Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część VI A relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  - Północny Kamerun

-  Part six A - North Cameroon

 

 

 

      

 Kraj  ten jest raczej rzadko odwiedzany przez polskich turystów.  Być może ze względu na brak korzystnych taryf lotniczych (najtaniej wożą tam Cameroon Airlines z Paryża). Ale nawet jeśli ktoś z Polaków tu dociera, to zazwyczaj drogą lotniczą do Douali. Ja tymczasem miałem się dostać do Kamerunu tylnymi drzwiami: na samej północy - rzadko wykorzystywanym przez cudzoziemców przejściem z Czadu...     Północna część Kamerunu  to wąski, bagnisty w porze deszczowej cypel sięgający aż do brzegów Jeziora Czad.  Przyczółek ten wciśnięty jest niejako między Nigerię i Czad.

Wizę Kamerunu otrzymałem w ciągu 24 godzin w ambasadzie tego kraju w Ndjamenie. Bez większych problemów: 2 formularze, 2 zdjęcia - odbiór następnego dnia o 10.00. Wydana wiza jest wielokrotna i ważna na 30 dni pobytu w Kamerunie.  Tyle tylko, że była to jedna z najdroższych wiz, o jakie się ubiegałem: opłata wynosi 50000 CFA czyli około 100 dolarów USA.  Załatwienie wizy Kamerunu w Europie (próbowałem w Brukseli) jest bardzo trudne - są ograniczenia terytorialne, wymagają załączników, okres oczekiwania jest długi... Potwierdza się reguła, którą zawsze cytuję moim korespondentom: w Afryce najłatwiej dostać wizę u sąsiadów... Są wyjątki - jak Sudan...

Z Czadu do Kamerunu przechodzi się tu mostem przerzuconym ponad graniczną rzeką. Przewodniki ostrzegają przed korupcją po czadyjskiej stronie granicy. Stawka od paszportu wynosi podobno 5000 tysięcy. Widzę, jak od Kameruńczyka załatwianego przede mną oficer bierze jakieś banknoty. Spokojnie czekam, aż wpisze dane do rejestru, wstawi pieczątki... I nie czekając na ciąg dalszy sam biorę dokumenty z biurka i pospiesznie wychodzę... - Merci monsieur! Au revoir!  Przecież nie będzie biegł za mną na ulicę... Udało się!

Po drugiej stronie mostu - u Kameruńczyków odprawa przebiega już bez takich emocji... Wpisują podróżnych do zeszytu i każą jeszcze spisać dane na osobnej kartce - czyżbym ostatnią skorumpowaną granicę miał już za sobą?

Najbliższe kameruńskie miasteczko  -Kousseri widać na horyzoncie... Jak tam dojechać? Nie nie ma minibusów. Tylko motocyklowe taksówki! Siadasz na siodełko za kierowcą, plecak leży na baku przed nim (jeśli nie chcesz go trzymać na plecach) i... jazda. Zanim jednak ruszycie warto się upewnić, co do ceny przejazdu. Wiedziałem, że od miejscowych biorą tylko 250 CFA - nie ma powodu płacić więcej!  Kousseri to małe, ale ruchliwe miasteczko. Stąd na południe jeżdżą już mikrobusy - do Waza można dojechać za 2000, do Maroua - za 3000 CFA. Ale najpierw trzeba w bazarowym kurzu i skwarze odczekać godzinę czy dwie - aż nabiją pasażerów "do full".
Miłym zaskoczeniem w Kamerunie jest popularność obok języka  francuskiego również angielskiego. Zaskoczeniem są także uzbrojeni żołnierze, których doładowują nam w koszarach. Droga z Kousseri na południe na długim odcinku prowadzi wzdłuż granicy Nigerii. To stamtąd przybywają uzbrojone bandy zatrzymujące i rabujące minibusy. Zdarzały się nawet porwania. Przez kilka lat cudzoziemcom w ogóle odradzano wyjazdy do Północnego Kamerunu. Teraz sytuacja poprawiła się na tyle, że można tędy jeździć - ze zbrojną eskortą. Mijamy wioski z okrągłych glinianych chat rozrzucone w płowym jak skóra lwa krajobrazie... Gdzieś po drodze w szczerym polu dolewamy z plastykowych baniek przemycone z Nigerii tanie paliwo. A asfalt jest znacznie lepszy niż w Czadzie!

Płaska, wyschnięta sawanna. Kiedy w końcu na horyzoncie pojawią się skaliste wzniesienia to znaczy, że zbliżamy się do osady  Waza.  Duża wieś leży między takimi dwiema skałami; kilka zapyziałych sklepików i bazarowe kramy rozłożyły się wzdłuż szosy. Wysiadam, bo to gdzieś tutaj jest brama do parku narodowego...  

W przewodnikach Park Narodowy Waza polecany jest jako jeden z najciekawszych w tej części Afryki. Około kilometr na południe od wsi w prawo pod górę odgałęzia się droga do drogiego Campament de Waza, a w lewo piaszczysta droga wiedzie do bramy parku przy której wybudowano z gliny dwie stylowe chatki dla strażników (na zdjęciu obok). Żar się leje z nieba i wszystko co żywe ucieka do cienia...

Przed bramą parku czeka na turystów "mini hotel" stylizowany na kameruńską wioskę: dwie zagrody po pięć chatek z kamienia. W każdej double bed z czystą pościelą i moskitierą, stojący wentylator i - co dla mnie najważniejsze - gniazdko, które pozwoli zagotować kolejne litry herbaty... W każdej zagrodzie wspólny prysznic, umywalnia i toalety. Za taki domek płaci się 7000 CFA i uważam, że nie jest to cena wygórowana biorąc pod uwagę szczególną atmosferę tego miejsca... Polecam!

Zarządca parku (na zdjęciu) zatrudnia kilka Murzynek, które (jeśli wcześniej zamówić) przygotują na kolację talerz kuskusu z mięsem (2000 CFA), do którego można za 800 dokupić dużą butelkę zimnego piwa...

Do bramy parku stosunkowo łatwo dojechać, ale co dalej? Trzeba mieć środek transportu, którym pojedzie się przez park i obowiązkowego przewodnika.  Zarządca parku zaproponował, aby na 6-godzinną wycieczkę wynająć samochód jego przyjaciela mieszkającego we wsi. Po krótkich targach stanęło na 30000 CFA , w tym koszt paliwa. Stawki przewodników są wywieszone na tablicy: za pół dnia 3500 CFA. Za wstęp do parku trzeba zapłacić 5000 od osoby i 2000 od aparatu, którego marka została skwapliwie wpisana do zezwolenia. Od kamery video płaci się jeszcze więcej, więc lepiej jej przy wjeździe nie pokazywać. No i jeszcze 2000 CFA za wjazd wynajętego samochodu... Lista jak widać jest długa, ale skoro się już dotarło do tego zakamarka Afryki...

 

Zamówiony samochód pojawił się przed bramą parku o 6.00. Samochód... gdybym pofatygował się wieczorem do wioski go obejrzeć, to na pewno bym go nie wziął... Rozklekotana ciężarówka - toyota z popękanymi szybami w kabinie. Trudno - jedziemy... Już po pierwszych  5 minutach zaczyna się koszmarna trzęsionka. W porze suchej terenowe drogi parku są niesamowicie spękane, a w naszym rozpadającym się pojeździe po resorach zostały tylko wspomnienia.  Ale zwierzęta są: cała rodzina żyraf, guźce, antylopy diamant, gazele...

Wśród wysokich na dwa metry wysuszonych trzcin w wielu miejscach widać odchody słoni, ale ich samych nie ma - gdzieś się zaszyły... Przy oczkach wodnych zobaczyć można nie tylko wielkie stada drobnego ptactwa ale także marabuty, sępy i większe zwierzęta przychodzące do wodopoju. Na gruntowne zwiedzenie parku potrzeba dwóch dni i oczywiście więcej pieniędzy. 6-godzinna trasa pozwala zatoczyć pętlę: Bodelaram- Kolia-Magala -Talabal - Anane -Bodelaram (wg mapy parku dostępnej za 10000 CFA w biurze).  W południe, gdy słońce praży już jak wściekłe wracamy pod prysznic - mam wrażenie że wytrzęsło z nas wszystko...

Czy warto odwiedzić Waza NP?  Zawsze po takich pytaniach odpowiadam swoim korespondentom: to zależy co się dotychczas widziało... Po parkach Kenii i Tanzanii Waza może być rozczarowaniem. Ale jeśli ktoś dotychczas nie widział afrykańskiej zwierzyny to będzie się zachwycać.

Nasza ciężarówka dowiozła nas do wioski Waza - ruch w kierunku południowym był niewielki, ale wraz z innymi doczekałem się w końcu mikrobusu do Maroua.  2000 CFA! -Nie, za plecak nie będę dopłacać kolejnego tysiąca!  Przecież od miejscowych nie bierzesz za te kosze, co jadą na dachu!...

Maroua jest punktem wypadowym do wycieczek w góry Mandara. Miasteczko jest spore - ma 240000 mieskańców. Minibusy wyrzucają turystów przy małej, "podwórkowej" stacji autobusowej Express Touristique. W sąsiedztwie znajduję tani nocleg w Relais Ferngo. Po normalnych targach za domek z double bed i prysznicem płacę 5000 CFA. W Maroua nie trzeba wcale szukać organizatorów trekkingu w Górach Mandara - oni sami Was znajdą. Mój nazywał się Jean-Luc Sim (tel.kom. 985 53 28). Oferował 3-dniową wycieczkę wraz z transportem do Rhumsiki dla 4 chętnych za 300000 CFA. Walczyłem z nim przez kilka godzin. Odchodził i przychodził. W końcu z cierpieniem w oczach zgodził się na 120000. Spisaliśmy kontrakt (wiem z doświadczenia, że bez kontraktu koszty zawsze rosną). Starałem się o niczym nie zapomnieć: 3-dniowy treking z przewodnikiem, dwie noce w wioskach, trzecia noc w hostelu w Rhumsiki, 3 posiłki x 3 dni, przechowanie bagażu w Rhumsiki, w górach transport wody, żywności i śpiworów na ośle, opłaty za fotografowanie w wioskach, powrotne bilety na minibus Rhumsiki - Moroua. Potem się okazało, że zapomniałem o kucharzu, który był jednocześnie poganiaczem osła - ale to było dla nich widać oczywiste...

Rankiem przyjechał po nas całkiem przyzwoity osobowy samochód. Podjechaliśmy pod sklep z napojami by zaopatrzyć się w wodę mineralną na czas trekkingu. Woda oczywiście jest osiągalna także w wiosce Rhumsiki, będącej głównym ośrodkiem turystycznym Gór Mandara, ale tam jest ona znacznie droższa... A trzeba było kupić przynajmniej 2 butelki 1,5 l na każdy dzień wędrówki. Tu za butelkę płaciliśmy 500 CFA.  Ruszyliśmy zupełnie przyzwoitym asfaltem w 120-kilometrową trasę. Najpierw wśród łagodnych wzgórz i okrągłych chat do miasteczka Mokolo, gdzie... asfalt się skończył.

Zaczęły się wertepy. Do Mokolo da się jeszcze dojechać publicznym transportem, ale dalej - na takiej szutrowej drodze jest ciężko i dlatego zgodziłem się włączyć transport Maroua-Rhumsiki do kosztów wycieczki.  W miarę jak zbliżaliśmy się do Rhumsiki krajobraz stawał się coraz bardziej atrakcyjny. Wzdłuż drogi pojawiły się wielkie agawy. Chaty z kamienia przypominały czasem małe forty uczepione skał... Nasza toyota tercel telepała się ostrożnie na licznych wybojach - na tym odcinku posuwaliśmy się w ślimaczym tempie... Ale to było tylko dwadzieścia ostatnich kilometrów.

Za niebieską mgiełką wyrastały malownicze skalne grzebienie,  pojedyncze iglice i baszty. Dopiero wtedy zrozumiałem co naprawdę kryje się za nazwą "Góry Mandara"... Wcześniej nie mogłem znaleźć w sieci żadnych wiarygodnych zdjęć, które pozwoliły by ocenić "czy warto i na jak długo?" Mam nadzieję, że Wam właśnie ta relacja pomoże podjąć właściwą decyzję...
Rhumsiki - główna baza wypadowa do pieszych wycieczek w Góry Mandara jeśli chodzi o architekturę nie grzeszy urodą... Leży za to we wspaniałej scenerii. Turystyczne instytucje z kilkoma małymi hotelikami skupione są wokół małego placyku. Dla trampów takich jak ja najważniejszy wśród nich jest najtańszy: hotel-restauracja "La Casarolle", mająca duży, przewiewny taras. To tu zostawimy główny bagaż i będziemy nocować po powrocie z trekingu. Dziś niedziela - w Rhumsiki dzień targowy - trudno wyruszyć w pieszą trasę nie odwiedziwszy małego, ale tłocznego bazaru... Sami popatrzcie, jak tu kolorowo...

Oprócz straganów ze szmatkami i tandetą są na bazarze stoiska gastronomiczne. W niektórych można się raczyć kukurydzianym piwem domowej produkcji serwowanym w naczyniach z kalabasza. Ten jegomość - jak pamiętam - miał już solidnie "w czubie" . Tak skutkowała nie tylko procentowa zawartość trunku, ale także panujący upał... Przewodnicy skompletowali ekipę, która miała z nami wyruszyć. Przewodzić miał czarny Napoleon, kucharz miał na imię Koda, imienia oślicy nie pamiętam...  Z Rhumsiki wyruszyliśmy pieszo gdy zelżał upał - późnym popołudniem...
Ścieżka do Gamby prowadziła wśród łagodnych wzgórz porośniętych rzadko rachitycznymi drzewami. U ich stóp zagrody otoczone glinianym lub kamiennym murem. Susza. Marzec i kwiecień to dla tutejszej ludności i dla zwierząt najtrudniejszy okres - upałów i oczekiwania na deszcz... Mimo późnego popołudnia idzie się bardzo ciężko - upał jest powalający... Dziś to tylko 5 kilometrów, ale pokonanie ich nawet bez obciążenia zabierze nam aż dwie godziny!

Po drodze przy ścieżce mijamy grupę dzikich figowych drzew. Kwiatostany przypominają małe, czerwone bombki zawieszone na prawie nagich gałęziach. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem!

Gamba, którą osiągamy po dwóch godzinach marszu okazuje się być małym przysiółkiem.  Zapraszają nas na małe podwórko na którym mieszka liczna rodzina.  Gdy przyczłapie osiołek pod daszkiem rozłożą nam na ziemi karimaty - tu spędzimy noc. Tymczasem gromada czarnych dzieciaków przygląda się nam ze zrozumiałym zainteresowaniem... Dostajemy po talerzu kuskusu z kawałkiem żylastego kurczaka na kolację. Na moją prośbę gotują garnek wody na herbatę.

 Skutki niedostatku wody widać na każdym kroku: niedomyte dzieciaki, dawno nie prana odzież... My tez do wieczornego mycia po upalnym i pełnym kurzu dniu dostajemy tylko po czajniku wody. Tak, tak! - takie czajniki, najczęściej plastykowe używane są tu powszechnie do mycia - zapewne dlatego, że przez ich wąski dzióbek woda wycieka powoli zapobiegając marnotrawstwu...   

Rano czajnik wody do mycia, chleb z dżemem i kameruńska kawa na śniadanie. I już o 7.30 ruszamy w trasę.  Do następnej wioski - Kila mamy 7 kilometrów. Przy ładnych chatach po drodze częstują nas orzeszkami arachidowymi... Mijamy poletka zebranej już kukurydzy i bawełny...  
Jest też okazja by przypatrzeć się, jak powstaje strzecha, która następnie układa się na dachach tutejszych chat: wiązki słomy wiąże się najpierw sznurkiem. Zwróćcie uwagę na leżącą na słomie drewnianą motykę - wielokrotnie widziałem ludzi używających na poletkach właśnie takiego, prymitywnego narzędzia. Tych ludzi nie stać na zakup metalowych narzędzi i używają wciąż takich jak ich przodkowie... 

Kila leży na dwóch poziomach. Większość domostw zbudowano w dolinie. Pozostałe są na wzgórzu na które wiedzie wąska ścieżka. Dziś w Górnej Kila jest targ - razem z nami ścieżką między głazami wspinają się pod górę miejscowe kobiety niosące na głowach miski i gary z produktami przeznaczonymi na sprzedaż. 
Plac targowy rozłożył się pod sędziwym baobabem. Z żerdzi i słomianych mat mieszkańcy zbudowali tam kilkanaście wiat. Wcale się nie dziwię - wytrzymać w tym piekielnym słońcu wiele godzin na pewno nie sposób. Papaje sprzedają tu po 100 CFA, banany po 25 - to bardzo tanio, widać że ceny dostosowane są do siły nabywczej miejscowej ludności... 

Na targu w Kile Górnej nie mogło oczywiście zabraknąć kukurydzianego piwa. Degustowałem już kiedyś takie piwo. Na początku przypomina kwaskowatą zawiesinę mąki na wodzie, wzbogaconą słabymi procentami... Potem można się jednak rozsmakować - szczególnie jeśli jest upalnie,  a człowiek jest spragniony.  Było właśnie piekielnie gorąco.  Oślica niosąca zapas wody mineralnej jak się okazało poszła inną, krótszą drogą, a ta młoda mama uśmiechała się tak zachęcająco, że w końcu uległem...
 

 

...mając nadzieję, że toast z kalabaszowej skorupy nie skończy się to biegunką... Ale o tym, co wydarzyło się potem przeczytacie już na kolejnej stronie.

 

 

  >>>>>Przejście do drugiej części relacji  z Kamerunu 

<<<- do poprzednich  części "Transafricany"

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory