Part three - Dakota to Chicago   -   Część III

2012

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


In April 2012 I went once again to the United States. I knew from my previous trip east, west and south of the US, but I've never been to the vast Great Plains, which occupy the center of the continent. I decided that it will be  travel by rented car (giving great possibilities). Also because the fuel in the U.S. was almost by half cheaper than in Poland. So we flew to Chicago and from there we went into a great loop, whose extreme points were the Great Smoky Mountains National Park to the east and the famous Mount Rushmore in the west. After returning to Chicago, we wanted still to go for a few days to Boston to look into the small Atlantic states in the Northeast, which are usually avoided by tourists. News from the trail you can read, as usual, in my  travellog. Look at the map - it was about 11 000 kms route covered by car ...

 

W kwietniu 2012 roku wyruszyłem po raz kolejny do Stanów Zjednoczonych. Znałem z moich poprzednich podróży wschód, zachód i południe USA, ale nigdy nie byłem na tych rozległych Great Plains - Wielkich Równinach, które zajmują środek kontynentu. Najszersze możliwości dawała podróż wypożyczonym samochodem. Bo paliwo w Stanach było prawie o połowę tańsze niż w Polsce. Polecieliśmy więc do Chicago i stamtąd wyruszyliśmy w wielką pętlę, której skrajnymi punktami były Great Smoky Mountains National Park na wschodzie i słynny Mount Rushmore na zachodzie.   Popatrzcie na mapkę obok - to było około 11 000 kilometrów trasy pokonanych samochodem...

Z Chicago jechaliśmy przez Missouri, Indianę, Ohio, Kentucky i Tennesee. Napisałem o tej części trasy w pierwszej części mojej relacji. Potem przecięliśmy stan Arkansas, by znaleźć się w Oklahomie. Wreszcie przez Kansas i Iowa dotarliśmy do Nebraski. O tym fragmencie podróży napisałem w drugiej części mojej relacji. W dzień później przecięliśmy granicę stanu Południowa Dakota...

 

  Wiadomości z tej trasy jak zwykle można przeczytać w dzienniku podróży w zapiskach z kwietnia 2012. Popatrzcie na mapkę obok - to było razem około 11 tysięcy kilometrów trasy pokonanych samochodem...

 

     SOUTH  DAKOTA

 

 

 

 

Południowa Dakota to rozległy stan. Jej terytorium to mniej więcej 2/3 Polski, a mieszka tu poniżej miliona mieszkańców.

South Dakota powitała nas silnym bocznym wiatrem, który na autostradzie jest tym bardziej odczuwalny im większa jest prędkość pojazdu. Trzeba było zwolnić. Szkoda, bo limit szybkości w Dakocie jest wyższy niż w południowych stanach: podniesiony jest do 75 mil/godz. Centrum informacyjne przy autostradzie zastaliśmy zamknięte. Na drzwiach wisiała dowcipna tabliczka "Zapraszamy, gdy przyjdzie wiosna". A wokół  było już zielono!  Czyżby wiosna 2012 roku przyszła za wcześnie?  W innych stanach, gdy przyjeżdżaliśmy w takie miejsca  "po godzinach" to na zewnątrz, na stojaku były wyłożone bezpłatne mapy - dla kierowców artykuł pierwszej potrzeby . A tu?  Wyglądało na to, że Dakota to już peryferie Stanów Zjednoczonych. Pierwszym miastem, w którym się zatrzymaliśmy było Sioux Falls, największe zresztą miasto Południowej Dakoty:

     

     
   

Sioux Falls - Amerykanie wymawiają to [su folls] - zostało założone przy wodospadach o tej samej nazwie. Przyznam, że od dawna intrygowała mnie ta nazwa. Nic więc dziwnego, że od razu pognałem do tzw. Falls Park, gdzie  zlokalizowane są: dobrze zaopatrzone visitors center i bezpłatna wieża widokowa (zdjęcie powyżej). Z wieży można objąć wzrokiem obszar wodospadów. Bo jest ich kilka, leżących jeden za drugim na opadającej po różowych skałach Sioux River:

     

     
   

Ja bym raczej powiedział, że jest tam jeden wodospad (ten na zdjęciu powyżej) mający jakieś 6-8 metrów wysokości i kilka niższych kaskad. I choć indywidualna ocena urody tych wodospadów zależy od tego, co się wcześniej w życiu widziało, to uważam, że będąc w Dakocie warto tu przyjechać. Z centrum miasta Sioux Falls do parku wodospadów  kursuje przez cały dzień bezpłatny autobusik.

     

     
   

Od kaskady do kaskady poprowadzone są tu wygodne, betonowane ścieżki. Nietrudno zauważyć, że stopnie wodospadów natura wyciosała  z różowego kwarcytu - skały, która w okolicy jest bardzo popularna. Z bloków tej skały wzniesiono zresztą najbardziej reprezentacyjne budowle miasta - sąd i katedrę św. Józefa. Kamieniołomy kwarcytu widoczne są już z autostrady...

     

Sioux Falls

 

 

Sioux Falls położone tak naprawdę w środku miasta wydały mi sie bardzo turystycznym miejscem. Pocztówka z widokiem wodospadów kosztuje pół dolara. T-shirt z nadrukiem - od 20 dolarów w górę... 

 

Heavy hail storm was perhaps our most dangerous adventure during this trip:

 

Tak popularne w dzisiejszej Ameryce tornada dotychczas nas omijały. (Dziękuję przyjaciołom, którzy trzymali za mnie kciuki!) W pokojach moteli łańcucha Motel6, gdzie sypialiśmy zawsze był telewizor z możliwością oglądania weather channel. Codziennie przezornie sprawdzałem jaka pogoda czeka nas na trasie. Tego poranka ostrzegali przed silną burzą na interstate 90. Nie wiedziałem jeszcze co to może oznaczać...

 

Po dwóch kwadransach jazdy na zachód niebo przed nami zaczęło ciemnieć jakby zbliżała się noc. Zauważyłem, że miejscowi kierowcy zatrzymują się pod wiaduktami autostrady, co jest przecież oficjalnie zabronione (oni wiedzieli, co się święci!). Potem niespodziewanie gruchnęło. Miałem wrażenie, że to serie z broni maszynowej walą po masce samochodu. I w duchu modliłem się tylko, aby gradowe kule  nie roztrzaskały przedniej szyby samochodu nachylonej do poziomu pod bardzo małym kątem. W takiej kanonadzie dotarliśmy do najbliższego wiaduktu, próbując się pod niego wcisnąć. Niestety nie było już tam miejsca na kolejny samochód. 

Na szczęście nawałnica już przechodziła. Na wszelki wypadek zjechaliśmy na stację benzynowa do miasteczka Mitchell. Wysiadłem pod dachem. Obok - na asfalcie leżał grad wielkości piłeczek ping-ponga, a nawet małych jajek. Potem popatrzyłem na karoserię naszego nowiutkiego samochodu. Miała liczne wgniecenia. Z przodu, z tyłu i na dachu.

Gdy zdawałem potem samochód w Chicago pracownicy Avisa dostrzegli je na pierwszy rzut oka. Na szczęście tego rodzaju szkoda była objęta z góry opłaconym ubezpieczeniem. Ubezpieczenia LDW i ALI są dobrowolne, zdarzało się, że ich nie brałem. Tym razem były w korzystnym pakiecie wraz z ceną wynajmu. I całe szczęście! 

 

     

     
     

 

W miasteczku Mitchell, gdzie odreagowaliśmy nasze gradowe bombardowanie znalazłem coś, czego nie znajdziecie gdzie indziej. To Corn Palace. Szmirowata budowla, ale niepowtarzalna, bo ma niemal całe ściany wyłożone kolbami kukurydzy. Kolby są oczywiście wyłuskane, czasem barwione i układane w ten sposób, że tworzą różne kompozycje plastyczne. Widać to w zbliżeniu na zdjęciu obok. Podobno co kilka miesięcy te oryginalne "obrazy" są zmieniane...

Jadąc dalej na zachód I90 koło niewielkiej osady Murdo przekroczyliśmy nieświadomi kolejną linię zmiany czasu. Podobno stoi tam jakaś tabliczka, ale nie rzucała się w oczy. Warto jednak o tej linii pamiętać, aby po jej zachodniej stronie uniknąć nieporozumień. Zegarki o godzinę do tyłu!

 

 

 

 

Wiosna w Północnej Ameryce nie była dla mnie tak piękna jak ta w Polsce. Być może to subiektywny pogląd kogoś, kto nie wyobraża sobie życia poza Polską, jakakolwiek ona jest... Tu w Dakocie był dopiero początek wiosny - trawy na prerii miały kolor delikatnej, bladej zieleni. W takim pejzażu dotarliśmy do Badlands National Park:

     

 

 

 

Dziwne formacje tego parku to nie skały, ale rzeźbione w ciągu wieków przez deszcz i wiatr zlepieńce. Zwracają uwagę kolorowe warstwy ziemi, dobrze widoczne na ścianach głębokich wąwozów, które tworzą prawdziwe labirynty:

     

 

Badlands National Park - South Dakota.  

Za wstęp do Parku płaci się 15 dolarów od samochodu - niezależnie od ilości pasażerów. I taki bilet ważny jest na wjazdy przez tydzień, co istotne jest dla tych, którzy chcą się tu zatrzymać na dłużej. W niewielkim Visitor Center jak zwykle jest ekspozycja pokazująca geologię, florę i faunę parku. Dają też bezpłatną mapkę. 

     

     
   

Przez park poprowadzona jest wąska asfaltowa droga - "loop road" łącząca punkty widokowe. Na jej przejechanie (wraca na Interstate 90 w Wall) potrzeba minimum dwie godziny. Po drodze jest kilka niewysokich przełęczy z widokami na poszarpane grzbiety, piramidy i iglice uformowane przez naturę:

     

     
   

Przy zjeździe z autostrady I90 do parku Badlands w niewielkim baraku urzęduje ranger u którego można zarezerwować wizytę w "Missile facility". Co to takiego?  Tu właśnie, na pustkowiach rozległej prerii w czasach zimnej wojny ukryte były silosy amerykańskich rakiet Minuteman II, wycelowanych w Związek Radziecki. 10 metrów pod ziemią  pod tym niepozornym baraczkiem mieściło się w specjalnej kapsule centrum sterowania dziesięcioma rakietami rozmieszczonymi w pobliżu. Dziś rakiety Minuteman II wycofano ze służby, a jedno centrum odpalania pozostawiono i można je bezpłatnie zwiedzać w małych grupach. (Dlatego konieczna jest rezerwacja na konkretną godzinę).

     

     
   

Dyżurowali w podziemnej kapsule non-stop, całymi latami. 24 godziny na dobę. Po dwóch. Rakiety miały głowice jądrowe o sile wybuchu 1,2 megatony. Im więcej się słucha, tym szerszy staje sie koszmarny obraz. W Dakocie było 15 takich stanowisk - każde wysyłające w razie potrzeby 10 rakiet. W sąsiednich, równie słabo zaludnionych stanach - też po 15. Razem 450 rakiet gotowych do odpalenia. Każda wystarczająca do zrównania z ziemią kilkumilionowego miasta...

     

     

 

Ten obrazek zawieszony na ścianie jest bardzo wymowny: każda z rakiet Minuteman lecąc nad biegunem mogła osiągnąć cel w Rosji w ciągu mniej więcej 30 minut.

Okoliczne silosy po rakietach Minuteman II zasypano. Z wyjątkiem jednego. Można zjechać z autostrady i obejrzeć go przez grubą szybę. Uważam że trzeba zjechać i obejrzeć, aby zrozumieć, że nie jest to tylko koszmarna bajka...

Bo na koniec zwiedzania centrum pani przewodnik wyjaśnia, że rakiety Minuteman II zostały zastąpione w służbie przez nowocześniejsze rakiety Minuteman III.  Dokładnie 450 tych rakiet jest obecnie rozmieszczonych w silosach "gdzieś w północnych stanach" i gotowych do odpalenia. Dziewięćdziesięciu facetów w mundurach w dalszym ciągu siedzi w podziemnych kapsułach i czeka na rozkaz.

Mam nadzieję, że Warszawa już teraz nie jest dla nich potencjalnym celem. 

 

     
   

Na nocleg dotarliśmy do schludnego miasteczka Rapid City. Rapid City jest baza wypadową do wycieczek w pobliskie Czarne Góry - Black Hills. Ale i samo to miasteczko może się podobać, ma rozbudowaną bazę noclegową, dwa muzea i park dinozaurów dla dzieci. Oto główna ulica Rapid CIty:

     

     
   

Najciekawsza jednak (moim zdaniem) jest tu galeria wszystkich prezydentów USA. Ich posągi (naturalnej wielości) ustawiono na rogach dwóch głównych ulic: Main i St Joseph - na poziomie chodnika. I tak na każdym skrzyżowaniu stoi (lub siedzi) ich po czterech - do Billa Clintona włącznie. Spacer tymi ulicami może być ciekawą lekcją historii USA. Mnie najbardziej  spodobał się prezydent Grant - zdaje się, że to ten, którego wizerunek jest na studolarowym banknocie:

     

     
   

Ale prawdziwym magnesem ściągającym turystów do Rapid City jest odległy o 40 km Mount Rushmore - słynna góra, w której wykuto twarze czterech amerykańskich prezydentów. Prowadzi do niego wśród malowniczych gór stanowa szosa nr 16. Prezydentów widać już z odległości kilku kilometrów - popatrzcie na zdjęcie poniżej. Mieliśmy szczęście do pogody - niebo było błękitne i bezchmurne. Monument ma najlepsze oświetlenie właśnie rano.

     

     
Mount Rushmore.  

Góra ma wysokość 1745 m nad poziomem morza. Wstęp do Mt. Rushmore jest bezpłatny. Ale chcesz czy nie musisz zapłacić za parking. A to kosztuje aż 11 dolarów. Trudno. Idąc od parkingu najpierw przekracza się monumentalną granitową bramę, a za nią wchodzi w aleję ozdobioną flagami wszystkich stanów USA:

     

     
   

Z alei z kolei wchodzi się na Grand Terrace - wielki taras zbudowany dokładnie naprzeciwko pomnika. I mimo, że odległość do skalnej ściany w kórej wykuto rzeźby jest wciąż spora, to trzeba przyznać, że widok robi wrażenie,. Każda z tych twarzy ma około 20 metrów wysokości - czyli wysokość czteropiętrowego domu!

Od lewej mamy Waszyngtona, Jeffersona, Teodora Roosevelta - prezydenta z czasów pierwszej wojny światowej i Lincolna:

     

     
     
   

Teleobiektyw pozwala przyjrzeć się dokładniej poszczególnym twarzom i dostrzec, że maja one pewne, niewidoczne z daleka skazy:

     

     
   

Pod tarasem jest ukryte ciekawe muzeum, gdzie można poznać historię pomnika i obejrzeć zdjęcia z jego budowy. Potem wyruszyłem na tzw. Presidential Trail. Naiwnie sądziłem, że szlak ten pozwoli wspiąć się na wysokość głów. Niestety nie ma tam dostępu. A "trail" prowadzi pod skałę (zdjęcie poniżej) a następnie do domku artysty - Gutzona Borgluma, który w latach 1927 - 1941 stworzył to oryginalne dzieło.

Skalne osypisko pod pomnikiem to oczywiście urobek, który powstał przy wykonywaniu rzeźb. Nie pomyślano o jego usunięciu. A może nie było na to pieniędzy?  Mam pomysł: powinni pozwolić ludziom zabierać te kamienie na pamiątkę. Za darmo. Wielu Amerykanów na pewno chętnie zabierze do domu "autentyczny kawałek Mt. Rushmore". I z czasem to gołoborze zniknie...  :)

     

     
   

         Mieliśmy niezwykłe szczęście do pogody. Przecież poprzedniego dnia przechodziły przez Dakotę ciężkie burze!  Z perspektywy czasu uważam, że wizyta na Mt Rushmore była najciekawszym momentem naszej podróży.

Ale na terenie Black Hills, z których wyrasta Mt Rushmore jest więcej ciekawych miejsc. Drogi są dobre i otwierają piękne panoramy. Kilkanaście mil od Rushmore (dojazd drogą stanową 16) znajdziecie Crazy Horse Memorial. 

     

     

Trzeba od razu wyjaśnić, że jest to pomnik w budowie. Ale nam, Polakom szczególnie bliski, bo jego budowę zainicjował w 1948 urodzony w Bostonie syn polskich emigrantów Korczak Ziółkowski. Był rzeźbiarzem - samoukiem. Po jego śmierci w 1982 roku prace kontynuuje jego rodzina. Postępują one bardzo wolno, bo życzeniem Korczaka było, aby budowa powstała z dobrowolnych składek ludzi, bez korzystania z funduszy stanowych czy federalnych. Pomnik ma przedstawiać postać indiańskiego wodza Szalonego Konia na koniu. Na razie, jak widać na zdjęciu poniżej wyrzeźbiono tylko jego twarz... Zdjęcie pomnika z daleka można wykonać bez opłacania wstępu. Bilet za 10 $ daje możliwości obejrzenia domu rzeźbiarza, Muzeum Indian i centrum kulturalnego. W sezonie wieczorami odbywa się dodatkowo widowisko "światło i dźwięk". Gdy projekt w końcu zostanie zrealizowany będzie to największa rzeźba w świecie (o 563 stopach wysokości i 641 wysokości).

     

     
   

Zwiedzając Black Hills warto choć na chwilę zajrzeć do stanowego parku krajobrazowego Custer State Park.  To nieco w bok od drogi nr 16. Wąska górska szosa z licznymi "agrafkami" doprowadzi was dp malowniczego jeziorka Sylwan Lake, gdzie trzeba opłacić wstęp (15 UD za samochód - bilet jest ważny przez tydzień na wszystkie parki stanowe Płd. Dakoty). Oto Sylvan Lake:

     

     
    Needles Highway prowadzi dalej skalnymi półkami przez tunele (najczęściej z jednym tylko pasmem ruchu, wiec trzeba uważać) wśród malowniczych krajobrazów aż do samych Needles.
     

     
     
     

 

The Needles in the Custer State Park.. 

 

 

Co to takiego te needles czyli igły?  Stajemy na niewielkim parkingu wśród skał i już wiadomo skąd ta nazwa. Tu rzeczywiście w skałach są "igielne uszy" uformowane dziwnym kaprysem natury. Na szczęście umieściła je wysoko na skalnej iglicy, więc turyści nie mogą się wcisnąć do ucha, by zrobić sobie "to jedno, niepowtarzalne zdjęcie" i przy okazji naruszyć filigranową konstrukcję.

     
    Droga (widać ją na zdjęciu poniżej) prowadzi dalej wśród iglastych drzew porastających skaliste zbocza.
     

     
     

Przystajemy kilka razy dla zdjęć, starając się nie tarasować trasy. Na szczęście ruch pojazdów na tej drodze jest minimalny.

     

     
     

Skalne baszty iglice, katedralne wieże... Niektóre skalne formy są bardzo wyszukane. Droga prowadzi dale w kierunku "Wildlife lop road" z której podobno ogląda się bizony. Ale my przewidujemy jeszcze spotkanie w innym miejscu i zawracamy, bo droga tego dnia daleka... 

     

     
   

Zanim skierujemy się do Północnej Dakoty odwiedzamy jeszcze Deadwood - kiedyś miasto bezprawia, hazardu i szulerów. Dobrze zachowała się główna ulica (zdjęcie poniżej). A w biurze informacji w budynku dawnej stacji można  dostać plan cmentarza Mt Moriah ze wskazaniem, gdzie zostali pochowani ci, co zginęli od rewolwerowych kul oraz słynna Calamity Jane, która "...przeklinała i pluła nie gorzej niż mężczyźni"

     

     

 

NORTH  DAKOTA

 

 

   

-Zatankujcie pojazd do full, następna stacja jest baaaardzo daleko!" Zatankowaliśmy i ruszyliśmy stanową szosą numer 85, biegnącą prawie dokładnie w kierunku północnym. Szosa była puściutka, a wokół - jak okiem sięgnąć rozpościerał się National Grassland, czyli Państwowa Preria:

 

     
   

Wiatr kołysał wysokimi trawami prerii. Wiał z boku i momentami był tak silny, ze spychał samochód z szosy. Całe setki kilometrów highway stanowy 85 biegnie długimi, pustymi odcinkami przez zupełne bezludzie. Teren jest tylko lekko pofalowany. Zupełnie wyjątkowo pojawiają się takie samotne wzniesienia, jak na zdjęciu poniżej. Wydaje się, że to zdjęcie może dobrze ilustrować tezę o rozległości terytorium USA.

     

     
   

W końcu widzimy niedaleko drogi pasące się stado bizonów. Bizony i to w dużej ilości widziałem przed laty w Parku Narodowym Yellowstone, gdy wyszły na drogę przed maską mojego samochodu  zmusiły mnie do długiego oczekiwania. I nie były wcale zainteresowane faktem, że niedaleko zatrzymał się samochód. Tu reagowały podobnie.  

     

     
   

Tego samego dnia późnym popołudniem dotarliśmy do Theodore Roosevelt National Park. Główny wjazd do Parku  umieszczono w miasteczku Medora, słynącego niegdyś z handlu bydłem. Przez południową część parku poprowadzona jest 36-milowa "loop road", którą przejechaliśmy. Mogę już teraz powiedzieć, że ten park podobny jest do Badlands - z tymi samymi zmieniającymi się kolorami gruntu. Mniej tu jednak wyszukanych form, za to w krajobrazie dodatkowo występują rzeki. Widzieliśmy też w parku bizony i miejscową odmianę muflonów.

     

     
   

Stolicą Północnej Dakoty jest niezbyt ciekawe miasto Bismarck. Tu spotkaliśmy ponownie wielką rzekę Missouri, a w odległości kilkunastu kilometrów od miasta odwiedziliśmy teren dawnego Fortu Lincoln. W jego sąsiedztwie zrekonstruowano wioskę Indian, która (o czym nie wiedziałem) składała się nie z namiotów czy drewnianych chat ale z kopulastych ziemianek:

     

     
 

Potem popędziliśmy autostradą I94 na wschód. Tuż przed granicą stanu Minnesota, w Fargo warto odwiedzić skansen, który nazywa się Bonanzaville. Ściągnięto tu z całego stanu autentyczne stare budowle tworząc rodzaj miasteczka z Dzikiego Zachodu. Płacąc za wstęp 10 $ od osoby można zobaczyć kościółek i kaplicę, drukarnię i zakład golibrody, a w wozowni różne typy pojazdów i wozy osadników.

Zrekonstruowano też stacyjkę gdzie pod dachem stoi archaiczna lokomotywa - jak z westernu i kilka staromodnych wagonów.

 

 

 

Po odwiedzeniu Bonanzaville przejechaliśmy przez most na Red River (czy pamiętacie melodię "Red River Rock"?) i znaleźliśmy się w stanie Minnesota.

 

     
     
MINNESOTA   

Ta część Minnesoty to kraina małych jezior, lasów i pastwisk. W miarę jak jechaliśmy coraz dalej na południe (a był to najdłuższy dzienny etap naszej podróży - jakieś 900 km) dookoła było coraz bardziej zielono.

   

Minneapolis, w którym byłem już kiedyś przed laty powitał nas piękną linią wysokościowców wzniesionych w centrum miasta:

 

     

 

Zatrzymaliśmy się jednak w stolicy Minnesoty - położonym tuż obok bliźniaczym mieście Saint Paul. Ma blisko trzysta tysięcy mieszkańców. St Paul słynie ze zbudowanej na wzgórzu wielkiej Katedry Św. Pawła. Ta katolicką świątynię zaprojektowano na wzór katedry Św. Piotra w Rzymie. Budowę świątyni zakończono w 1904 roku.  Zadziwia ona olbrzymią kopułą...

 

 

 

 

 

 

Ze stopni przed wejściem do katedry otwiera się piękny widok na miasto, ale przed wszystkim na bielejący w oddali ładny stanowy kapitol:

     

      
     
   WISCONSIN    
     
    Od wschodu sąsiaduje z Minnesotą stan Wisconsin. Rzadko się o nim słyszy. Jego obszar jest porównywalny z połową Polski, a mieszka w nim nieco ponad 5 milionów ludzi.

 

 

Czytałem, że jedną z największych atrakcji turystycznych tego stanu są Wisconsin Dells - skalne wąwozy, przez które przepływa rzeka Wisconsin i jej mniejsze i większe odnogi. Na miejscu okazało się, że dells można zwiedzać spacerowym stateczkiem, który wiosna wyrusza w dwugodzinną trasę dwukrotnie: o  13 i 15. Bilet nie jest wcale tani: 26 USD... Ale skoro już tak daleko dotarliśmy...

Popłynęliśmy wśród rzeźbionych przez naturę brzegów:

     

     
   

Podziwialiśmy formy skalne i tutejsze świerki rosnące jakimś cudem na skalnych nawisach. Niektóre przesmyki, przez które przepływaliśmy są bardzo wąskie, a woda w nich wartka. Było trochę emocji, ale kapitan prowadził stateczek pewną ręką. 

     

     
   

Po mniej więcej 40 minutach rejsu wysadzili nas na brzeg, abyśmy mogli przejść pieszo dnem tzw. Wąwozu Czarownic (Witches Gulch) po zainstalowanej tam drewnianej kładce. Mijamy Wannę Czarownicy, Okno, Wodospad Czarownicy. Kładka jest bezpieczna, ale w jednym miejscu wąwóz robi sie tak wąski, że trzeba uważać na... głowę, by nie uderzyć w skały:

     
     
   

Gdzieś na końcu wąwozu jest bufet, gdzie chetni mogą kupić pamiątki i coś do picia. Potem wracamy tą samą drogą na nasz stateczek. Płyniemy na drugą stronę sporego rozlewiska tej samej rzeki, by podziwiać stojące tam wśród drzew skalne grzyby:

     

     
   

Tu ponownie mamy zaplanowany mały spacer i pokaz tresury psa, który na komendę skacze na kapelusz takiego skalnego grzyba. Publiczność klaszcze i wracamy na naszą jednostkę. Dwie godziny minęły niepostrzeżenie. Pora wracać do przystani.

Jeszcze tego samego dnia jechaliśmy z Wisconsin Dells do Madison - stolicy stanu Wisconsin. Jest to pełne uroku małe miasteczko z zadbanymi, niskimi domkami wzdłuż tonących w zieleni ulic.  Centrum leży między dwoma jeziorami. A w nim znajdziecie bardzo oryginalny stanowy kapitol (na zdjęciu poniżej)

     

     
   

Budowla, zwieńczona imponującą kopułą ma trzy skrzydła i z każdej z trzech stron wygląda tak samo. 

 

   ILLINOIS

   

Pierwsza wielka pętla drogowa naszej wyprawy zamknęła się w Chicago. Stąd wyruszaliśmy w samochodową trasę piętnaście dni wcześniej. Śródmieście Chicago to wąskie ulice, jak głębokie kaniony biegnące wśród ścian wysokich wieżowców.  I jeszcze rzeka Chicago, spięta szpetnymi , żelaznymi mostami:

     

     
   

Do Chicago, które - jak niektórzy twierdzą - jest po Warszawie drugim w świecie największym skupiskiem miejskim Polaków wjeżdżaliśmy ulicą Milwaukee. Kiedyś była tu polska dzielnica nazywana potocznie od polskiego kościoła Św. Jacka Jackowem. W ostatnich latach wielu Polaków stąd wyprowadziło się do lepszych dzielnic, a na ich miejsce przybyli latynosi.

     

     
   

Na Milwaukee Avenue wciąż jeszcze można znaleźć wiele polskich akcentów. Są to przede wszystkim szyldy polskich sklepów i restauracji. Ale na tych szyldach coraz częściej obok polskich nazw pojawiają się nazwy hiszpańskie. 

     

     
   

 

W Chicago zatrzymaliśmy się wyjątkowo nie w Motelu 6, ale w hostelu. Powód: motele są zazwyczaj zlokalizowane poza centrami wielkich miast, a my oddawaliśmy samochód i zamierzaliśmy zwiedzać śródmieście na piechotę. Schronisko Chicago Hostelling International zlokalizowane jest w centrum - miasta - to była dobra decyzja.

Z którego miejsca najlepiej podziwiać Chicago? Zaryzykuję twierdzenie, że najpiękniejsza panorama Chicago  otwiera się z podjazdu do tutejszego planetarium. Oto ten właśnie widok:

     

     
   

 

Planetarium zlokalizowane jest na półwyspie wysuniętym nieco w Jezioro Michigan. Przed kopulastym budynkiem planetarium stoi pomnik Mikołaja Kopernika, bardzo zresztą podobny do tego warszawskiego. 

     

     
   

 

A w alei Solidarity - Solidarności prowadzącej od nadbrzeżnej ulicy do planetarium z przyjemnością odnotowałem konny pomnik Tadeusza Kościuszki. Bezbłędnie, jak widzicie, podpisany po polsku. Amerykanie mają zrozumiałe problemy z wymówieniem tego nazwiska. Przypomniałem sobie w tym miejscu plac przed Białym Domem w Waszyngtonie. W czterech rogach tego placu stoją pomniki bohaterów narodowych Ameryki. Pamiętam jaki byłem dumny z tego, że jednym z tych czterech jest Tadeusz Kościuszko.    

     

     
   

 

Najsłynniejszą i najbardziej reprezentacyjną ulicą Chicago jest Michigan Avenue, w swojej centralnej części nazywana Magnificent Mile - Wspaniałą Milą:

     

     
     

Był to mój trzeci pobyt w Chicago. Czy przybyło w mieście coś nowego?  Tak!  Bardzo ciekawe fontanny w formie ścian, z których spada woda. A na tych ścianach odbywa się jednocześnie projekcja ludzkich twarzy o zmieniającej się mimice. Sa to podobno twarze mieszkańców Chicago. Dla ilustracji zrobiłem dwa zdjęcia tej samej fontanny: 

     

 

     
     

 

Wieczorem pomaszerowaliśmy przez Magnificent Mile aż do wieżowca Hancock Tower, który przez pewien czas pod koniec XX wieku był najwyższą budowlą świata. Dziś wciąż jest atrakcją turystyczną - ma 334 metry wysokości i pod szczytem galerię widokową (wstęp 15 USD).

Tuż nad galerią, na 66 piętrze jest "lounge", gdzie ten sam widok można podziwiać popijając piwo za 8 dolarów. Tu właśnie zaprosił nas, słysząc, że będziemy w Chicago mój przyjaciel - jeden z największych amerykańskich podróżników - Kevin Hughes. Wiele lat temu przypadek sprawił, że płynęliśmy w jednej kabinie statku ekspedycyjnego na Antarktydę, potem innym statkiem przez Pacyfik. Wreszcie spotkaliśmy się na Syberii, by wspólnie popłynąć Leną za krąg polarny, a następnie przejechać Trasę Kołymską aż do Magadanu. Nieco więcej o tej wyprawie można przeczytać tutaj. Od naszego pożegnania w Magadanie minęły prawie 3 lata! Mogłem osobiście wręczyć Kevinowi moją książkę...  

     
   

W podniebnym lounge Hancock Tower siedzieliśmy kilka godzin rozmawiając o podróżach o naszych planach i podziwiając widoki z 66 piętra:

     

     
     

Słońce opadało ku zachodowi wspaniale oświetlając wieżowce miasta i Jezioro Michigan. Widać na nim, na półwyspie rotundę planetarium, przed którym siedzi Kopernik...

     

     
     

Potem zachwycaliśmy wspaniały, niczym nie zakłócony zachód słońca nad Chicago (zdjęcie poniżej).  A jeszcze później - nocną panoramę miasta. To był wspaniały wieczór i ze względu na widoki i ze wzgledu na niezwykłe towarzystwo. Thank so much, Kevin!

     

     
     
     
   

Następnego poranka trzy bloki od naszego hostelu wsiedliśmy w podziemiach do podmiejskiego pociągu "Blue Line", który za 2,25 USD zawiózł nas na lotnisko O'Hare. Tu niestety musiałem zapłacić dodatkowo 25 USD za mój plecak - Amerykanie na liniach krajowych wymyślili niedawno taką opłatę uiszczaną nawet za pierwszą sztukę rejestrowanego bagażu. Z O'Hare odlecieliśmy do Bostonu. Ale o pobycie w Bostonie i Nowej Anglii napisałem już na kolejnych stronach tej relacji.

     
     
     

 

. My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

     
     
To the next part of my US report  

Przejście do kolejnej części relacji z USA

     

 

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory