Dwunasta "Polinezyjska" Podróż Dookoła Świata  - 2015 -  12th "Polynesian" Voyage Around the World

Część VI - Rurutu  -   Part six

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


I started into the new year 2015 with a new, great voyage!  Many times I was asked about the my favorite region of the world and the countries to which I would like to return. The answer was always the same: the small islands of the South Pacific. In 2015 I wanted to go back to these islands, which I did not know yet, and the ones I have visited many years ago. It was not my intention to go to go back from the Pacific Ocean along the same route - through Asia, and that is why the expedition converted into the Twelfth Journey Around the World. Just look at the map below:

 

Rok 2015 rozpocząłem od nowej, wielkiej podróży.  Ile razy pytano mnie o ulubiony region świata, o kraje do których chciałbym wrócić odpowiedź zawsze była taka sama: małe wyspy Południowego Pacyfiku. W 2015 roku chciałem tam wrócić i dotrzeć do tych wysp, których jeszcze nie znałem, a przy okazji zobaczyć jak zmieniły się te, które odwiedziłem już przed laty. Nie zamierzałem wracać z Pacyfiku tą samą trasą - przez Azję i w ten sposób ekspedycja ta zmieniła się w Dwunastą Podróż Dookoła Świata. Jej mapkę macie poniżej:

     

 

Z Gdańska poleciałem do Berlina, a dalej przez Dohę do największego miasta Sri Lanki - Colombo. W pierwszej części relacji opisałem mój pobyt w Colombo i w północnej prowincji Jaffna. W drugiej części relacji opisałem moją podróż przez góry Sri Lanki i Park Narodowy Yala na południowe wybrzeże. To były ciekawe peregrynacje, ale gdzieś tam daleko czekały wyspy moich marzeń. Pierwszą z nich była Raivavae, przez znawców uważana za jedną z najpiękniejszych wysp Polinezji.

 

Raivavae należy do grupy rzadko odwiedzanych Wysp Tubuai (Francuzi nazywają je Les Australes), położonych na południe od Tahiti (popatrzcie na mapkę obok). Z tej wyspy "Tuhaa Pae" - jedyny mały statek, który pływa ze stolicy Francuskiej Polinezji z zaopatrzeniem dla tych wysp zabrał mnie na wyspę Tubuai. Żegluga trwała jedną noc, którą wspominam jako koszmar, bo szybko obudziło mnie spacerujące po moim ciele robactwo. Cóż, taki jest los budżetowego podróżnika!  Po zwiedzeniu Tubuai los dał mi szansę odwiedzenia kolejnej uroczej wyspy. Nazywała się Rurutu. Statku płynącego na Rurutu chwilowo nie było, ale raz w tygodniu, w niedziele, z Tubuai - głównej wyspy archipelagu leci na Rurutu  mały, śmigłowy samolot ATR. Skorzystałem z okazji i już po 40 minutach lotu wylądowałem na tej kolejnej wyspie. Minutę wcześniej pod skrzydłami mignęła główna osada wyspy - Moerai, z miniaturowym portem:

     

     

Wysiadało nas na Rurutu zaledwie dwóch pasażerów, reszta leciała dalej - na Tahiti. To mówi coś o wielkości ruchu turystycznego na Les Australes. Na zdjęciu obok macie terminal lotniska na Rurutu, który ożywia się tylko trzy razy w tygodniu - gdy przylatuje samolocik Air Tahiti.

 

Rurutu ma wymiary 11 km na około 5 km w najszerszym miejscu i kształtem przypomina mocno ściśniętą Afrykę, z lotniskiem zlokalizowanym tam, gdzie w Afryce leży Algieria. Na wyspie mieszka około 2 tysięcy ludzi - skupionych głównie w trzech osadach: stołecznej Moerai,  Avera i  Auti.

Przez środek wyspy, jak to widać na mapce, z północy na południe biegnie zielony górski grzbiet wypiętrzony miejscami niemal na czterysta metrów.  Ten grzbiet przecięty jest dwiema drogami, które wspinają się na przełęcze, by później znów opaść ku oceanowi. Droga z Moerai do Avery jest pokryta asfaltem i daje z przełęczy ułatwiony dostęp do najwyższego szczytu wyspy - Manurevy mającej 385 m  npm.  Druga droga przez interior - z Avery do Auti jest stroma i tylko w dolnych fragmentach betonowana. Jej górna część ma nawierzchnię szutrową. Ruch na tej drodze jest zaledwie śladowy. Zdarzyło mi się potem, że maszerowałem nią pół godziny i nie minął mnie żaden pojazd...

Dogadałem się z właścicielem czekającej na lotnisku furgonetki. Zabierał parę Francuzów do swojej kwatery.  I pojechaliśmy na zachodnie wybrzeże.

Mogłem się przekonać, że ta część Rurutu jest naprawdę piękna. Palmy, kwitnące krzewy - wszystko to wyglądało jak wielki, tropikalny ogród: 

     
     

 

Pension Teautamatea jest własnością mieszanego małżeństwa. On - Viriamu - potomek rodziny miejscowych wodzów. Ona - Elin - Walijka. Przyjechała prowadzić tu naukowe badania, zakochała się... Mają uroczego synka.  Ich pensjonat ma zaledwie cztery pokoje. Organizują dla swoich gości wycieczki, wypożyczają konie.

W pokojach pensjonatu  nie ma klimatyzacji, a jedynie wentylatory. W każdym jest także toaleta z ciepłym natryskiem. Pokoje na pięterku (tam właśnie miałem kwaterę) dają więcej prywatności, ale za to w ciągu dnia piekielnie się nagrzewają (od wystawionego na słońce dachu). Za pokój z dwoma posiłkami płaci się tu 9000 CFP i jak na Polinezję nie jest to drogo.

     
     

 

Na Rurutu jest jeszcze kilka podobnych, małych pensjonatów (trudno je odnaleźć bez pomocy tubylców, bo z reguły nie mają szyldów) ale  moim zdaniem "Teautamatea" to najlepszy wybór ze względu na względnie wysoki standard, miłą atmosferę i położenie - to zaledwie kilka kilometrów od lądowiska. Na werandzie i w salonie jest dostęp wi-fi do sieci internetowej. Różnie to połączenie działa w zależności od pory dnia, ale jak nie rano to wieczorem udawało mi się wiadomości i małe zdjęcia wysłać   :)

Z tyłu za pensjonatem pod palmami są pozostałości marae - miejsca spotkań i kultu dawnych mieszkańców Rurutu. Były to układane z kamieni platformy, z osadzonymi sztorcem płaskimi kamieniami, które służyły prawdopodobnie za oparcia siedzącym tu godzinami krajowcom.

 

     
 

Wystarczy wyjść przed pensjonat i przejść przez drogę, by znaleźć się na piaszczystej plaży ocienionej kazuarynami. Jak widać na zdjęciu poniżej linia rafy jest bardzo blisko, a że na niektórych odcinkach dotyka ona wybrzeża, to w przewodnikach piszą, że wyspa Rurutu praktycznie nie posiada laguny. Niestety piaszczyste dno usiane jest ostrymi, koralowymi skałkami i decydując się na kąpiel w tym miejscu trzeba bardzo uważać:    

 

Miejscowi (nie tylko na tej wyspie) pływają na rafę i wyławiają tam wielkie małże. Nazywają je pahua. Pahua mają wielkość dłoni. Po wyłowieniu wycina się zawarte w środku, smaczne "mięso" a muszle... pozostają na plaży. Na zewnętrznej stronie mają charakterystyczne, "falbankowe" pokrycie. Można by taką muszlę zabrać na pamiątkę, tylko, że taki suwenir sporo waży!  Wyznam, że zabrałem do Polski tylko jedną, najmniejszą połówkę.  :)

Droga biegnąca po obrzeżu wyspy koło pensjonatu dotyka plaży i w tej części Rurutu nie pokonuje ona prawie żadnych wzniesień:

     

 

 

 

   

Jakiś kilometr na północ od mojej kwatery odchodzi od szosy polna droga, kierując się w kierunku gór, do wnętrza wyspy. Ta droga doprowadza wkrótce do jednej z największych przyrodniczych atrakcji wyspy - groty Ana Aeo:

     
     
   

Grota Ana Aeo znana jest turystom jako Grota Mitteranda. Prezydent Francji był tu osobiście w 1990 roku. Grota jest wysoka na kilkanaście metrów, ale nie jest głęboka - wszystko, co jest do zobaczenia można ocenić w dziennym świetle wpadającym przez wielkie wejściowe okno:

     
     
   

Nikt nie pobiera tu opłat za wstęp, nikt nie zakłóca ciszy i w spokoju można kontemplować fantastyczny krajobraz złożony ze stalaktytów i stalagmitów. Ktoś z moich korespondentów napisał: -To zupełnie jak z filmów fantasy...

     
     
   

Statek miał przypłynąć po mnie w najlepszym przypadku za 5 dni, mogłem więc spokojnie odpocząć, zrobić pranie (schło w moim gorącym pokoju błyskawicznie) i zaplanować zwiedzanie poszczególnych części wyspy. Drugiego dnia wyruszyłem pieszo do stolicy wyspy - Moerai. Od północy Zatoka Moerai zamknięta jest wysokim urwiskiem. Aby przeprowadzić tędy obwodową drogę Francuzi musieli wybudować małą estakadę:

     
     

 

 

Najważniejszy w Moerai jest oczywiście budynek administracji wyspy czyli Mairie (my tłumaczymy to najczęściej jako merostwo). Na masztach przed merostwem powiewają flagi. Ta z prawej - Polinezji Francuskiej. Ta w środku - Francji. A ta z lewej - czy mnie oczy mylą? 

     
     

W chwilę potem sprawa się wyjaśniła. Okazało się, że dziwnym zbiegiem okoliczności flaga wyspy Rututu jest bardzo podobna do flagi polskiej. Miejscowi  dodali tylko niewielki niebieski pasek z napisem "Rurutu". Pan sekretarz wcale o tym nie wiedział - uwierzył mi dopiero wtedy, gdy sam sprawdził w internecie. Zapytałem, czy mogę sfotografować flagę. -Tak. Ale ta na maszcie to jedyna jaką mamy!  Ściągnęli na moją prośbę flagę z masztu i dzięki temu i wy możecie się jej teraz przyjrzeć:

     
     
   

A potem poprosiłem, aby zrobić odpowiednią fałdę i tak oto z flagi wyspy Rurutu na Południowym Pacyfiku powstała flaga mojego kraju. Mam nadzieję, że teraz będą pamiętać o tym niezwykłym i niezamierzonym podobieństwie:

     
     

Przed budynkiem administracji w Moerai stoi rzeźba przedstawiająca kobietę z wielkim kamieniem na ramieniu. Od bardzo dawnych czasów istnieje na Rurutu tradycja współzawodnictwa w podnoszeniu ciężkich kamieni ("stone lifting"). Przy czym w tej konkurencji, odbywającej się przy okazji świąt obok mężczyzn startowały także o dziwo kobiety. Specjalnie przygotowane kamienie miały kształt wielkiego bochna chleba i ważyły po kilkadziesiąt kilogramów. Kilka takich kamiennych "bochnów" o wadze 60 kg każdy leży wciąż u stóp flagowych masztów (wróćcie do zdjęcia powyżej, aby ocenić ich wielkość). Mężczyźni podnosili podobno większe - po 120 kg.

 

 

Misjonarze protestanccy, którzy przybyli na archipelag na początku XIX wieku z zapałem niszczyli miejsca i obiekty dawnego kultu. W jednej z grot na wyspie Rurutu zastali ponad metrowej wysokości posąg czczonego tu boga A'a. Rzeczą niezwykłą było to, że posąg wykonany był nie z kamienia (jak tiki z wielu innych wysp Polinezji) a z twardego drewna pua keni keni (Fagraea berteriana) rosnącego na wyspie. Posąg został w 1820 roku przekazany do London Missionary Society.  Wkrótce potem był wypożyczony, a następnie sprzedany do kolekcji British Museum.  Dziś stoi sobie w gablocie w Londynie jako jeden z najciekawszych eksponatów z regionu Pacyfiku rozsławiając nieznaną nikomu ze zwiedzających wysepkę Rurutu. Uczeni wciąż dociekają, co uosabiał bożek i jakie było znaczenie antropomorficznych figurynek pokrywających powierzchnię posągu. Nie ma co do tego zgody.

Mieszkańcy wyspy na otarcie łez dostali wykonaną z ceramiki dokładną kopię posagu A'a. Stoi ona sobie w przeszklonej szafie w budynku administracji - mogłem ją dla was sfotografować.

 

 

Viriamu - mój gospodarz, potomek wodzów tej wyspy ma zgodnie z tradycją wydziergany na środku piersi tatuaż przedstawiający tego idola.

 

 

 

 

 

 

 

W Moerai jest kilka małych cmentarzy. Na tym najstarszym wiele nagrobków wykonanych z koralowej skały nie ma już nawet śladu napisów mówiących o tym, kto pod nimi spoczywa:

     
     

 

Jest jednak jeden, bardzo jednak skromny, który fotografowany jest przez nielicznych podróżników i turystów przybywających na Les Australes - szczególnie francuskich. Spoczywa tu Eric de Bisschop - żeglarz i szkutnik, bardzo barwna postać. Budował i pływał na chińskich dżonkach, polinezyjskich łodziach, a wsławił się najbardziej przepływając katamaranem z Honolulu na Hawajach do Francji. Spędził na Rurutu swoje ostatnie lata i tu został pochowany.   

     

Z Moerai, gdzie jest szkoła, dwa chińskie sklepiki i przychodnia zdrowia maszerowałem dalej w kierunku południowym. Droga biegnąca wzdłuż wybrzeża opuszczając osadę przeciska się znów u stóp wysokiej, pionowej skały. To miejsce nazywa się Arei Point. W górnej części skały są różnej wielkości trudnodostępne groty, w których gniazduje morskie ptactwo.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jakieś dwa kilometry dalej, tuż przy plaży wznosi się kolejna skała, podziurawiona jak szwajcarski ser. Dotarcie do tych grot praktycznie nie jest możliwe, z wyjątkiem jednej - Tiana Taupee. Przyglądając się tej górze zauważyłem na plaży miejscową kobietę, która wytłumaczyła mi, że można wspiąć się do tej groty idąc od potoku ledwo widoczną ścieżką w górę - po zarośniętym zboczu. 

 

     
     
   

Zachowując ostrożność i mając mocne buty po kwadransie można znaleźć się przy wejściu do Tiana Taupee. Grota jest właściwie jaskinią, mająca jakieś 40 metrów głębokości. Odnotowałem dwa skalne filary i ładne nacieki na ścianach. Ale we wnętrzu jest ciemno i nie udało się zrobić dobrych zdjęć. Fotka poniżej pokazuje wejście do jaskini:

     

     
   

A przy wejściu do jaskini znajdziecie na urwisku mały balkonik, z którego można sfotografować plaże i odcinek wybrzeża w kierunku Moerai:

     
     

 

 

Wyspa Rurutu jest podobno książkowym przykładem makatei - wysokiej wyspy powstałej z wypiętrzenia płaskiego atolu w wyniku ruchów tektonicznych. To właśnie stąd tyle tu ostrych skałek, grot i jaskiń - kiedyś były one pod wodą. Przyroda jest to bardzo szczodra. W wielu miejscach, także odległych od siedlisk ludzkich mijałem tu papaje (po lewej na zdjęciu poniżej), chlebowce, grejpfruty.

     
     

 

Po kilku godzinach marszu zgłodniałem. Spotkany na plaży tubylec miał maczetę, którą bardzo sprawnie obrał mi znalezioną papaję...

 

Przy wejściach do trzech głównych osad wyspy ustawiono ładne znaki z nazwami miejscowości. Tablica ma kształt "afrykańskiego" konturu wyspy. Zwróćcie uwagę na te cztery pokaźne banany. Gdy wchodziłem do Auti w skwarze południa kobieta krzątająca się w ogrodzie przy pierwszym domu była tak zaskoczona widząc samotnego piechura, ze sama zaproponowała mi owoce za swojego drzewa - miała ich aż nadto...

 

 

 

 

 

 

 

Podstawowym produktem spożywanym  od zawsze przez mieszkańców wyspy jest taro. Konkuruje z nim ryż. Ale za importowany z Azji ryż trzeba płacić, z taro rośnie w miejscowych ogrodach (zdjęcie poniżej). Aby pozbyć się chwastów między poszczególne rośliny miejscowi wkładają zeschnięte palmowe liście. A cała plantacja nawadniana jest wodą doprowadzoną kanalikami z górskiej rzeczki.

 

     
     

 

Auti jest sennym, małym miasteczkiem. Takie obrazki jak obok w środku dnia, gdy najbardziej dokucza skwar, widzi się bardzo często.

Najciekawszą budowlą w tej osadzie jest zgrabny protestancki kościółek. Był oczywiście zamknięty:

     

     
    Ten kościółek i całą osadę ładnie widać ze wspinającej się ostro w górę drogi Auti - Avera:
     
     

Do mojego pensjonatu wróciłem autostopem. Jeśli tylko coś tu jedzie, to na pewno się zatrzyma, by zabrać cudzoziemca...  A kolejnego dnia była niedziela. Vairamu zabierał całą swoją rodzinę na nabożeństwo do protestanckiego kościoła w Moerai. Z radością dołączyłem do tej grupy. Było na co popatrzeć! Miejscowe panie, które ze względu na klimat na codzień ubierają się raczej niedbale w niedzielę wyglądają jak prawdziwe damy. Obowiązkowym uzupełnieniem stroju jest kapelusz, a w wielu wypadkach także i wachlarz:

     

 

   

Te eleganckie kapelusze, w co trudno uwierzyć,  wyplatane są tu na miejscu z wysuszonych liści pandanusa. Widziałem kilka takich małych arcydzieł wyłożonych na sprzedaż w hali koło przystani. Ceny były proporcjonalne do pracochłonności wykonania - od 50 euro...

     
     

 

 

A jeśli kogoś nie stać na drogi kapelusz, to może przyjść do kościoła w wianku ze świeżych kwiatów. Bo moda na kapelusze pojawiła się tu dopiero razem z przybyciem Francuzów, a kwiatowe wieńce kobiety nosiły tu od zawsze...

 

 

Wnętrze kościoła w Moerai jest bardzo schludne i - jak to u protestantów - pozbawione bogatych ozdób i malowideł. Kazalnica, z której przemawiają kolejni ministrowie zastępuje ołtarz. Podczas nabożeństwa śpiewają pięknie w lokalnym języku. Fotografować nie wolno :)  Poza otwartymi na przestrzał oknami nie ma żadnej wentylacji. A uwagę przybysza przyciągają oczywiście kapelusze:

 

     
     
   

Kolejny dzień rozpocząłem od wspinaczki na najwyższy szczyt wyspy - Manureva mający wysokość 385 m. Widzicie go na zdjęciu poniżej - to to dziwne siodło z dwoma rozstawionymi wierzchołkami. Wejście nie jest trudne, bo startuje się nie z poziomu oceanu, ale z przełęczy po prawej stronie zdjęcia, przez którą przebiega droga Moerai - Avera. Tylko ostatni odcinek szlaku jest - jak widać - bardzo stromy:

     

 

 

Ale po kolei... Z przełęczy - najwyższego punktu drogi Moerai - Avera - wygodna leśna droga prowadzi amatorów wspinaczki w kierunku pn-zachodnim, wśród paproci i iglastych drzew obrośniętych malowniczymi pasożytami: 

     
     
   

Idzie się przyjemnie aż do miejsca, gdzie zaczyna się to podejście po stromym trawiastym stoku na sam prawy wierzchołek. Ścieżka wśród wysokiej po pas trawy jest bardzo słabo przetarta. Podłoże to glina, która po deszczu zamienia się w ślizgawkę. Ale tego dnia było na szczęście sucho.

     
     

 

 

I oto już wierzchołek Manurevy. Wschodni wierzchołek. Na zdjęciu poniżej widać siodło i wierzchołek zachodni. Choć wygląda to na łatwiznę, przejście na zachodni wierzchołek jest praktycznie niemożliwe. Grzbiet porastają dzikie, splątane chaszcze. Aby zobaczyć ponad chaszczami panoramę wyspy trzeba wejść na dach budki antenowej umieszczonej na szczycie.

     

     
   

Warto się tam wdrapać, bo widok, który otwiera się z Manurevy jest niepowtarzalny. Najpiękniejszy - na zatokę Avera (zdjęcie poniżej). Czy widzicie to wąskie przejście w linii rafy, dzięki któremu rybackie łodzie mogą dopłynąć do małego molo? Z lewej strony zdjęcia widać nitkę drogi, którą później pomaszerowałem aż na południowy kraniec wyspy.

     
     
   

Po zejściu ze szczytu na przełęcz postanowiłem iść dalej głównym grzbietem wyspy na południe. Poprowadzono tym grzbietem szutrową drogę, z której w zależności od odcinka otwierają się widoki raz na wschodnie, raz na zachodnie wybrzeże. Nie muszę chyba dodawać, że na tej drodze nie spotkałem żywej duszy...

     
     

 

Kobiety z Rututu noszą kapelusze wyplatane z pasemek wysuszonych liści pandanusa. Czasami - jak na zdjęciu obok - są one dodatkowo bogato zdobione. Duży, wyrośnięty pandanus ma liście stosunkowo krótkie i niezbyt elastyczne. Dlatego do prac plecionkarskich używa się liści młodych pandanusów. Mijałem wiele takich drzewek, gdy kolejnego dnia pobytu na Rurutu wybrałem się z Avery na słabo zagospodarowany południowy kraniec wyspy. Oto na zdjęciu poniżej macie rosnące przy drodze młode pandanusy. W dolnej części mają one zaledwie zaczątek pnia, który potem ma wysokość nawet 3-4 metrów. Wyrośnięty pandanus rodzi szyszkowate owoce osiągające wielkość piłki.

     

 

Z Avery wspinałem się stromy, wybetonowanym odcinkiem drogi na zalesione wzgórza, na których jest nieco chłodniej i gdzie miejscowi założyli plantacje kawy i herbaty. Na zdjęciu obok widać, jak na Rurutu dojrzewa kawa .

 

     

 

W wielu miejscach przy drodze rosną drzewa grapefruitowe (tutaj z francuska nazywa się je pamplemousse). Ich olbrzymie owoce same spadają i... nikt ich nie zbiera, bo miejscowa ludność jest przekonana, że jedzenie owoców zebranych z ziemi wprowadza do organizmu zarazki. No cóż, jeśli się tam znajdziecie to sami podejmiecie decyzję...  :) 

A to wielkie strzępiaste liście i owoc drzewa chlebowego. To po sadzonki tego drzewa przypłynął na Tahiti statek "Bounty".  Niestety miąższu tego dużego owocu nie da się jeść na surowo (przynajmniej ja tego nie potrafię), a gotowanie czy pieczenie to już bardziej skomplikowane procedury kulinarne...

 

 

Takich dojrzałych, opadłych kokosów leży tu pod palmami wiele. I wiele razy maszerując w skwarze miałem wielką ochotę, by dobrać się do zawartego w środku płynu i białego, pożywnego miąższu. Niestety, aby otworzyć taki orzech trzeba mieć ze sobą solidny, gruby nóż, a najlepiej - ostrą maczetę...

 

Czasem jednak los się uśmiechał - ten jegomość na zdjęciu poniżej mieszka w Naairoa, na południu wyspy. Kiedy zobaczył mnie idącego drogą zaprosił do swojego domu i ugościł tym, co rosło w ogrodzie: bananami, papają i kokosem.

 

 

 

Avae Teehu pokazał mi też grób obok domu, w którym spoczywa m.in. jego ojciec. Okazało się że jego ojciec był... Portugalczykiem. Zauroczony wyspą ożenił się z miejscową kobietą i spędził tu ostatnie lata życia.  Obok jego domu na plaży po zachodniej stronie wyspy można obserwować blowholes - wodę wytryskującą ze szczelin w skałach. Ale po to, by te naturalne fontanny działały musi być wiatr i odpowiednio wysoka fala z właściwego kierunku. A tego dnia Ocean Spokojny był niestety wyjątkowo spokojny...

 

Pokrzepiwszy się u gościnnego Avae dotarłem wkrótce potem do Toataratara Point - niskiego, skalistego przylądka wyznaczającego najbardziej wysunięty na południe punkt wyspy. Obok niego jest schowana w zatoczce ładna plaża - niektórzy mówią, że najpiękniejsza na Rurutu. Sami oceńcie:

   

Plaża Toataratara, od wschodniej strony obramowana grupą malowniczych skałek była kompletnie pusta. Miałem tę rajską plażę tylko dla siebie! Rzadko zaglądają tu turyści. Po pierwsze dlatego, że to daleko od pensjonatów. A po drugie, że całkowita pojemność bazy hotelowej wyspy Rurutu to zaledwie 41 łóżek - to bardzo niewiele!

     

 

 

Ktoś jednak tutaj, na południowym krańcu Rurutu mieszka. Ta pani na przykład ma tutaj daczę, do której przyjeżdża ze stolicy wyspy w wolne dni. Ktoś inny wybudował tu małe, prymitywne eco-lodge, gdzie przyjmuje za 5000 CFP/os. turystów, którzy chcą mieszkać blisko natury, a nie zależy im na wygodach. Można tu wypożyczyć konie.

 

Wschodnie wybrzeże wyspy tu na południu to piękne, puste plaże. Piasek koralowy tak biały, że oczy bolą patrzeć. Nie lubię słonecznych okularów, bo przeszkadzają mi w robieniu zdjęć i filmowaniu, ale tutaj je doceniłem:

Ta kusząca woda przy plaży kryje jednak zasadzki - pas ostrych koralowych skał... 

Dywan białego piasku kończy się pod skalnym klifem Toarepe Point. I co dalej ma robić ktoś, kto chciał przejść wokół wyspy? Ano trzeba zawrócić do drogi, która znacznie oddala się od wybrzeża. Tak też musiałem zrobić. Ale mogę powiedzieć, że odcinkami, w ciągu kilku dni udało mi się przejść całą obwodową drogę wyspy Rurutu. Obliczono, że ma ona 35 kilometrów długości.

Mój pobyt na rajskiej wyspie Rurutu  dobiegał końca. "Tuhaa Pae" - jedyny frachtowiec dostarczający zaopatrzenie i pasażerów na Wyspy Tubuai zjawił się u brzegów Rurutu w obiecanym terminie zaistniały jednak nieprzewidziane okoliczności. Niebo było bez chmurki, ale od rana tak wiało i taka wysoka fala atakowała wyspę, że na ledwo zaznaczonej zazwyczaj rafie wylatywały w górę prawdziwe fontanny wody:

 

"Tuhaa Pae" - the only freighter servicing Austral Islands:

Potem okazało się, że wejście do miniaturowego porciku w Moerai jest za wąskie, aby zbudowana kilka lat temu jednostka mogła wejść do niego i zacumować przy nabrzeżu. Rozładunek i załadunek odbywał się na barki, a statek kotwiczył u wejścia do portu.

 

     
     

 

Jeden duży lub dwa małe kontenery pakowano na motorową "barge", która tańcząc na wysokiej fali wiozła ładunek na ląd. Ja miałem dostać się na pokład tą samą drogą...

Vairamu przywiózł mnie na nabrzeże i zostawił. W chwilę potem dowiedziałem się, że zepsuł się ten samochodowy dźwig, który na lądzie rozładowywał kontenery.  Kiedy go naprawią?   Kto wie?

Czekałem na nabrzeżu 8 godzin - prawie do samego wieczora, aż w końcu powiedziano mi: -Wracaj do pensjonatu, dziś już statek na pewno nie wyjdzie!  Co było robić...

     

     
   

Kolejnego dnia Vairamu ponownie przywiózł mnie na nabrzeże. Dźwig był już na szczęście naprawiony. Mówiono, że może odpłyniemy po południu. Był czas, aby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie z potomkiem wodzów, w pachnącym naszyjniku, który dostałem od moich gospodarzy na pożegnanie.

     
     
Rurutu:  

Mijały godziny oczekiwania, w końcu barka zawiozła na statek ostatni kontener i wróciła po pasażerów (uzbierało się nas aż 5 osób!):

 

   

Wyglądało na to, że moja przygoda na rajskiej wyspie Rurutu zakończy się happy - endem... Miało to być jednocześnie moje pożegnanie z tym bajkowym archipelagiem do którego tak trudno dotrzeć. Dołączyłem do grona tych, którzy twierdzą, że to jeden z najpiękniejszych zakątków Polinezji.

Hooop! Skok na trap z rozhuśtanej barki nie był wcale bezpieczną operacją. Na pokładzie powitała mnie rosła stewardessa Sisi i stary znajomy - sympatyczny kucharz. Oczywiście nie wykupiłem oferowanych drogich posiłków.  Gdy jednak wieczorem przyszedłem prosić go o pożyczenie otwieracza do puszki moich rybek bez słowa nałożył na talerz górę ryżu i podał mi polawszy gęstym sosem. Bon apetit!

Potem mieliśmy piękny zachód słońca, a dwa dni później wysiadłem z mojego frachtowca na Tahiti - ale to już inna historia...

 

 

Dla tych, który zechcą podążyć moim śladem przygotowałem na koniec objaśnienia do zdjęcia statku "Tuhaa Pae" którym pływałem na Les Australes. To sympatyczny i (jak na Polinezję) całkiem wygodny statek. Udanych rejsów do polinezyjskiego raju!

     

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory