Część IIb - Wybrzeże Kalifornii  --   Part two B - The coast of California

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


November in Poland is a time of  the rainy weather, cold, short and dark days. That's why I try to take advantage of the end of each year to travel to warmer regions of the world, to know new places, take a look at the previously visited sites from a new perspective and experience new adventures. Also in 2013 I set out on such a November journey.

Aboard the LOT Dreamliner I flew to New York. From there, the train took me via Chicago to San Francisco, traversing the territory of the United States from the Atlantic coast to the Pacific - this time by rail. About this part of the trip I wrote the first part of the report. Then using rented car I traveled along the California coast from San Francisco to Los Angeles. About my stay in San Francisco and the first miles driven along the coast you can read in the second part of the report. On this page I write about the coastal route down to LA where I boarded inexpensive cruise ship and sailed south - through the Panama Canal - up to Florida! About this part of the  trip you will read in the following sections of the report.

 On the map below I pointed the most interesting places on highway 1 as far as Santa Barbara.

 

Listopad to w Polsce czas dżdżystej pogody, chłodu, krótkich i ciemnych dni. Dlatego staram się wykorzystać końcówkę każdego roku na podróże do cieplejszych regionów świata, by poznać nowej miejsca, spojrzeć na te wcześniej odwiedzone z nowej perspektywy i przeżyć nowe przygody. Także i w 2013 roku wyruszyłem w taką podróż.

Dreamlinerem LOTu przyleciałem do Nowego Jorku. Stamtąd pociągiem przez Chicago dotarłem do San Francisco, przemierzając terytorium Stanów Zjednoczonych od wybrzeża Atlantyku do Pacyfiku - tym razem koleją. O tej części podróży napisałem w pierwszej części relacji. Następnie wynajętym samochodem przemierzyłem wybrzeże Kalifornii od San Francisco do Los Angeles. O pobycie w San Francisco i początku samochodowej trasy napisałem w drugiej części relacji. Na tej stronie piszę o dalszej trasie - aż do Los Angeles, skąd tanim statkiem popłynąłem na południe - przez Kanał Panamski - aż na Florydę! O podróży statkiem przeczytacie w kolejnych częściach raportu.

Na mapce poniżej zaznaczyłem najciekawsze miejsca rozłożone wzdłuż highway 1 na całej trasie od San Francisco do Santa Barbara.

     
     

17-Mile Drive along Pebble Beach one of the best-known scenic drives in the world. It takes visitors past world's greatest golf courses, as well as miles of scenic coastline and the serene majesty of Del Monte Forest. Highway One from Monterey through Big Sur is "the road trip of a lifetime." It's a State Scenic Highway. Along you will find many wild beachs: 

 

Akcja tego odcinka rozpoczyna się na plaży Pebble Beach, na południe od Monterey. Przebiega tędy wzdłuż brzegu i przez nadmorskie lasy tzw. 17-milowa Droga (17-mile Drive), mająca opinię jednej z najpiękniejszych tras widokowych świata - tak przynajmniej piszą w amerykańskich przewodnikach :) No i "kasują" pieniądze za przejazd tą trasą - po 10 dolarów od samochodu. Wiele tam po drodze znajdziecie dzikich plaż i skał...

     
     
The rocky islands are the habitat to many sea birds and seals:  

Są także skaliste wysepki odsunięte na kilkadziesiąt metrów od brzegu. A na nich - proszę się dokładniej przyjrzeć - siedzą morskie ptaki, ale nie tylko:

     

     
   

Teleobiektyw pozwala przybliżyć kilkakrotnie tę wysepkę i wtedy widać, że prawie każdy w miarę płaski jej fragment - od poziomu wody aż do szczytu zajęty jest przez... foki. Są ich tutaj setki. Trudno powiedzieć, czy to tylko znane wam już harbor seals czy jeszcze inne gatunki. Faktem jest, że widok jest zaskakujący. Nie sądziłem, że w Kalifornii można zobaczyć takie obrazki:

     

     
   

Del Monte Forest - masyw leśny przez który prowadzi na tym odcinku Highway 1 to piękny, stary las. W obszarze przylegającym do brzegu wiele drzew, wystawionych na oceaniczne wiatry jest dziwacznie poskręcanych. Droga wśród drzew ma wciąż dobrą nawierzchnię, ale robi się wąska i kręta:

     
     

 

Na drugim krańcu 17-mile Drive jest mała miejscowość Carmel. Niegdyś było to misyjne miasteczko, dziś to nastrojowa i cicha miejscowość wypoczynkowa o wąskich uliczkach i niskiej zabudowie, do której na szczęście nie wpuszcza się wielkich ciężarówek...

 

   

 

   

 

   

Zamożni Amerykanie mają tu swoje wille. Jest to bardzo modne i bardzo drogie miejsce do życia. Być w Carmel choć przez kilka dni to już coś co Amerykanina nobilituje...

Mnie nie było stać, a w miasteczku zatrzymałem się na kilka godzin -przede wszystkim po to, by odwiedzić starą misję zbudowaną tu przez Hiszpanów. Katolicka misja zbudowana w 1770 roku naprawdę nazywała się Mission San Carlos Borroméo del río Carmelo, ale potocznie mówi się: Carmel Mission czyli Misja Carmel.

 

        Carmel Mission:

     

 

Za wstęp do misji (obecnie jest ona siedzibą katolickiej parafii) trzeba zapłacić 6,50 USD.  Nie jest to wygórowana kwota, ale trzeba Wam wiedzieć. że Hiszpanie wybudowali w Kalifornii aż 21 franciszkańskich misji (nie wszystkie przetrwały dwa stulecia w dobrym stanie). Tworzą one dziś swego rodzaju misyjny szlak. Gdybyście chcieli odwiedzić chociaż połowę spośród nich to na wstępy trzeba zarezerwować całkiem sporą kwotę! :). Ale jak widać seniorzy i młodzież mają znaczące zniżki...

 

Dla nas, Polaków ważny być może jest fakt, że nasz papież - Jan Paweł II odwiedził tą małą misję w 1987 roku. Tak wygląda dziś wnętrze misyjnego kościoła:

A w przedsionku misyjnego budynku funkcjonuje sklepik z pamiątkami i dewocjonaliami. (zdjęcie na prawej kolumnie).

Po zrobieniu zdjęć w misji ruszyłem dalej na południe wzdłuż malowniczego wybrzeża Kalifornii. Takich zakątków jak ten jest tam więcej:

 

     
     

Point Lobos State Natural Reserve contains a number of hiking trails, many next to the ocean, and a smaller number of beaches. The Point Lobos marine protected area provide shelter to a wide range of fish, birds, and marine mammals like seals, locals say that is good diving place.

 

Wkrótce znalazłem się w kolejnym Stanowym Parku - Point Lobos State Park (State Natural Reserve). Tu trzeba było zapłacić kolejne 10 dolarów   za wstęp, a właściwie wjazd samochodu, ale nie namyślałem się, bo otrzymany bilet, przyklejony od wewnątrz na szybie samochodu upoważniał także do wjazdu do kolejnych parków - aż do końca tego dnia. Park Point Lobos obejmuje spory półwysep i przyległe zatoczki:

     
     
   

Na Point Lobos wyznaczono turystyczne ścieżki doprowadzające do punktów widokowych na wybrzeżu - widać te ścieżki na zdjęciu powyżej. Z punktów widokowych widać ptactwo i wylegujące się w dole foki, ale już nie w takich ilościach jak na Pebble Beach.

Już z Point Lobos widać, że dalej na południe szosa ponownie zaczyna wspinać się na wzgórza:

     
     

And here begins the most spectacular and the most exciting part of the route. The challenge for the drive driving on a coastal cliff.  Where in the cliff are chunking directed towards the ocean,  there are  smaller and larger bridges flipped over them:

 

I tu zaczyna się najbardziej widokowa i najbardziej emocjonująca dla kierowcy cześć trasy - jazda po nadbrzeżnym klifie. Tam, gdzie w tym klifie są wyrwy skierowanych ku oceanowi wąwozów przerzucono nad nimi mniejsze i większe mosty:

     

 

On this high level practically every turn of the highway opens new, interesting panorama. Not everywhere that you can stop to photograph and film these views.

 

Tu wysoko każdy praktycznie zakręt highway'u otwiera nową, ciekawą panoramę. Tylko że nie wszędzie można stawać, by te widoki fotografować i filmować. Na szczęście poza sezonem (a to był właśnie taki okres) ruch na szosie nie jest duży i po cichutku można zaryzykować krótkie parkowanie małym samochodem - i tak właśnie wykonywałem te zdjęcia:

     
     
 

 

Bixby Bridge:

 

Najpiękniejszym z mostów przerzuconych ponad wąwozami kalifornijskiego wybrzeża wydał mi się ten, który zbudowano w 1937 roku ponad Bixby Creek. Most ma 218 m długości, z tego 98 m to główne przęsło, zawieszone 85 metrów na wąwozem. Nazywają go po prostu Bixby Bridge:

     
     

Bixby Bridge is in the absolute middle of nowhere. the nearest settlement to the south is called the Big Sur. When it was heading toward Big Sur the picturesque cliffs still accompanied me:

 

Bixby Bridge stoi w absolutnym pustkowiu. Najbliższa osada w kierunku południowym nazywa się Big Sur. Gdy do niej zmierzałem wciąż towarzyszyły mi malownicze urwiska:

     
     
   

Gdy szosa opadła w końcu na powrót na poziom oceanu warto było zatrzymać samochód, aby sfotografować taką malowniczą zatoczkę:

     

     

Point Sur lighthouse:

 

Pamiętacie piosenkę "Blue Bayou"?  Kiedy robiłem to zdjęcie powyżej, to pomyślałem sobie właśnie, że to jest właśnie takie urocze blue bayou...

Latarnia morska na Point Sur (koło Big Sur) jak się okazało, zlokalizowana jest bardzo ciekawie - na wyniosłej skalistej wysepce, połączonej ze stałym lądem tylko wąską groblą - popatrzcie na zdjęcie obok! Stara latarnia morska z 1889 roku otwarta jest do zwiedzania tylko w weekendy i środy. Niestety nie był to żaden z tych wyznaczonych dni tygodnia...

Na kolejnym zdjęciu widać, jak na tym odcinku przebiega Highway One - przyznacie, że wart jest swojej sławy:

     
     

With more time you can find along the road some place to park your car and to try go down the path to one of the pristine beaches at the foot of the cliff. You should be, however,  prepared for a solid climb in appropriate shoes and to bring adequate supply of water, because the kiosks of Coca-Cola are not visible in the area! :)

 

Mając więcej czasu można znaleźć sobie przy szosie jakieś miejsce do zaparkowania samochodu i zejść ścieżką na jedną z tych dziewiczych plaż u stóp klifu. Trzeba być jednak przygotowanym na solidną wspinaczkę w odpowiednich butach i zabrać stosowny zapas wody, bo kiosków z coca-colą to nie widać!  :)

Then I - the waterfalls lover - had a chance to see McWay Fall - 80-foot (some 25 m)  waterfall located in Julia Pfeiffer Burns State Park. This waterfall is one of the few in the region that are close enough to the ocean to be referred to as "tidefalls", the other The waterfall meets the ocean when the tide is high. To see the fall you have to take underground passage under Highway One:

   

 

Wkrótce skręciłem na parking kolejnego parku stanowego. Był to  - słynny z 25-metrowego wodospadu - jednego z bardzo nielicznych, które spadają bezpośrednio do toni oceanu. Jak wiecie jestem wielkim fanem wodospadów, wiec nie mogłem przepuścić takiej okazji!

Z parkingu kilkusetmetrowa ścieżka prowadzi do tunelu pod Drogą nr.1 - z tunelu wychodzi się na drugi odcinek tej ścieżki, biegnący poziomo po zboczu. Dopiero z końcowego odcinka tej ścieżki otwiera się widok na McWay Fall - tak nazywa się ten niezwykły wodospad. I  co widać? Popatrzcie na zdjęcie poniżej!

Wprawdzie struga spadającej wody okazuje się cienka (szczególnie z tak dużej odległości), ale pejzaż jest idylliczny. W porze, gdy robiłem to zdjęcie był odpływ i woda z wodospadu spadała nie do oceanu, ale na urokliwą plażę. Gdy podczas przypływu poziom wody się podnosi trafia ona wprost do morskiej toni... Plaża pod wodospadem jest niestety niedostępna.

McWay Fall:    
     

 

Słońce opadało coraz niżej, a ja wciąż miałem szmat drogi do przejechania. Trzysta zaplanowanych kilometrów na ten dzień to niby niedużo. Ale trzeba do tego dodać liczne postoje i uwzględnić fakt, że na krętej drodze nie da się rozwinąć dużej szybkości.

 

Tam, gdzie ponad nadbrzeżną szosą piętrzą się strome skały zbudowano specjalne zadaszenia, które zabezpieczyły przejeżdżające samochody przed spadającymi kamieniami i skalnym gruzem. Wyglądają te zadaszenia jak tunele - z oknami otwartymi w kierunku oceanu - popatrzcie na zdjęcie obok. 

 

 

Nie wiedziałem wyruszając w tę podróż, że oprócz fok mieszkają na wybrzeżu także słonie morskie. Wcześniej widziałem je tylko w Antarktyce!   A tu - popatrzcie!  Na zdjęciu poniżej kolonia właśnie takich ssaków w Piedras Blancas:

 

     
     
   

Jak widzicie na skałkach powyżej plaży poprowadzony jest specjalny chodnik dla turystów, oddzielony barierką od skarpy. Z tablicy informacyjnej dowiedziałem się, że tutejsze słonie morskie to "northern elephant seals" (północne - więc nie te same co na Antarktydzie). Od pierwszej chwili wydawało mi się, że są jakby mniejsze i chudsze ( :)   ) od swoich krewniaków z Antarktydy:

     
     

Females grow to 9-12 feet and weigh between 900-1800 pounds.  Males grow to 14-16 feet long and weigh in at 3000-5000 pounds. Young males reach maturity at age of 4. Before they play on the beach:

 

Dorosłe samice osiągają do 4 metrów długości i wagę do 900 kg. Samce rosną odpowiednio do 5.5 metra i mogą ważyć do 2,5 tony. Samce osiągają dojrzałość dopiero w wieku 4 lat, a wcześniej baraszkują, zaprawiając się do późniejszych walk o dominację nad haremem: 

     
     
Alfa male - "the beach master":   Dominującego samca wyróżnia przede wszystkim potężny nos:
     
    A to cały jego harem - jest z czego wybierać:     :)
     
     
 

Hearst Castle near San Simeon:

 

Zaledwie kilkanaście kilometrów dalej, koło San Simeon  niespodziewanie wyrasta na szczycie wzgórza sylwetka białego zamku. W otaczającym to miejsce pustkowiu jest to  widok niezwykły. To rezydencja wzniesiona w latach dwudziestych XX wieku przez amerykańskiego magnata prasowego Williama Randolpha Hearsta.

     

     

(promotional picture)

 

Hearst mieszkał tu do 1947 roku i przyjmował słynnych artystów, polityków i wielkich jego świata. Spadkobiercy Hearsta przekazali zamek stanowi Kalifornia. Jest udostępniony do zwiedzania za wygórowaną cenę 24 dolarów w dzień i 36 dolarów wieczorem.   

U stóp wzgórza funkcjonuje visitors center. Stąd minibusy zabierają tych, co zapłacili na górę. Do stóp zamku dotarłem tuż przed zachodem słońca. I wprawdzie zaproponowano mi wieczorne zwiedzanie to uważałem, że o już nie to, szczególnie biorąc pod uwagę cenę. Zamieszczam  jednak dwa zdjęcia tego obiektu, by dać wam wyobrażenie o jego wyglądzie. Sami ocenicie, czy warto go zwiedzać:

Główna budowla z dwiema wieżami (Casa Grande) przypomina katedrę, ale tak naprawdę nie ma nic wspólnego z kościołem i mieści pomieszczenia mieszkalne.

 Kiedy patrzy się na ten basen (Basen Neptuna) otoczony klasycystyczną kolumnadą i fronton rzymskiej świątyni, można się domyślać, że właściciel miał zamiłowanie do kultury antycznej...  

 

(promotional picure)

 

Wciąż jeszcze byłem w drodze, gdy słońce zapadało za horyzont. Następny nocleg miałem zaplanowany w Morro Bay - to niewielki rybacki porcik wyróżniający się nietuzinkowym położeniem w zatoce osłoniętej wielką, kopulastą skałą. To właśnie tą dziwaczną skałę nazywają (z hiszpańskiego) El Morro. Niebo z tyłu za skałą mieniło się kolorami zachodu:

     

     
   

Spałem dobrze po długim i pełnym wrażeń dniu w motelu Fireplace Inn (tu kominki w pokojach okazały się niestety tylko atrapami), a rankiem, po symbolicznym śniadaniu wliczonym w cenę noclegu (szklanka soku, kawa i słodka bułka) pojechałem ponownie na znane już miejsce, by jeszcze raz - w nowym oświetleniu - sfotografować  porcik i niezwykłą skałę:

     
     
   

A potem ruszyłem w dalszą drogę - na początek do odległego zaledwie o 15 mil historycznego miasteczka San Luis Obispo. Znajdziecie w nim kilka ładnych budynków z czasów gorączki złota, na przykład taki oto sklep, w którym wciąż można kupić różne bibeloty:           

     

     
   

Ale najważniejszym dla turysty obiektem w miasteczku jest stara, hiszpańska misja - jeszcze jedna z tych 21 misji na szlaku wiodącym z południa na północ Kalifornii:

     
     

 

Pełna nazwa misji założonej przez Franciszkanów w 1772 roku to “Mission San Luis Obispo de Tolosa” (Misja Świętego Ludwika biskupa Tuluzy). Misję można zwiedzać, płacąc 6 USD za wstęp w sklepie z dewocjonaliami i pamiątkami. Ale jest to mały obiekt. Na zdjęciu obok mamy wnętrze skromnego misyjnego kościoła. Znacznie większe wrażenie robią długie podcienia, zbudowane na lewo od frontonu misji: 

     

     

 

Z San Luis, odsuniętego nieco w głąb lądu wróciłem wkrótce na wybrzeże, zmierzając do tego oto niepozornego eukaliptusowego lasu, rosnącego przy plaży Pismo Beach. Las jak las... Wiele jest takich w Kalifornii. Ale ten upodobały sobie... motyle. I to jakie - motyle-monarchy!

 

Pismo State Beach Butterfly Grove

Przylatują tu co roku na jesieni, by przezimować.  Monarchy z Kanady i północno - zachodnich stanów USA odbywają jesienią masowe migracje. Na jesieni lecące na południe motyle mogą pokonywać odległość nawet powyżej 2500 km. Miejsce nazywa się oficjalnie Pismo State Beach Butterfly Grove i jest otoczone ochroną. Wstęp jest bezpłatny. Ochotnicy stoją tu z lunetami umożliwiając podglądanie śpiących motyli w zbliżeniu. Ale i zwykłym aparatem można sfotografować gałęzie uginające się od tysięcy motyli:.  

 

     
     

Za Pismo Beach krajobraz się zmienił: najpierw jechałem przez żyzną dolinę z hektarami brokułowych pól.  Potem, gdy w Guadalupe skręciłem ku oceanowi na horyzoncie przede mną zamajaczyły niespodziewanie wysokie piaszczyste diuny. Podobno Diuny Guadalupe są najwyższymi na całym zachodnim wybrzeżu USA. Jest to rezerwat ustanowiony dla ochrony ginących gatunków ptaków, żab i węży. Przez obszar diun aż do parkingu nad oceanem poprowadzono wygodną asfaltową drogę, która zasypywana jest przez piaski:

 

     

     

Guadalupe-Nipomo Dunes National Wildlife Refuge - they say that the highest sand dunes on the West Coast USA are located right here...

Piaszczyste diuny wędrują i człowiek nic na to nie może poradzić - na zdjęciu obok widać, że przesuwanie się wydmy spowodowało konieczność zamknięcia odcinka asfaltowej drogi i wybudowanie nowego. "Podwiewana" nawierzchnia już w połowie się zapadła.

W rezerwacie z diunami sąsiaduje obszar płytkich jeziorek i mokradeł. To tu gnieżdżą się ptaki i płazy:

 

     

     

 

Tak przez przyciemnioną szybę samochodowego okna wyglądał najtrudniejszy odcinek dojazdowej drogi - w połowie był zasypany piaskiem, ale moja fiesta pokonała go bez trudu...

Gdy dojechałem w końcu do parkingu przy plaży powitała mnie tam sympatyczna pani ranger. Opowiedziała o rezerwacie - między innymi o tym, że najwyższe diuny sięgają 160 metrów wysokości. Ale spacerować po nich nie wolno. Może i lepiej; w stanie Oregon widziałem kiedyś dostępne diuny na których właściciele ryczących terenowych samochodów urzadzili sobie poligon... A tu - cisza i pustka: 

     
     
   

Otwarta jest za to dla turystów plaża przy parkingu rezerwatu - można się tu kąpać, choć powiem wam, że temperatura wody w oceanie wcale do tego nie zachęca - jest niższa niż latem w Bałtyku:

     

     
   

Spośród wszystkich hiszpańskich misji w Kalifornii najbardziej (moim zdaniem) warta jest odwiedzenia Misja Purisima położona w szerokiej dolinie koło miasteczka Lompoc. Po pierwsze dlatego, że w ciągu wieków nie została wchłonięta przez żadne miasto - stoi jak niegdyś na pustkowiu. Po drugie: jest to najlepiej odrestaurowana misja w Kaliforni, będąca de facto  doskonale urządzonym skansenem:

     
     

La Purisima Mission State Historic Park - one of 21 Spanish Missions in California,  located near Lompoc is the most extensively restored mission in the State of California.

 

Wstęp do misji kosztuje 6 dolarów. Za kolejnego dolara można dostać tu mapkę z objaśnieniami i samemu ruszyć na zwiedzanie dużego kompleksu budowli. Największa jest oczywiście hala misyjnego kościoła:

     

     

 

Pełna (i bardzo długa) nazwa tej misji to La Misión de La Purísima Concepción de la Santísima Virgen María (Misja Niepokalanego Poczęcia Świętej Dziewicy Maryi). Została założona w roku 1787. Dziś jest jedynym w Kalifornii kompleksem misyjnych budynków z czasów hiszpańskich zachowanym w całości. Można tam zobaczyć kwatery żołnierzy (zdjęcie po lewej), warsztaty rzemieślników (misja musiała być samowystarczalna), kuchnie i magazyny, kwatery dla gości... 

 

Purisima Mission is currently the only example in California of a complete Spanish Catholic mission complex.

 

 

 

W dużym kościele modlili się nawróceni Indianie z okolicy. Dla Hiszpanów i gości była w misji osobna, mała kaplica, sąsiadująca z kwaterą przeora:

 

     
     

W kompleksie misji są także stajnie z żywymi zwierzętami, ogrody, w których zakonnicy sadzili warzywa na potrzeby mieszkańców misji - byli nimi Indianie Czumasze. W XIX wieku mieszkało w misji blisko 1500 Indian. Obecny skansen pokazuje jak wyglądało ich życie - biegnące pod kontrolą żołnierzy i zakonników...

 

Mój kolejny pracowity dzień miał się ku końcowi, gdy jechałem z misji Purisima dalej na południe - do Santa Barbara.  Santa Barbara to już duże miasto - ma około 90 tysięcy mieszkańców i opinię stolicy "Kalifornijskiej Riviery". Jest w tym określeniu sporo przesady, ale miasto ma swoje stare drewniane molo, przy nadbrzeżnej ulicy rzeczywiście rosną tu szpalery palm i ukwiecone krzewy, funkcjonują liczne restauracje i w krajobrazie jest nawet mała latarnia morska:

 

     
     

Najciekawszym budynkiem w centrum miasta wydała mi się siedziba sądu - ozdobiona zegarem i kamienną bramą w stylu mauretańskim wprowadzającą na ładny dziedziniec (na zdjęciu obok).

 

 

Nazwa miasta pochodzi oczywiście od nazwy misji, która do dziś funkcjonuje na peryferiach miasta. O misji w Santa Barbara znawcy przedmiotu piszą, że to "Królowa kalifornijskich misji". Na lotniczym zdjęciu poniżej widać, że kompleks budowli jest rzeczywiście wielki i położony w malowniczej scenerii, u stóp Gór Santa Ynez:

 

 

 

Mission Santa Barbara  - "The Queen of the Missions"

Misja w Santa Barbara została założona przez Hiszpanów w dzień Świętej Barbary - 4 grudnia 1786. Zadaniem zakonników było nie tylko nawracanie miejscowych Indian - Czumaszów, ale także uczenie ich rolnictwa (Czumaszowie byli myśliwymi i rybakami - uprawa roli i hodowla bydła nie była im znana).

Do dziś misja pozostaje w rękach zakonu franciszkanów. mieszcząc między innymi bogatą bibliotekę starych dokumentów ściągniętych ze wszystkich kalifornijskich misji i dom dla emerytowanych zakonników. Do zwiedzania dostępny jest tylko większy dziedziniec, kościół i przyległe do niego pomieszczenia. Za wstęp trzeba zapłacić 6 dolarów.

 

Przed wejściem do misji stoi spiżowy pomnik zakonnika. Tablica za jego plecami pokazuje odległości do sąsiednich misji - na północ i na południe. Szlak, który 200 lat temu łączył wszystkie misje, będący przecież pierwszą drogą Kalifornii nazywali Hiszpanie El Camino Real - Królewskim Traktem:

     
     
   

Niestety fronton misyjnego kościoła stojącego po prawej stronie podcieni (zdjęcie poniżej) obstawiony był rusztowaniami - dlatego nie mogę go tu wam pokazać.

     
     

  Tak wygląda wnętrze misyjnego kościoła w Santa Barbara.

 

 

 

Kolejną noc spędziłem w motelu w miasteczku Ventura - 35 mil na południe od Santa Barbara.  Dojazd zabrał mi trzy kwadranse - na szosie - jak widzicie - był spory ruch. To był wciąż ten sam Highway One, ale na tym odcinku poszerzony, bo pokrywający się z innym szlakiem drogowym:

     
     
Malibu  

Ranek zastał mnie znów na highway'u. Krajobraz na odcinku drogi do Malibu zmienił się: wciąż towarzyszyły mi nadmorskie góry, ale były bezleśne. Szosa opadała miejscami na poziom plaży, na której pojawiły się dziesiątki samochodów mieszkalnych - camperów. Szczerze mówiąc wyobrażałem sobie wcześniej, że ten odcinek wybrzeża jest lepiej zagospodarowany:

     

     
 

 

 

El Matador Beach near Malibu:

 

Samo Malibu (co za egzotyczna i pobudzająca wyobraźnię nazwa!) okazało się bardzo rozciągniętym wzdłuż wybrzeża miasteczkiem luksusowych will i prywatnych rezydencji. Każda z nich ma kawałek prywatnego brzegu. Nie jest łatwo znaleźć między nimi zejście na plażę. Ale w końcu się udało! Oto fragment wybrzeża z okolic Malibu (to El Matador Beach - stanowa plaża, za korzystanie z której trzeba wrzucić do skrzynki 5 dolarów):

     
     
   

Przed i za Malibu są zwykłe, słabo zagospodarowane plaże. Centralna część Malibu leży na półwyspie widocznym na zdjęciu poniżej:

     
     

  Zabudowa Malibu jest niska - nie ma tu wieżowców mieszczących apartamenty...

 

Potem przystanąłem na chwile przy plaży i sfotografowałem Pacific Palisades - ekskluzywne miasteczko na górskim tarasie, gdzie rezydencje ma wielu słynnych (i bogatych) Amerykanów - PP to już właściwie przedsionek Santa Monica:   

     
Pacific Palisades    
   

Santa Monica to już wielkie i zatłoczone miasto z bezładną zabudową stłoczoną wzdłuż plaży.  Santa Monica ma swoją niewielką dzielnicę biznesową z wysokimi wieżowcami, ale ma także wysadzane palmami bulwary:

     
  Santa Monica
     
   

Nie wjeżdżając do centrum Los Angeles skręciłem w lewo - w kierunku gór. Przez Beverly Hills, zatrzymując się po drodze na licznych światłach dotarłem do Hollywood. Bo dla przybysza z Europy Los Angeles - największe miasto Kalifornii i drugie miasto USA to przede wszystkim Hollywood - stolica amerykańskiej produkcji filmowej od początków kina... Można tu zwiedzać słynne Universal Studios. W Hollywood byłem już wcześniej kilkakrotnie, ale skoro po latach nadarzyła się kolejna okazja... Oto Hollywood Boulevard w 2013 roku:

     

     
Hollywood  

W ostatnim dwudziestoleciu produkcję filmową na wielką skalę przeniesiono z Hollywood na peryferie Los Angeles. Hollywood wciąż jeszcze cieszy się swoją sławą.  Nawet mieszkać w hotelu w Hollywood - to już coś znaczy! W niedzielny poranek ruch na ulicach był jeszcze niewielki. Mogłem fotografować Hollywood nawet przystając na moment na światłach:

     

     
Grauman's Chinese Theatre:  

A to słynny Chiński Teatr Graumana, w którym przez wiele lat wręczano nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej - tzw. Oskary. W chodniku przed teatrem odciśnięte są dłonie (a czasem także i stopy) wielu gwiazd światowego filmu:

     

     

Hollywood Walk of Fame

 

Hard Rock Cafe oddziela Teatr Graumana od nowego gmachu Dolby Theatre, gdzie wręcza się od 2002 roku Oscary.  Uliczny chodnik, łączący oba teatry to Promenada Gwiazd (Hollywood Walk of Fame) - w powierzchnię chodnika wbudowane są tu gwiazdy z nazwiskami największych artystów i twórców hollywódzkiego kina. Spośród Polaków swoje gwiazdy mają tu Pola Negri i Ignacy Paderewski.  

 

 

Dolby Theatre (below). Since its opening on November 9, 2001, the theater has hosted the Academy Awards ceremonies (the Oscars):

     

     
 

 

 

Port of Los Angeles:

 

Czas naglił - aby nie policzono mi za kolejną, czwartą dobę wypożyczenia samochodu musiałem go zwrócić w południe (wypożyczalnie samochodów dają spóźnialskim jedynie godzinę tolerancji) i to na drugim krańcu wielkiego Los Angeles. A sieć drogowa tej metropolii to prawdziwa dżungla, przez którą pędzi się w kawalkadzie innych samochodów. Warto wcześniej przestudiować trasę... Feeway 101, potem 5, potem 710 i wreszcie właściwy exit - zjazd z autostrady... Ufff... poszło! Nawet miejscowym zdarza się zgubić w tym labiryncie!

     

     

I returned the rented car in the Long Beach area located on the right side of the green bridge. After taking down the counter, it turned out that in the three days and nights I drove over 561 miles or 900 km. From there, 142 city bus of company Ladat for some $ 1.50 brought me almost to the gate of San Pedro Cruise Terminal. And there a beautiful white ship was waiting, which that same evening sailed south with me on board:

 

Port w Los Angeles. Samochód oddałem w dzielnicy Long Beach, leżącej po prawej stronie tego zielonego mostu. Po spisaniu stanu licznika okazało się, że w ciągu trzech dób przejechałem 561 mil czyli ponad 900 km! Stamtąd miejski autobus 142 kompanii Ladat za jedne 1,5 dolara dowiózł mnie prawie do samej bramy San Pedro Cruise terminal. A tam czekał już piękny biały statek, którym jeszcze tego samego wieczoru popłynąłem na południe:

     
     

Ship took me along the coast of the South and Central America down to Panama and onward - to the Caribean. But  about this part of the journey I have already written in the  next part of my report.

 

Trasa rejsu biegła wzdłuż wybrzeża Ameryki Południowej i Środkowej aż do Panamy i dalej - na Karaiby. Ale o tym fragmencie podróży napisałem już w kolejnej części mojej relacji.

     
     
     
  To the next part of this report  

Przejście do kolejnej części relacji z tej podróży

     

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory