i odwiedzić znany mi już Mauritius oraz drugą wyspę, wchodzącą w skład wyspiarskiego państwa - nieznany Rodrigues. Po dwóch dniach spędzonych w stolicy wyspy - Port Mathurin rozpocząłem eksplorację wnętrza wyspy.

Rodrigues jest znacznie mniejszy od Mauritiusa - wyspa ma rozmiary 18 x 8 kilometrów i bardzo różni się od swojej siostry - zarówno krajobrazem, jak i kulturą. Sam Mauritius ma bardzo silne piętno hinduskie - mieszka tam wielu Hindusów, na ulicy bez przerwy widzi się kobiety ubrane w sari. Na Rodrigues (miejscowi mówią: [Rodrig] ) mieszkają prawie wyłącznie mniej lub bardziej ciemni Kreole - potomkowie Afrykanów z Madagaskaru i kontynentu oraz Europejczyków. Ponad 90 procent ludności Rodriguesa to katolicy.

Na mapce widać kształt wyspy Rodrigues. Warto zwrócić uwagę, że wnętrze wyspy jest górzyste - jest tam pasmo szczytów przekraczających 300 metrów.

     
   

Rodrigues pokryty jest dość dobrą siecią wąskich, asfaltowych dróg. Wysepkę można zwiedzać wypożyczonym samochodem, ale jest to dość droga metoda. Dla trampa takiego jak ja znacznie tańsze są lokalne autobusy, docierające do wszystkich większych wiosek. Z końcowych przystanków do turystycznych atrakcji trzeba czasem przejść pieszo kilka kilometrów, ale zazwyczaj to tylko rozszerza możliwość obserwacji krajobrazu i codziennego życia ludzi.

 

 

 

It is easy and cheap to travel around the island by local buses.

 

 Autobus lokalnej komunikacji na słynącej z pięknych widoków szosie do Port Sud- Est.  W otwartej przestrzeni przystanki zaznaczane są na jezdni.

 

 

Rodrigues nie jest dużą wyspą – od krańca do krańca ma zaledwie 18 kilometrów. Transport do poszczególnych osad zapewniają dychawiczne autobusy, w których jedyną klimatyzację dają otwarte okna. Jeździ się nimi niezbyt komfortowo, ale tanio - nigdy nie płaciłem za bilet więcej niż 25 mauritiuskich rupii (1 USD to około 30 mrupii).

W Port Mathurin, tuż za mostem Churchilla jest stacja autobusowa. Stacja z kilkoma przystankami, ale bez rozkładu jazdy. Podróżni jakoś nie protestują, że brak rzetelnej i łatwo dostępnej informacji. Kiedyś w końcu ten ich autobus przyjedzie! No chyba, że zbliża się wieczór. Już koło piątej trzydzieści po południu cała publiczna komunikacja na Rodrigues zamiera, więc lepiej do celu dotrzeć wcześniej.

Oczekując na autobus można kupić sobie coś do jedzenia w ustawionych za przystankami barobusach.

Podczas drugiej wizyty na terminalu znalazłem dyspozytora siedzącego w czymś, co przypomina mały stragan. To od niego można się dowiedzieć ile mniej więcej przyjdzie nam poczekać na autobus w naszym kierunku.

 

 

Czas oczekiwania można sobie skrócić rozmawiając z miejscowymi. Z nawiązaniem rozmowy z dorosłymi nie miałem problemu. Natomiast ciemnoskóre nastolatki często się boczyły. Może uznawały, że jestem z innego przedziału wiekowego i dlatego nie wypada ze mną dyskutować? 

W każdym autobusie jest tu konduktor. Dysponuje drukarką na korbkę do drukowania biletów. Płaci się gotówką. Gdy zabraknie mu drobnych dla wydania reszty autobus staje przy najbliższym przydrożnym sklepiku. I za chwilę drobne już są...

 

 

Gdziekolwiek nie jedziesz ze stolicy wyspy, najpierw musisz się wspiąć z poziomu oceanu na wysokość ponad 300 metrów - na Mount Lubin. Dopiero tam na górze szosa rozwidla się w kilku różnych kierunkach - do poszczególnych osad. Wspinaliśmy się powoli, z rykiem sfatygowanego silnika, ale dla mnie jest to jednocześnie okazja do podziwiania tropikalnego krajobrazu wyspy. Im wyżej, tym szerszy otwiera się widok na kipiące zielenią zbocza:

Trasa mojej pierwszej wycieczki wiodła na wschód wyspy - do Cotton Bay. Jechałem oczywiście takim dychawicznym lokalnym autobusem. Za Mount Lubin nitka szosy, opadała w licznych pętlach ku malowniczemu wybrzeżu. Jeszcze siedząc w autobusie można było się zachwycić kolorytem wody i bielą piasku:

   

 

Zanim dotarliśmy do końcowego przystanku od naszej szosy odeszła w prawo marna, ale jednak asfaltowa droga do Saint Francois:

   

 

Cotton Bay okazała się niewielką zatoczką z wąską plażą, zamkniętą z prawej krótkim, skalistym półwyspem:

   

 

Przy plaży w Cotton Bay zbudowano pierwszy z dwóch luksusowych hoteli, które znaleźć można na wyspie Rodrigues - to właśnie te zabudowania wynurzające się na zdjęciu zza linii drzew:

   

   

 

Widoczne na zdjęciu powyżej łodzie, zaopatrzone w motor,  można wynająć na przejażdżkę - raczej po lagunie, bo na otwartym oceanie taką łupinką za bardzo huśta .

Na zdjęciu poniżej widać pawilon wejściowy hotelu. 

     

Tych gości, którzy od kąpieli na plaży wolą basen zadowoli zapewne miejscowy "pool" z rozstawionymi wokół niego leżakami i barem, który ukryto pod palmami:

     

Pokoje mieszkalne i apartamenty mieszczą się tu na dwóch kondygnacjach. Większość z nich ma widok na zatokę, ale przesłonięty nieco przez linię drzew: Za pokój z dwoma posiłkami trzeba tu zapłacić 130 euro.

     

Ale nie po to tu przyjechałem, by spędzić czas w hotelu. W Coton Bay zaczyna się najpiękniejszy pieszy szlak tej wyspy, prowadzący wzdłuż wybrzeża w kierunku południowym. Napełniłem butelkę wodą do pełna przewidując kiepskie zaopatrzenie po drodze i ruszyłem ścieżką. Już pierwsze widoki mogły zachwycić: 

     

Za małym półwyspem zamykającym Cotton Bay od południa otworzyła się następna zatoka - Fumier, kto wie czy nie jeszcze piękniejsza, a przede wszystkim zupełnie wolna od łódek i ludzi:

   

 

I tak maszerowałem samotnie, smagany ciepłą oceaniczną bryzą, mijając kolejne zatoczki i zakola wybrzeża. W końcu jednak zobaczyłem ludzi - plażowiczów. Ale było to zaledwie kilka osób, których sylwetki ginęły zupełnie na wielkich połaciach białego piasku... 

     
   

Była to jakaś mauritiuska rodzinka na wakacjach (Mieszkańcy wyspy Mauritius reprezentujący klasę średnią traktują Rodrigues jako destynację urlopową i organizują sobie tutaj tanie wakacje). Ale że populacja Mauritiusa nie jest duża, to tacy urlopowicze nie rzucają się tu wcale w oczy.

     

Już na poprzednich zdjęciach widać srebrną linię wody pieniącej się na barierze rafy koralowej otaczającej wyspę. Odległość bariery rafy od lądu jest zmienna. czasem wynosi tylko kilkadziesiąt metrów. W barierze są pojedyncze przesmyki umożliwiające wejście jednostkom pływającym do laguny i dotarcie do plaży czy portu. Te przesmyki zobaczycie na kolejnych zdjęciach. 

     
   

A ja tymczasem maszerowałem dalej, odkrywając następne malownicze miejsca. Szczerze mówiąc te fragmenty wybrzeża, gdzie ciekawie uformowane skały docierały do samej wody podobały mi się bardziej niż szerokie plaże, które widziałem na początku szlaku.

 

Po kolejnym kwadransie marszu ścieżka wprowadziła mnie na skałkę, z której zobaczyłem Zatokę Wschodnią (Baie de L'Est)  i leżącą nad nią osadę Św. Franciszka (Saint Francois). Do osady doprowadzona jest wąska szosa, która tu się kończy.  Saint Francois to małe wczasowisko - jest tu kilka małych pensjonatów dla turystów, z których najlepsza opinię ma Chez Claudine. Mają tam dobrego ponoć kucharza i biorą 30 euro za dzień od osoby z pełnym wyżywieniem. Pensjonat może pomieścić około 20 osób. Jeśli ktoś marzy o tanim zakwaterowaniu blisko plaży to to jest to miejsce.

 

   

  Kilkanaście rodzin mieszkających w osadzie trudni się m.in. połowem langust przy użyciu takich oto klatek. 

 

 

Miejscowi łowią także ryby. U krańca plaży widać budyneczek rybackiej kooperatywy: 

     

     
   

Jedną z łodzi zdobił wizerunek dość frywolnej syreny. Chciałem sobie zrobić z nią zdjęcie, ale niestety w zasięgu wzroku nie było żadnego kandydata na fotografa...   :)

 

W osadzie jest maleńki sklepik - kiosk, w którym można kupić napoje i słodycze. Pół litra coli kosztuje u tej pani 23 rupie. Ale nic bardziej konkretnego do jedzenia u niej nie znajdziecie - zapasy trzeba przywieźć ze sobą z Port Mathurin.

 

 

Plażę od osady oddziela pas drzew. I to tu właśnie zobaczyłem niewielki obóz miejscowych skautów. Przy wejściu do obozowiska stał maszt z flagą, a pod nim zwracała uwagę misternie ułożona z szyszek skautowska lilijka :

   
     
   

Pomachałem ręką skautom chlapiącym się przy brzegu (tego dnia było bardzo gorąco i wcale się nie dziwię, że tak spędzali czas) i pomaszerowałem dalej przez iglasty las. To już był teren parku narodowego. Do następnego osiedla było kilka kilometrów.

 

Na początek spośród skał wyłoniła się mała, urocza, odosobniona plaża. Miałem wielka ochotę zrzucić przepocone ciuchy, wykąpać się i posiedzieć na słońcu. Ale zauważyłem ciemne chmury na wschodnim niebie i pomyślałem sobie, że do celu daleko i co to będzie, gdy na nadmorskiej ścieżce przy której nie ma żadnych schronów zaskoczy mnie tropikalny deszcz...

Wiatr się wzmagał, a o poszarpane i ostre, koralowe skały wybrzeża z wściekłością waliły fale podnosząc fontanny wody:

     

Wydawało mi się, ze zaczął się przypływ, bo woda zalewała mniejsze plaże ukryte miedzy skalami: 

     

Na tym odcinku wybrzeża linia rafy zbliża się bardzo do lądu i być może również dlatego fale nie wytracają swojego impetu przebiegając przez bardzo wąską w tym miejscu lagunę. 

     

W końcu lunęło, a ja z braku innego wyjścia wczołgałem się pod karłowate krzewy rosnące na wybrzeżu. Na tym odcinku wybrzeża nie ma bowiem żadnych schronów. Ulewa jednak skończyła się równie szybko, jak przyszła i już po kwadransie mogłem kontynuować marsz.

     

To miejsce, gdzie bariera rafy dociera niemal  do brzegu widać na zdjęciu satelitarnym poniżej - po jego prawej stronie. 

     

Wkrótce znalazłem się na kolejnej małej i odosobnionej plaży. Dalszy ciąg ścieżki dostrzegłem z daleka na klifie naprzeciwko. Trzeba było zatem najpierw zejść z tych skałek na plażę, a potem ponownie wspiąć się na klif. Dlatego warto zapamiętać, że nie jest to trasa dla spacerowicza w sandałkach. Moje pionierki dobrze się tu sprawdziły!

     

Na zdjęciu poniżej maleńka plaża Trou d'Argent. Podobno jest na liście trzydziestu najbardziej urokliwych plaż świata. Tylko po jednej stronie tej zatoczki klif zabezpieczony jest barierką. Ale to jedyne takie miejsce na całej trasie. Spotkałem tam kilku piechurów zmierzających w przeciwnym kierunku - do St Francois - widać ich na zdjęciu.

 

Tych urokliwych plaż, oddzielonych od siebie odcinkami skalistego wybrzeża jest tu wiele. Nie ma niestety dobrych map z zaznaczonymi nazwami i żałuję bardzo, ale nie potrafię opatrzyć tych zdjęć nazwami... Podobno Francuzi wydali kiedyś dokładne wojskowe mapy Rodriguesa, ale nie widziałem ich na oczy. Szlak jest jednak wyznaczony rzadkimi żółto-pomarańczowymi znakami malowanymi na kamieniach i drzewach.

     

Iglaste drzewa rosnące na wschodnim wybrzeżu Rodriguesa to kazuaryny, w miejscowym języku nazywane filao. Tu, na wschodnim wybrzeżu niemal bez przerwy smagane są wiatrem wiejącym od oceanu. W rezultacie te drzewka, które rosną na skraju lasku od strony morza są małe i przygięte w kierunku wnętrza wyspy:

 

 

 

The most common tree on the east coast is casuarina (locally called filao). Over the years, human presence and agricultural activity contributed to significant deforestation of Rodrigues. However, an awareness of the value of the endemic and exotic heritage of the island has emerged in the recent past. They started wide-scale conservation and reforestation program.

 

Skutkiem rozwoju rolnictwa na wyspie jest jej deforestacja, ale miejscowi próbują odtworzyć chociaż część dawnych obszarów leśnych Rodriguesa.

    Kolejny odcinek mojej ścieżki prowadził po ostrej, koralowej skale.

Potem musiałem zatoczyć łuk wokół niewielkiej dolinki. Rosły tu drzewa przypominające jukę.

     

A potem otworzył się widok na kolejną odosobnioną plażę . Ta miała nawet niewielką grotę, w której od biedy można było schronić się w przypadku deszczu:

   

 

Uważam, że to wschodnie wybrzeże wyspy jest najbardziej malownicze - znajdziecie tutaj maleńkie plaże ukryte wśród koralowych skał:

   

Zatoczka na zdjęciu powyżej jest jedną z najbardziej charakterystycznych na tym odcinku szlaku. Ma kształt butelki - z szyjką skierowaną ku morzu. Nic zatem dziwnego, że nazwano ją Anse Bouteille. Na skałce po lewej stronie uchował się osobliwy skalny ostaniec.

 

Próbowałem go fotografować z odległości... Dlaczego nie podszedłem bliżej?  Musiałbym zawrócić i wspiąć się na skałkę... W tropiku marsz wymaga znacznie większego wysiłku niż w naszym klimacie. A ja nie wiedziałem dokładnie ile godzin przyjdzie mi jeszcze iść... i czy nie spóźnię się na ostatni autobus jadący do stolicy wyspy.

     

   

 

Wędrując wzdłuż dzikiego i poszarpanego w wielu miejscach wybrzeża podziwiałem krajobrazy. I w pewnym momencie skonstatowałem, że ani przy ścieżce, ani na plażach nie ma tu żadnych śmieci czy pozostawionych odpadków. To było bardzo budujące...

   

 

Dotarłem w końcu do punktu na wybrzeżu, gdzie oprócz szarych koralowych pojawiły się czarne skały wulkaniczne. Rodrigues. Przylądek obok nazywa się Pointe Roche Noire - Przylądkiem Czarnej Skały.

     

Za nimi otworzył się widok na plażę osady Gravier. Tu miałem chwilowo pożegnać wschodnie wybrzeże Rodriguesa:

     

Skręciłem w kierunku widocznych z daleka pojedynczych zabudowań. Wśród nich były takie, które dawno temu wzniesiono tradycyjną metodą: z kamienia i dachem z palmowej strzechy. Dziś te stare budowle wykorzystywane są wyłącznie do celów gospodarczych.

Wiedziałem, że ostatni tego dnia autobus odjeżdża z Petit Gravier o godz. 16.30. Do przystanku było jednak dość daleko. Biegłem ostatnie kilkaset metrów i zwolniłem dopiero wtedy, gdy w perspektywie drogi zobaczyłem czekający na końcowym przystanku autobus. Kierowca jeszcze nie wpuszczał pasażerów. Zdążyłem, ale tylko dlatego, że odjechał z kilkunastominutowym opóźnieniem. Tym razem nie narzekałem na niepunktualność kreolskiego transportu :)

 

 

 

Powrotny bilet do Port Mathurin kosztował 23 rupie.  Słońce już zaszło, gdy pełen wrażeń, ale głodny i zmęczony dotarłem do swojej kwatery. Na stoliku leżało w plastykowym worku pół bagietki, pozostałe ze śniadania. Wyciągnąłem w półmroku pieczywo i ugryzłem z apetytem... Po chwili poczułem ukąszenie w wargę. Niemożliwe!... Mrówki - stare znajome z tropikalnych krajów. Dziesiątki ich siedziały w pieczywie.  Jak one się dostały do mojej bagietki?  Opuchlizna z wargi zeszła dopiero po dwóch dniach. Prawda, że człowiek uczy się do końca życia... 

   

 

Już kolejnego poranka ponownie wsiadłem do autobusu. Pierwszym celem był położony w centralnej części wyspy Saint Gabriel:

     

Na katolickim Rodriguesie dopiero w roku 1939 wzniesiono katedrę.

Nie było to łatwe zadanie, bo stan dróg na wyspie w tamtych czasach pozostawiał wiele do życzenia, a Saint Gabriel, gdzie postanowiono zbudować świątynię leży jakieś 250 metrów nad poziomem morza. Kronikarze zapisali, że niezbędne materiały budowlane, w tym wycinane na wybrzeżu bloki koralu transportowano na grzbietach osiołków.

   

Powstała budowla o okazałej fasadzie.

Ale gdy wszedłem do środka byłem zaskoczony i zdumiony skromnością tego wnętrza. Gołe ściany proszące się o świeżą farbę. Brak malowideł czy bogato zdobionych ołtarzy. Katedra jest biedna, bo biedny jest Rodrigues - pomyślałem. Pod sklepieniem śmigają ptaki. Kamienne naczynia w wodą święconą mają pokrywki, bo ptaki używały ich bezceremonialnie jako basenów kąpielowych  :)

 

Po opuszczeniu katedry, nie czekając na rzadko pojawiający się transport zawróciłem pieszo do Sainte Familie, gdzie od szosy biegnącej grzbietem odgałęzia się droga do Port Sud-Est. To nie jest trudny szlak. Początkowo pozwala zajrzeć w głąb zielonych dolin, w których rozrzucone są skromne domy tutejszych rolników. Czasem na tarasach widać małe poletka z uprawami. Ale nie ma ich dużo, bo górzystość wyspy sprawia, że w rolnictwie dominuje tu hodowla bydła, wypasanego na stokach.

     

Rodrigues jest górzysty. Dzięki temu z wysokości 300 metrów można tu podziwiać rozległą lagunę, zmieniającą kolory od bladego turkusu do granatu. Na innych wyspach takie panoramy można oglądać tylko z samolotu: 

     

Na zdjęciu poniżej pięknie widać Grande Passe - jeden z przesmyków w rafie prowadzących do laguny i naturalny kanał, którym można dopłynąć do osady na wybrzeżu nazywanej Port Sud-Est.

     

Zdjęcia te były robione z osady Eau Claire położonej przy szosie do Port Sud-Est. Doszedłem tam pieszo, ale dociera tam również autobus. Za osadą na wzgórku jest rezerwuar wody i to stamtąd otwierają się takie pyszne widoki na południe.

     

Te czerwone dachy widoczne na wybrzeżu to drugi i na razie ostatni luksusowy hotel na wyspie: Hotel Mourouk Ebony. Oferuje rodzinne 3-pokojowe bungalowy, basen, restaurację i izolację od świata - ale takie wygody (i ceny) to nie dla mnie...

więcej o hotelu: www.mouroukebonyhotel.com

     

Z Eau Claire widać także wysepki rozrzucone na terenie szerokiej z tej strony laguny. W sumie na terenie laguny jest 18 takich mniejszych i większych wysp. Można na nie popłynąć wynajętą łódką. Skorzystałem z takiej możliwości (zbiorowo), ale o tym nieco dalej. 

     

Mój szlak prowadził mnie dalej do zachodniej części wyspy. Autobusem dojechałem do niewielkiej, sennej miejscowości La Ferme:

 

 

W La Ferme, gdzie miałem przesiadkę i musiałem poczekać na kolejny autobus znalazłem ładny kościół katolicki o nowoczesnej architekturze:

 

  Catholic church in La Ferme in the western part of the island remembers the visit of the pope John Paul II in 1989.

 

As a result of the movement of people over time Rodrigues celebrates the uniqueness of its multi-faceted population. Since the arrival of the first European settlers in the era of French colonization, certain traces have survived over the generations. The predominance of African and Malagasy blood in the mix is explained by a wave of settlement following the abolition of slavery by the British colonial administration in 1835. The population of the island now stands at around 38,000 people and the 21st century Rodriguan is at ease with the contemporary definition of being Creole. 

 

 

 

 

Dyspozytor na pętli autobusu w La Ferme był wyraźnie zaintrygowany, gdy dowiedział się, że jestem z Polski. -Pamiętamy waszego papieża! Był na naszej wyspie w 1989 roku. Byłem wtedy jeszcze chłopcem, ale pamiętam jak odprawiał mszę na naszym stadionie!

Ponad 90 procent 38-tysięcznej ludności Rodriguesa to katolicy.

Taki biały odcień skóry wśród miejscowych spotyka się wyjątkowo rzadko. W ciągu wieków na wyspę nadciągały kolejne fale ludności z Afryki, głównie z Madagaskaru. Potomkowie tych ludzi przemieszali się z białymi. Dziś sami mówią o sobie: jesteśmy Kreolami.

 

  W kolejnym autobusie za sąsiadkę miałem uroczą dziewczynkę o czekoladowej skórze...  Tylko skąd ten smutek w oczach?

Autobus jechał z La Ferme do Riviere Cocos. Powiedziałem konduktorowi, że chcę do jaskini Patate. 18 rupii...  Wysadzili mnie przy Petite Butte. Przy przystanku autobusowym zazwyczaj jest jakiś sklepik czy kiosk, w którym można kupić coś do picia. Jest gorąco i trzeba tu dużo pić...

 

Obiektywnie muszę tu napisać, że Rodrigues się zmienia, zabudowa wyspy się europeizuje i takie sympatyczne, tradycyjne kreolskie domki za kamiennymi murkami, jak na zdjęciu poniżej, widzi się tutaj coraz rzadziej. Tylko uginające się od kwiatów krzewy bugenwili rosną wszędzie jak dawniej.

 

 

     

Zanim skręciłem z szosy na szutrową drogę prowadzącą do Caverne Patate Rodrigues zrobiłem jeszcze zdjęcia wysp w lagunie. W tym miejscu leżą najbliżej dużej wyspy. Ta najbliższa to Ile Paille en Queue. Ta największa to Ile Gombrani, a dalej po lewej widać część Ile aux Chats

     

Bodaj najciekawsza z wysp po tej stronie laguny to Ile Hermitage, mająca kształt ryby i urozmaicona skałkami:

 

 

 

Rodrigues Lagoon - Ile Hermitage

 

Obok, na nierównomiernie naświetlonym satelitarnym zdjęciu pochodzącym z Google Earth widać, że laguna Rodriguesa większa jest od samej wyspy. Nadruk "Port Mathurin, Mauritius"  ma oczywiście mówić, że to terytorium państwa Mauritius, a nie wyspa Mauritius.

 

 

Zmierzałem teraz do jaskiń, które znajdują się w południowo - wschodniej części wyspy

 

 

Patate Cave:

 

Jaskiń na Rodrigues jest kilka. Dwie z nich, które udostępniono do zwiedzania reklamowane są jako największe turystyczne atrakcje wyspy.

Do małego domku dozorcy jaskini Caverne Patate z głównej szosy jest tylko 400 metrów. Tu cztery razy na dzień przewodniczka prowadzi chętnych do mrocznego i chłodnego wnętrza:

     

Przy wejściu sprzedają pamiątki wycięte z miękkiej koralowej skały. Kiedyś na wybrzeżu wyspy był swego rodzaju kamieniołom, w którym piłami wycinano całe bloki wykorzystywane jako budulec. Obecnie ze względów ekologicznych nie prowadzi się już takiej działalności.

     

Wstęp do jaskini Patate kosztuje 75 rupii - w ramach tej opłaty wypożyczają kask ochronny i jarzeniową latarnię, bo w tej jaskini nie ma oświetlenia... Schodzimy:

   

 

Jaskinia Patate ma około tysiąca metrów chodników. Z tego do zwiedzania udostępnionych jest 600 metrów. Nie jest to trudny marsz - można się tu wybrać w sandałkach. Trzeba tylko uważać, aby nie potknąć się o małe stalagmity. Przewodniczka zwraca uwagę na co ciekawsze formacje...

 

 

 

Stalaktyty "rosną" tu w tempie 1 centymetra na 50-100 lat. A ponieważ niektóre mają dwa metry to można policzyć, ile potrzebowały wieków, by osiągnąć dzisiejsze rozmiary...

   

Widziałem w życiu wiele jaskiń. Z tej zapamiętałem coś, co przypominało do złudzenia makietę Wielkiego Muru Chińskiego. A może to tylko moja, subiektywna ocena? Napiszcie proszę, jeśli tam traficie, co zrobiło na was największe wrażenie.

 

Z jaskini Patate to drugiej, na terenie Rezerwatu Francois Leguat jest około dwóch kilometrów nieoznakowaną ścieżką (trzeba zapytać przewodniczkę, to pokaże drogę). Jeśli zaś przyjedziecie własnym transportem, to trzeba wrócić na główną szosę prowadzącą z La Ferme, cofnąć się nią kawałek i zagłębić w kolejną, oznakowaną drogę - to łuk mający jakieś 6 km.

 

 

 

 

 

 Francois Leguat Reserve

   

 

Przez setki lat Rodrigues znany był tylko żeglarzom zmierzającym na Daleki Wschód. Zawijali na bezpańską wyspę, by uzupełnić zapasy słodkiej wody i żywności. Na wyspie mieszkały wtedy setki wielkich lądowych żółwi, które biorąc pod uwagę ich nieruchawość upolować było niezwykle łatwo. Ich waga przekraczała często 100 kilogramów. Marynarze zabierali żywe żółwie na pokład statków traktując je jako zapas niepsującego się mięsa. Na początku XX wieku żółwi na wyspie już nie było. Dziś populację lądowych żółwi próbuje się odtworzyć w specjalnie utworzonym rezerwacie w zachodniej części wyspy - To właśnie Francois Leguat Reserve.

 
   

Ale na terenie rezerwatu jest także ciekawa jaskinia. Bilet wstępu obejmujący obie atrakcje i małe muzeum w mieszczące się w budynku kosztuje aż 265 rupii, ale warto tyle zapłacić. Rezerwat zwiedza sie w grupach z przewodnikiem: pierwsza grupa wychodzi o 10.30, ostatnia o 14.30.

Podobnie jak w Caverne Patate odwiedzającym wypożyczają kaski. Latarki nie są potrzebne, bo w tej jaskini zainstalowano oświetlenie elektryczne, barierki i wygodne chodniki... No to idziemy... 

     

 

   

Nasza przewodniczka była oczywiście Kreolką. Większością w naszej grupie byli miejscowi, wzmocnieni dodatkowo trójką dziewcząt z Francji, objaśniała zatem najpierw po francusku. A potem, jak starczyło czasu był jeszcze komentarz po angielsku dla reszty. Choć to angielski jest urzędowym językiem w tym kraju. Ale dziewczyna była sympatyczna!

 

   

 

Grande Caverne czyli Wielka Jaskinia ma 500 metrów oświetlonego chodnika. Jest przez to może mniej "dzika" i dziewicza, ale reflektory wydobywają za to z mroku pełniejszy i szerszy obraz barwnych nacieków, stalaktytów i stalagmitów.

     

Grande Caverne ma dwa ramiona do których kolejno wchodzi się od wejściowego otworu. Sami oceńcie na podstawie zdjęć, czy warto tu przyjechać - ja myślę, że tak...

   

 

Po wyjściu z czeluści jaskini na światło dzienne schodzimy do Kanionu Tiyel - szerokiej na kilkadziesiąt metrów rozpadliny w której mieszkają lądowe żółwie. Z jednej strony maja swobodę spacerowania na dość dużym terenie. Z drugiej strony - strome i wysokie na kilkanaście metrów ściany kanionu (na zdjęciu poniżej) uniemożliwiają im rozpierzchnięcie się po wyspie.

Giant land turtles    

Na Rodrigues wielkie lądowe żółwie żyły kiedyś w dużych ilościach . Dwa wieki temu zostały całkowicie wytrzebione przez żeglarzy. Teraz ich populację próbują odtworzyć - właśnie tu - w Rezerwacie Francois Leguat. 

     

W kanionie ludzie mogą bez przeszkód spacerować wśród żółwi, dotykać ich i fotografować poszczególne okazy. Podobno jest ich aktualnie około 300. Te większe sprowadzono z Szeszeli, a te mniejsze z Madagaskaru.

Turyści mają niewątpliwą frajdę. Mnie taka okazja przydarzyła się po raz ostatni na Wyspie Św. Heleny kilka lat wcześniej.

     
   

Jedno co mnie tu zirytowało, to fakt, że wszystkie te żółwie w rezerwacie ponumerowano, a ich numery rejestracyjne wymalowano na szczytach skorup. Starałem się tak robić zdjęcia, aby te numery nie były widoczne, No i chyba się udało...

Tu w cieniu pod krzakiem odpoczywa cała żółwia rodzinka:

     

 

Aż dziw, że z niewielkiego żółwiego jaja może wyrosnąć taki gigant.  Podobno największy samiec w rezerwacie waży 240 kilogramów. A długość tego osobnika oceniłem na ponad metr.

     

A to te mniejsze żółwie, które sprowadzono do rezerwatu z Madagaskaru:

   

Mają one w kanionie swój osobny, odgrodzony murkiem wybieg. Trafiłem akurat na moment kiedy kopulowały. Przepraszam za niedyskrecję  :)

Po zakończeniu zwiedzania rezerwatu taki tramp jak ja ma problem, jak wydostać się stąd do najbliższej szosy, po której kursuje autobus. W takiej sytuacji radzę zawczasu zapytać innych ludzi z grupy. Większość z nich przyjeżdża własnym transportem... Mnie się właśnie tak udało wrócić do La Fouche Corail i dalej autobusem jadącym z lotniska do Port Mathurin...

 

 

Poza jaskiniami dużą atrakcją Rodriguesa jest leżąca w lagunie mała wyspa Ile aux Cocos (Cocos Island) z rezerwatem morskiego ptactwa. Lądowanie na wyspie wymaga zezwolenia władz, więc najprostszą metodą jest dołączenie do jednej z grup wysyłanych codziennie na wyspę przez miejscowych operatorów. Ich usługa za 815 rupii obejmuje: pick-up z hotelu, transport mikrobusem do przystani na Pointe du Diable, rejs powrotny łodzią na Cocos Island, zwiedzanie wyspy i lunch oraz transport powrotny. Zapłaciłem i wczesnym rankiem zabrali mnie z mojego pensjonatu.

Na początku jechaliśmy mikrobusem wzdłuż północnego wybrzeża, gdzie spotyka się malownicze namorzyny:

     
   

Łodzie zaopatrzone w motor i daszek chroniący przed słońcem czekają na turystów na cyplu Pointe du Diable. Ale nie ma tu żadnej przystani, podobnie jak na Cocos Island. Nie pozostaje zatem nic innego jak tylko podciągnąć spodnie, zdjąć buty i brodzić z plaży do łodzi. Niezastąpiony w takich sytuacjach jest mały plecaczek - tzw. day pack.

     

 

Rejs łodzią trwa prawie godzinę. Jest okazja, by od strony wody podziwiać wzgórza Rodriguesa - płyniemy wzdłuż brzegu do przylądka Pointe Manioc i dopiero wtedy sternik wykonuje zwrot w kierunku Ile du Sable...

Nasza jednoosobowa załoga wyrzuca żyłkę z przynętą i po chwili wyciąga pierwszą dorodną rybę - będzie na kolację dla jego rodziny!

 

     
     
Ile aux Sable or Ile du Sable:  

Lawirowaliśmy potem między podwodnymi głazami - laguna nie jest głęboka. Z pokładu łodzi można bliżej przyjrzeć się tym malowniczym wysepkom leżącym w lagunie - to Ile du Sable - Wyspa Piaszczysta. Wyspa jest ścisłym rezerwatem przyrody i nie wolno na niej lądować: 

     

 

Z nieco innej perspektywy ta bezludna wysepka wygląda jeszcze bardziej efektownie - jak te bajkowe wyspy z naszych snów:

     

Gdy zbliżyliśmy się nieco do zakazanej wysepki dostrzegłem, że na tej wyspie wśród innych drzew rosną nawet kokosowe palmy:

     

My jednak zmierzaliśmy do do Cocos Island - tak wyglądał fotografowany przez teleobiektyw przylądek tej wyspy, gdy  ją po raz pierwszy zobaczyłem:  

 

Paradoksalnie na Cocos Island nie ma ani jednej kokosowej palmy, co zaskakuje każdego turystę, który tu przybywa.

Okazało się także, że nie jest wcale obojętne, o jakiej porze przybywa turysta. Gdy my dopłynęliśmy, był odpływ - łódź nie mogła zbliżyć się do brzegu i wysadziła nas kilkaset metrów dalej - w płytkiej lagunie. -Do brzegu dojść trzeba pieszo! Marsz staje się udręką gdy idzie się boso po fragmentach ostrej koralowej skały wystających z piasku. Na zmienne pory odpływów nic nie da się poradzić, ale ja radzę: zabierzcie na taką okoliczność zwykłe gumowe klapki i unikniecie nieprzyjemności nazywanej "reef walking" na boso!

 

The top tourist attraction of Rodrigues - Ile aux Cocos is in fact a natural refuge for colonies of seabirds, just like its twin sister, Ile aux Sables, a short distance away. Ile aux Cocos can be accessed by pirogue only with an authorization delivered by the Commission for Tourism. Duly registered operators have access to the island for the day. It is however forbidden to light fires on the island and only partial access is allowed to ensure the tranquillity of the birds and their nestlings.

 
 

 

Od przylądka, na który dobrnęliśmy brodząc w płytkiej wodzie, do małego pawilonu przy plaży, gdzie potem podadzą nam lunch jest około 300 metrów taką plażą jak na zdjęciu poniżej. Ale to zdjęcie zostało zrobione w kilka godzin później - gdy przyszedł przypływ i nasze łodzie mogły już podpłynąć blisko brzegu.

     

Tak wygląda ten pawilon od strony wody. Po prawej stronie za drzewami ukryta jest mała budka z toaletami i prymitywnym prysznicem. I to są jedyne "facilities" na wyspie.

 

   

 

Najważniejsza jest jednak chyba  ta weranda dająca trochę cienia, bo słońce przypieka niemiłosiernie. I nawet po wyjściu z kąpieli na słońcu wytrzymać jest trudno. Nie zapomnijcie kremu z filtrem, o czapce - kapeluszu nie wspominam, bo to konieczność.

     

 

 

 

W cenę imprezy wliczona jest piesza wycieczka po rezerwacie  ptactwa z ciemnoskórą przewodniczką:

     
   

Przy ścieżce umieszczone są  tablice poglądowe traktujące o miejscowej faunie i florze. Ale najciekawsze są oczywiście ptaki, których na wyspie gniazduje kilka tysięcy. Nie dla wszystkich wystarcza miejsca na drzewach. Niektóre gatunki budują gniazda na ziemi.  Nie są płochliwe.

     
   

Można je fotografować z bliska, choć przewodniczka przywołuje do porządku niesfornych ( w tym mnie :)), którzy chcą podejść jeszcze bliżej.

     

W ptasim świecie Cocos Island dominują dwa gatunki głuptaków (noodies): brown noodie  i  lesser noodie.

     

Trzecim co do liczebności gatunkiem są white terns - bardzo wdzięczne, ale znacznie już mniejsze ptaki:

     

Czasem wśród zasiedziałych tu gatunków zaplącze się jakiś samotny przybysz, jak na przykład ten tropic bird z długim białym ogonem:

     
   

Wycieczka trwa jakieś pół godziny. Potem jeszcze można przejść się plażą aż do płotu, którym odgrodzony jest zachodni cypel wyspy. Wracamy do pawilonu. Jest czas na lunch wliczony w cenę wycieczki, na kąpiel w lagunie (płytko!) i na plażowanie. Rozczarują się ci, którzy przyjadą tu z fajką i maską - tu niestety nie ma warunków do snorkelingu.

 

 

 

 

Odpłynęliśmy z wyspy o 14.30. Podobno dłużej przepisy zabraniają przebywać w rezerwacie. Płynęliśmy tym razem pod wiatr i fala od czasu do czasu skrapiała nas bryzgami wody.  Potem transfer mikrobusem i przed zachodem słońca znalazłem się na powrót w moim pensjonacie. Był to długi, ale mimo wszystko ciekawy dzień. Poznałem nowych ludzi i nowe krajobrazy. 

Następny dzień był to już dzień pożegnania z Rodriguesem - wyspą sympatycznych Kreoli.

Postanowiłem wracać na Mauritius samolotem. W internetowej witrynie linii Air Mauritius wykupiłem bilet one-way za 3900 rupii.

 

 

    

 

 

 

Do portu lotniczego Rodriguesa zbudowanego na zachodnim krańcu wyspy dotarłem oczywiście lokalnym autobusem za 23 rupie. Ostatnie 100 merów musiałem z moim plecakiem przejść pieszo, bo końcowy przystanek jest w pewnej odległości od terminalu. Stanąłem spokojnie w kolejce do rejestracji bagażu, by po chwili dowiedzieć się, że mój 90-minutowy lot na Mauritius będzie opóźniony i to nie wiadomo dokładnie ile...  Cóż, żadnej alternatywy nie było - wypadało tylko uśmiechnąć się i ...czekać.

 

   

 

Czekałem na tym lotnisku kilka godzin - gdy mały śmigłowy ATR w końcu przyleciał słońce zapadało już za horyzont. Gdy wystartowaliśmy było już mroczno i niestety nie udało mi się zrobić lotniczych zdjęć wyspy i laguny, na których mi tak zależało. Może Wy będziecie mieć więcej szczęścia!

 

Życzę Wam powodzenia i wielu niezapomnianych chwil na tej pięknej i mało znanej wyspie!

 

 

Przejście do relacji z wyspy Mauritius

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory