Samotnie do Ameryki Południowej - Solo to South America

Część VII - Torres del Paine i Natales    -    Part Seven - Torres del Paine & Natales 

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


 

In December 2016 I successfully completed a fascinating, though not the easiest trip to the Patagonia.  Map the route you can see here. In Patagonia, I was already twice, but I visited mainly the East -  the Argentinean part. This time, I set off to the western part. I knew the Patagonia Chilena for bad roads, a maze of islands, rarely visited fabulous fjords and glaciers - it's much bigger challenge for the traveler. To many interesting places you can get there only by water, using irregular transport - and I was not sure if I was going to succeed... therefore once again a great adventure, improvisation, wiping a new trail.

In the first part of the report I described Puerto Montt and Chiloe Island. At the southern end of this large island - in Quellon I boarded the ferry to sail back to the mainland, and to admire on the way the scenery Chilean islands and fjords. Ferry is named "Queulat". In the second part of my report I described 34-hours long sail aboard "Queulat" to Puerto Chacabuco. Here I left the ship to begin the land stage of my trip: by the famous road Carretera Austral drawn through the sparsely populated areas of Southern Chile. I was going to get to the very end - place, where further south is no longer any road... About the beginning of this stage I wrote in the third part, and the end of Carretera Austral is described in part four. In the fifth part I showed how was my crossing on foot and by boat on the mountain lakes to Argentina. In part six I described my short stay in Argentina, mountain walks there and visit to Perito Moreno Glacier.

 

W grudniu 2016 roku pomyślnie zakończyłem fascynującą, choć wcale nie najłatwiejszą podróż do Patagonii!  Mapkę trasy możecie zobaczyć tutaj. W Patagonii byłem już wcześniej - nawet dwukrotnie, ale zwiedzałem głównie jej wschód - część argentyńską. Tym razem wyruszyłem do części zachodniej.  Wiedziałem, że Patagonia Chilena to kiepskie drogi, labirynt wysp, rzadko odwiedzanych fiordów i bajecznych lodowców - to znacznie większe wyzwanie dla podróżnika. Do wielu ciekawych miejsc można dotrzeć tam tylko drogą wodną, nieregularnym transportem - i wcale nie byłem pewien, czy mi się to uda... Zapowiadała się zatem po raz kolejny wielka przygoda, improwizacja, przecieranie nowego szlaku.

W pierwszej części relacji opisałem Puerto Montt i wyspę Chiloe. Na południowym krańcu tej dużej wyspy - w Quellon wsiadłem na prom, by popłynąć z powrotem na kontynent, a po drodze podziwiać krajobrazy chilijskich wysp i fiordów. Prom nazywał się "Queulat". W drugiej części relacji opisałem 34-godzinny rejs na jego pokładzie do Puerto Chacabuco. Tu, po zejściu ze statku rozpoczął się lądowy etap mojej podróży: słynną szosą Carretera Austral poprowadzoną przez słabo zaludnione tereny Południowego Chile zamierzałem dotrzeć do jej samego końca - miejsca. skąd dalej na południe nie prowadzi już żadna droga... Jak zaczął się ten etap napisałem w trzeciej części, a jak się skończył w Villa O'Higgins - w części czwartej. W piątej części pokazałem jak wyglądała moja przeprawa pieszo i statkiem po górskich jeziorach do Argentyny. W części szóstej opisałem krótki pobyt w Argentynie, wędrówki górskie i wyprawę do lodowca Perito Moreno.

 

 

 

Ten rozdział mojej opowieści rozpoczyna się po powrocie na terytorium Chile - w niewielkiej granicznej osadzie Cerro Castillo, przez którą przebiega droga z miasteczka Puerto Natales do Parku Narodowego Torres del Paine. Stąd do gór jest znacznie bliżej niż z miasteczka. Na booking.com niespodziewanie wynalazłem, że jest tu niewielki hostel - Hospedaje Mate Amargo. Pokoiki są tu ciasne, ale mają miniaturowe łazienki. A w jadalni przez cały dzień można korzystać z kawy i herbaty:

     

     

W moim hospedaje za łóżko w pokoju 3-osobowym i dobre śniadanie (szynka, ser) płaciłem 20.000 CLP.

Przy zwiedzaniu Parku Narodowego Torres del Paine podstawowym problemem jest dojazd na trailhead. Samotny podróżnik, taki jak ja jest w szczególnie trudnej sytuacji. Panując podróż zakładałem, że na początek szlaku dostanę się autostopem. Ale to wcale nie musiało się sprawdzić... Miałem jednak szczęście - zupełnie przypadkowo spotkałem małą polską ekspedycję prowadzoną przez podróżnika-fotografika pana Piotra Trybalskiego. Rozpoznał mnie bez trudu. Znaliśmy się z redakcji magazynu "Podróże". W czasach, gdy ja zamieszczałem tam serię pionierskich artykułów o wykorzystaniu rodzącej się sieci internetowej dla planowania podróży on na sąsiedniej kolumnie udzielał porad o dobrym fotografowaniu. To ten pan po prawej stronie na zdjęciu poniżej.

W Cerro Castillo egzystują 3 sklepiki. Najważniejszy z nich - tuż przy przejściu granicznym to jednocześnie restauracja i punkt wymiany walut, oferujący wyjątkowo słaby kurs:

     
     

 

 

Ekspedycja pana Piotra wynajmowała 11-osobowy mikrobus, który miał ich wozić po parku i zostawiać oraz odbierać z punktów końcowych szlaku. Pan Piotr był tak miły, że sam zaproponował mi, abym do nich dołączył. Bardzo się ucieszyłem, bo dzięki temu nie musiałem stać godzinami na szosie i mogłem lepiej wykorzystać czas. Dziękuję panie Piotrze! Rano, po śniadaniu wyruszyliśmy w kierunku gór. Prawie pusta, łatana szosa początkowo prowadziła przez patagoński step:

     

     

 

Ponieważ prognoza pogody na dziś ostrzegała przed opadami szef zdecydował, że dzisiaj pojedziemy kolejno na co ciekawsze punkty widokowe parku, odkładając na jutro pieszy trekking w wysokie góry. Spotykamy pierwszego strusia nandu (zdjęcie obok).  Po 20 minutach jazdy w perspektywie naszej drogi ukazują się zębate szczyty - to główne pasmo parku Torres del Paine: 

     

     

 

 

Niewątpliwą atrakcją Parku Torres del Paine są stada guanako (guanacos) pasące się w wielu miejscach na łagodnych wzniesieniach przedgórza. Wdzięczne guanako to dzika wersja lamy. Nikt ich nie pilnuje i czują się tu jak u siebie w domu, często wkraczając na drogi. Kierowcy muszą zachowywać ostrożność:

 

 

 

 

 

 

   

Guanako (spotyka się także spolszczoną nazwę gwanako) żyje dziko tylko w Ameryce Południowej jest przodkiem udomowionej lamy i alpaki. Osiąga wagę do 75 kilogramów i wzrost do 130 cm. Samice guanako rodzą tylko jedno młode, które zaraz po narodzinach zaczyna chodzić.

     
     
   

Macierzyństwo - również w takim wydaniu - wzbudza zawsze moją sympatię, więc zawsze chętnie fotografuję takie sceny jak poniżej. Tu jednak przyszło mi fotografować przez szybę samochodu, więc kolory są nieco przekłamane. Ten maluch wciąż wygląda jednak bardzo sympatycznie:

     
     

 

Jeszcze zanim dojedziemy do bramy parku narodowego przejedziemy obok niewielkiego jeziora Laguna Amarga (zdjęcie po lewej). Zaraz za jeziorem warto skręcić w szutrową drogę w prawo, by po mniej więcej kilometrze zatrzymać się przy kaskadach Rio Paine. Warto, choć kaskady nie są wcale wysokie:

     

 

 

 

 

 

Przy kaskadach spotykam podróżujące samochodem małżeństwo z Buenos Aires. Jak przystało na Argentyńczyków spacerują z naczyńkami do zaparzania yerba mate, pociągając płyn przez bombillę. Rozmawiamy przez chwilę i szybko zostaję uznany za przyjaciela, bo dają mi pociągnąć. Wykorzystuję tę okazję dla zrobienia zdjęcia. I przy okazji przypominam sobie jak podczas mojej pierwszej wizyty w Argentynie cały autobus pociągał przez jedną bombillę, aż w końcu naczyńko przywędrowało do mnie. Musiałem się wtedy przełamać, by pociągnąć z niepłukanej rurki!

     

     

 

Zanim wjedziemy do parku trzeba zapłacić za wstęp. Dzieje się to przy bramie "Laguna Amarga" (zdjęcie obok), gdzie wysiadamy z autobusiku, ustawiamy się w kolejkę do punktu informacji, wypełniamy i podpisujemy formularz - deklarację przestrzegania przepisów,  płacimy także po 21000 pesos za możliwość przebywania w parku przez 3 kolejne dni i dostajemy bilet do którego trzeba wpisać nazwisko i numer swojego paszportu. Tu również można się zaopatrzyć w mapę parku. Czarne linie na mapce poniżej to drogi kołowe, fioletowe - to szlaki piesze.

     
     

 

 

Z "Guarderii Laguna Amarga" jechaliśmy na punkt widokowy nad Jeziorem Nordenskjol. Na mapce powyżej ten punkt - wart na pewno stopoveru - zaznaczony jest wystającym w górę "ząbkiem" pod nazwą jeziora. Widok otwiera się tu piękny, ale tego dna pogoda nie była najlepsza. Jak widzicie - na różnych poziomach snuły się chmury, a słońca nie było widać wcale:            

     

     
   

Mimo tych niesprzyjających warunków próbowałem robić zdjęcia - na ich podstawie można wyobrazić, jakiego krajobrazu można oczekiwać, gdy niebo jest błękitne i świeci słońce:

     

     

 

Nie ma tu wyznaczonych żadnych szlaków ani ustawionych barierek. Gdy przyjadę tu ponownie i pogoda będzie lepsza wejdę zapewne na tą malowniczą kopę - musi być stamtąd świetny widok na seledynowe Jezioro Nordenskjol.

 

Znaleźli się w naszej grupce tacy, którzy docenili urodę tych nisko zawieszonych chmur. Ustawili statywy, przykręcili do aparatów ciężkie rury teleobiektywów, a ja...  czekałem. Trudno, i tak powinienem się cieszyć, że byli tak mili i mnie zabrali!  Między innymi na tym polega różnica między wyprawą solo i podróżowaniem w grupie.

     
     

 

 

Gdy chmury nad szczytami na chwilę się przetarły używając wyłącznie teleobiektywu mojej kamery video mogłem zrobić zbliżenie szczytów głównego pasma. To Cuernos czyli Rogi - fenomenem tej grupy jest fakt, że górna partia góry jest tu znacznie ciemniejszego, brunatnego koloru niż zerodowana podstawa:

     

     
   

Gdy ruszyliśmy dalej przyszło nam zjechać na poziom jakiegoś większego bajora. To zdjęcie daje wyobrażenie o tym, jak wyglądają parkowe drogi już za rogatkami, gdzie pobiera się opłaty. Mimo wszystko osobowym samochodem 2WD da się tędy ostrożnie przejechać : 

     
     
   

U krańca Lago Nordenskjol na niewielkim pasku lądu rozdzielającym dwa jeziora usadowiła się mała Hosteria Pehoe. To nie tylko restauracyjka ze sklepikiem, ale także baza stateczku spacerowego, który pozwala dotrzeć bliżej Lodowca Grey - do lewego ramienia słynnego szlaku "W". Nazwa szlaku wzięła się od jego kształtu na mapie. Z Hosterii Pehoe otwiera się taki oto widok w kierunku Hotelu Explora:

     
     
   

Niedaleko za hosterią jest parking, skąd turyści maszerują do odległego zaledwie o kilkaset metrów wodospadu Salto Grande. Ten wodospad to moim zdaniem jedno z najpiękniejszych miejsc w Torres del Paine. I przy tym stosunkowo łatwo dostępne:

     

     

 

 

Poniżej wodospadu rzeka pokonuje jeszcze mniejsze kaskady, pieniąc się na odcinku kilkuset metrów, aż osiągnie Lago Pehoe: 

     

 

 

Salto Grande robi wrażenie. szczególnie biorąc pod uwagę ilość przewalającej się przez wąskie gardło wody. Nie ma tu żadnych pomostów, ani żadnych barierek zabezpieczających i można zejść na dół - do huczącego wodospadu. Ale jest to bardzo ryzykowne - mokre kamienie są bardzo śliskie!

     

 

 

 

A  

Od wodospadu można podążać dalej szlakiem w tym samym kierunku jeszcze dalej - do Mirador Cuernos. To godzina marszu bez żadnych dramatycznych podejść. Idziemy! Tym bardziej, że niebo się nieco przeciera dając nadzieję na lepsze warunki do zdjęć:

     
C    

Po godzinie jesteśmy u krańca szlaku - na punkcie widokowym, gdzie niestety nie ma żadnej infrastruktury. Można sobie przysiąść na trawie i kontemplować piękny widok. A na siusiu - to chyba za górkę...   :)

 

 

 

C

 

 

   

Mam szczęście, bo wiatr właśnie rozgania chmury, które od rana przesłaniały Cuernos - Rogi i mogę uwiecznić te szczyty w pełnej krasie:

     

     

 

 

 

Jeszcze efektowniej wyglądają one na zbliżeniu. Gdy oświetla je słońce zakończenia obu gór mają kolor ciemno-brunatny.

 

 

 

 

 

 

Potem wracamy na parking i jadąc na południe mijamy ponownie hosterię Pehoe, a następnie luksusowy Hotel Explora. Zaraz potem biegnaca wzdłuż brzegu jeziora droga wspina się na wzgórek, z którego otwiera sie jeden z najpiekniejszych widoków Parku Narodowego Terres del Paine, reprodukowany często na pocztówkach i plakatach (zdjęcie poniżej). Dla takich widoków warto pojechać nawet na koniec świata...

   

 

     
   

Podążając jeszze dalej na południe (droga już tutaj znacznie gorsza) dotarliśmy do miejsca, gdzie przy tejże drodze zaczyna się ścieżka biegnąca w górę zbocza - na Lake Toro Lookout. Pan Piort postanowił wykorzystać ostatnie godziny dziennego światła na taką właśnie wspinaczkę...

     
     

 

Ruszyłem dziarsko w górę zbocza. Ścieżka, początkowo wyraźna była coraz słabiej widoczna. Najwyraźniej była rzadko uczęszczana. Brakowało też informacji o odległości do punktu widokowego. Ściemniało się. Gdzieś w połowie zbocza, gdzie zaczynał się nieciekawy odcinek szlaku biegnący pod górę po żwirowym osypiska zdecydowałem zrobić zdjęcie (to poniżej) i zawrócić. Wysiłek wydawał mi się nieadekwatny do widoków, a ponadto potrzebowałem sił na następny poranek, na ten słynny szlak W. 

   

 

     
   

Teleobiektyw kamery pozwolił mi jeszcze przybliżyć 10 razy widoczny stad dobrze szeroki wierzchołek szczytu Almirante Nieto. Oto on: 

     

     

Na nocleg do Cerro Castillo wróciliśmy tuż przed zmrokiem. Należał mi się solidny posiłek (z przywiezionych zapasów) - nie dlatego, że miałem za sobą wyczerpujący dzień, ale dlatego, że kolejnego dnia czekała mnie solidna wspinaczka do stóp Torres - skalnych wież, od których wziął nazwę cały park narodowy.

Dzień Św. Barbary - 4 grudnia 2016 wstał ku mojej radości słoneczny. Podniecony perspektywą najciekawszego trekkingu w tej podróży już przed 8.00 stałem przy mikrobusie. A grupa... jak to grupa... W końcu jednak ruszyliśmy znaną trasą w kierunku dobrze zapamiętanych, ośnieżonych gór. Przy bramie parku ostemplowano nasze permity i kiepską szutrówką dojechaliśmy do parkingu zlokalizowanego jakiś kilometr przed hotelem "Torres". Stąd o 17.00 mikrobus miał nas zabrać w drogę powrotną. Przy parkingu jest bufet i sanitariaty. Nie czekałem na grupę... O 10.00 minąłem hotel, przechodząc obok samotnego kiosku ze słodyczami i napojami, który będzie oblężony po południu, gdy turyści będą schodzić z gór. Pierwszy odcinek szlaku był prawie płaski i doprowadzał do mostu przerzuconego nad górskim strumieniem:

     

     
   

Potem już było trudniej - ścieżka zaczęła wspinać się na górskie zbocze. To jest widok w tył - na odcinek, który już przeszedłem od mostu: 

     
     
   

Trasa zaplanowana na ten dzień prowadziła nad górskie jezioro położone u stóp słynnych wież Paine - na Mirador (punkt widokowy) Base de las Torres. Ten odcinek szlaku na mapie wyznacza prawą laskę litery W: 

     
     
   

Popatrzcie na tę ścieżkę na zdjęciu poniżej - raczej trudno ją nazwać dobrze utrzymanym szlakiem. Im wyżej wchodziłem, tym szerszy widok otwierał się za moimi plecami. Ta woda w dali, to była końcówka oglądanego poprzedniego dnia jeziora Nordenskloj. Tylko słońca wciąż brakowało w tym krajobrazie!

     

     
   

Słońce jednak wkrótce się pokazało, wiatr rozwiał mgły i nade mną ukazały się spiętrzone granitowe ściany wysokich gór. Odetchnąłem i wyciągnąłem aparat:

     

     
   

Gdy ścieżka doprowadziła mnie do wylotu górskiej doliny okazało się, że zmierzając w głąb doliny zbiega ona w dół, ku rzece i że wkrótce przyjdzie mi stracić  tak mozolnie nabraną wysokość:

     
     

 

W dół - na poziom rzeki schodzi się stosunkowo łatwo, ale ze świadomością, źe wkrótce przyjdzie znowu wspinać się na wyższy poziom... Na dnie doliny zbudowano podwójny mostek, wykorzystując wielki głaz, który dziwnym trafem zatrzymał się w połowie szerokości górskiej rzeki (zdjęcie obok).

 

A z mostu otwiera się piękny widok na pieniącą się na głazach rzekę i wyrastające po jej obu stronach szczyty. To w górę tej rzeki prowadzi dalej szlak.

 

 

 

 

 

 

 

Tuż za mostem po drugiej stronie rzeki jest jedyne na tej trasie schronisko "Refugio Chileno". Można tu przenocować, kupić posiłek, skorzystać z czystej toalety i z prysznica:

 

     

     

 

Zaopatrzenie dostarczają do schroniska karawany koni podążające turystyczną ścieżką. Na pierwszym koniu takiej karawany siedzi zawsze gaucho w fantazyjnym berecie.  Niestety wymijanie takiej karawany na wąskiej górskiej ścieżce nie zawsze jest przyjemne.

Przy schronisku przysiadłem na chwilę na skromny posiłek, umyłem się i szybko ruszyłem dalej, obawiając się, by pogoda się przypadkiem nie pogorszyła. Na razie wyglądało to nieźle i cieszyło oczy: 

     

     

 

 

Zaraz za schroniskiem szlak wrócił ponownie na lewą stronę rzeki. Zobaczyłem wysuwające się ponad stokiem górne fragmenty skalnych filarów. Czyżby to były już słynne Wieże Paine?  Popatrzcie:

     

     

 

Potem ścieżka zagłębiła się w gęsty las i nie było już żadnych widoków... 

Po prymitywnych mostkach przekraczałem malownicze boczne strumienie spływające ze zboczy na dno doliny...

 

 

 

Gdy w końcu dotarłem do małej polany mogłem sfotografować niewielką tablicę informacyjną. Wynikało z niej, że jestem kilometr od schroniska, ale tylko 35 metrów wyżej, a najtrudniejsza część szlaku jeszcze przede mną: z poziomu 530 m muszę wdrapać się na 875 m. To tylko 3 km, ale w górach kilometry do przejścia maja zupełnie inny wymiar, niż w terenie płaskim - długość trasy powinna być raczej określana w godzinach:

 

     

     

 

Z polany w kierunku marszu otwierał się widok na pokryte gęstym lasem zbocze, skalny masyw i skrawek niebieskiego nieba. To dawało nadzieję, że tam w górze świeci słońce!

No i zaczęło się... To co było dotychczas, to był spacer w porównaniu z zaczynającą się wspinaczką po usianym kamieniami stromym zboczu. Tu nikt się nie wysilił, aby ułożyć z kamieni jakąś namiastkę skalnych schodów. W zagłębieniach między kamieniami chlupała woda...

 

 

Szło nas sporo - turystów z całego świata, wszak to jeden z najsłynniejszych andyjskich szlaków! W tych miejscach, gdzie przyszło mi przepuszczać turystów schodzących w dół (to ci, co nocowali w schronisku i bardzo wcześnie wyszli na szlak) trzeba było przystanąć i cierpliwie poczekać,,,

 

 

 

Ostatni odcinek wspinaczki do Base de las Torres wiedzie w górę skalnego rumowiska. Wędrowcowi nie jest tu łatwo. Osoby o słabszej kondycji idą bardzo wolno i często odpoczywają, blokując niejednokrotnie ścieżkę.

 

 

 

 

Aby się zmotywować radzę podnieść głowę do góry - wystające ponad skalny gruz szczyty wydają się być tuż, tuż!  Popatrzcie:

 

     

     
   

Jeżeli natomiast popatrzycie w dół, to zobaczycie tę "ścianę płaczu" na której ci, co podążają za wami będą wyglądać jak wolno drepczące mrówki. Warto wtedy powiedzieć sobie: tyle już przeszedłem i teraz miałbym się cofnąć?

     
     
   

Na samej górze szlak trawersuje zbocze w prawo kierując się do wejścia do kotliny, w której leży jezioro. Nie wytrzymałem - zszedłem ze szlaku w górę, by nareszcie spojrzeć na Torres. Oto, co zobaczyłem. Lewa wieża była już do połowy przesłonięta chmurami, ale to było to, o czym marzyłem:

     
     

 

W kilkanaście minut później, dokładnie o 13.30 znalazłem się na "regulaminowym" punkcie widokowym i mogłem popatrzeć na jezioro i baszty. Lewa wieża była jeszcze bardziej zasłonięta. Ale cieszyłem się - moim zdaniem ta panorama to jeden z najpiękniejszych widoków, jaki może zobaczyć turysta w Ameryce Południowej.

 

 

 

 

Przejście od Hotelu Torres na mirador - punkt widokowy nad jeziorem zabrało mi 3,5 godziny.

 

Zmęczeni turyści odpoczywali tu wyciągnąwszy się na wielkich głazach nagrzanych przez słońce. Znalazłem wśród nich Pana Piotra, który wyprzedził mnie przy schronisku Chileno. Potem doszła jeszcze pani Bożena z Głogowa (pozdrawiam!). Reszta grupy szła znacznie wolniej.

Pokazuję tu jeszcze poziomy kadr, który rozszerza widok:

     
   

 

 

W takim miejscu trzeba się sfotografować! Dziękuję za tę pamiątkową fotkę panie Piotrze!

 

 

 

 

Po 30 minutach fotografowania i odpoczywania zacząłem schodzić w dół. W tym momencie wszystkie trzy wieże były już niemal całkowicie zasłonięte przez chmury. I tu dobra rada: wychodźcie na szlak jak najwcześniej - szanse na piękne widoki ładną pogodę będą większe.

Powrotna droga na początek szlaku zabrała mi nieco ponad 3 godziny. Słońce w tym czasie zmieniło pozycję, zaglądając do wnętrza doliny i pozwalając cieszyć się podczas schodzenia w dół całkiem nowymi pejzażami. O 16.00 minąłem Refugio Chileno...

 

 

Na zboczu za schroniskiem spotkałem dwie karawany jucznych koni, niosących zaopatrzenie do schroniska (zdjęcie obok).

 

Potem trzeba było jeszcze zejść do parkingu. Panorama (poniżej), choć ta sama co rano, była teraz bardziej kolorowa. Ale moje kolana wystawione zostały na ciężką próbę. To nie zawsze jest prawdą, że łatwiej schodzić niż wchodzić na górę!

 
     

Gdy wróciłem na parking zanosiło się na dłuuuugie czekanie na pozostałych członków grupy. A miałem przecież jeszcze tego samego wieczoru dotrzeć do Puerto Natales.. Pan Piotr poradził mi, abym skorzystał z shuttle busu, który o 19.30 jedzie stąd do bramy parku Laguna Amarga (3000 CLP), skąd wieczorem kilka autobusów zabiera zmordowanych turystów właśnie do Puerto Natales (8000). Posłuchałem. Po drodze - już nad fiordem - podziwiałem spektakularny zachód słońca:

     
     

 

Letni dzień w Patagonii był długi - gdy o 22.10 wysiadałem z autobusu w Natales było jeszcze widno. Bez trudu odnalazłem zarezerwowany przez booking.com schludny, parterowy Hostal Vaiora. Za 20 USD dostałem pokoik z TV, gazowym piecykiem i wliczonym śniadaniem. Duża łazienka była w korytarzu.

Puerto Natales ma około 20 tysięcy mieszkańców. To drugie największe po Punta Arenas miasteczko w tej części Chile. Nie leży nad otwartym oceanem, ale w głębi całego labiryntu fiordów - wciśnięte tak daleko w ląd, jak się tylko  dało  :)   Jedynie niewielkie stateczki mogą się tu przecisnąć, co ograniczyło możliwość rozbudowy portu. Na nadbrzeżnym deptaku wita przyjezdnych pomnik milodonta - prehistorycznego zwierzaka, który zamieszkiwał pobliskie jaskinie:

     

     

 

Administracyjnie Puerto Natales (czyli Port Narodzenia) jest głównym miastem Komuny Última Esperanza w Prowincji Magallanes należącej do Regionu Antartica Chilena. Gdzie ja trafiłem?!

Z łańcuchem ośnieżonych gór w tle, z błękitnym fiordem miasteczko leży w bardzo pięknej scenerii:

     

 

Wędrując wzdłuż brzegu zachwycałem się tymi czarno-białymi łabędziami...

Pierwszym Europejczykiem, który tu dotarł  w 1557 roku był  Juan Ladrillero, Hiszpański  podróżnik, szukający przesmyku prowadzącego do Cieśniny Magellana. 

Natales uzyskało prawa miejskie dopiero w 1911 roku. Żyje głównie z obsługi ruchu turystycznego, będąc bazą dla wypadów do Parku Narodowego Torres del Paine. Tu także kończy się trasa legendarnej linii promowej wytyczonej przez fiordy Patagonii poczynając od Puerto Montt.

     
     
   

Tutejsza ludność to potomkowie europejskich emigrantów. Wśród nich największą grupę stanowili Niemcy. Dziś oczywiście na ulicach Puerto Natales nie słyszy się języka niemieckiego. Rybołówstwo jest obecne, ale nie ma wielkiego znaczenia - za daleko stąd do otwartego oceanu  do rynków zbytu.

     
     
   

Najpiękniej Puerto Natales prezentuje się od strony fiordu, z długim wzgórzem Dorothea w tle (było to imię córki Eberhardta - jednego z osadników)

Najbardziej reprezentacyjny budynek na nabrzeżu, z narożną wieżyczką to hotel. Nie było go tutaj, gdy w latach osiemdziesiątych po raz pierwszy dotarłem do Puerto Natales po przekroczeniu Cieśniny Magellana na wysokości Punta Arenas. Miasto się rozrosło...

     
     

 

Zabytków znajdziecie tu niewiele. jednym z nich ten czerwony budynek przy nadbrzeżnej ulicy - to dawny skład portowy. Naprzeciw niego wybiega w wody fiordu rząd wbitych w dno pali - te resztki starego molo.

Zabudowa miasteczka jest niska. Miło było mnie - Polakowi skonstatować, że jedna z ulic nosi nazwę Ignacego Domeyki. Położył on wielkie zasługi dla tego kraju, dokonał szeregu odkryć geograficznych. Od jego nazwiska nazwano m.in. pasmo górskie.

     
     
   

Centralnym punktem miasta jest Plaza de Armas. Jego ozdobą jest niewielki, ale wyremontowany i czysty kościół katolicki. W ciągu dnia był na głucho zamknięty. Postanowiłem wybrać się na niedzielną mszę, bo właśnie następnego dnia wypadała niedziela...

     

     

 

Msza miała być o 11.00.    O 10.00 kościół był jeszcze zamknięty. Gdy przyszedłem ponownie o 10.30 drzwi były otwarte, ale wnętrze zupełnie puściutkie - popatrzcie na zdjęcie poniżej.

Wierni w niewielkiej liczbie pojawili się dopiero "za pięć dwunasta". Trudno mi było uwierzyć, że na niedzielnej mszy mieszkańcy 20-tysięcznego miasteczka wypełniają tylko ćwierć kościoła, siadając przy tym skromnie tylko w ostatnich rzędach. Padre Bernardo, gdy głosił kazanie wyszedł zza pulpitu i stał w przejściu miedzy rzędami ławek, by być bliżej nich.  Podszedłem do niego po mszy.  Serdecznie powitał Polaka i nie chciał wierzyć, że kilka lat wcześniej na Wyspie Wielkanocnej spotkałem równie samotnego jak on, ale dużo młodszego Padre Bernardo.

 

     
     
   

W Puerto Natales nie spotyka się już Indios - Indian, którzy zamieszkiwali te ziemie przed przybyciem Europejczyków. W kilku miejscach widziałem tu jednak murale przypominające Indios i pokazujące miejscową przyrodę:

     

     

 

Poza parkiem Narodowym Torres Puerto Natales ma jeszcze inne atrakcje: jedna z nich jest możliwość odbycia całodziennego rejsu do  lodowców Balmaceda i Serrano w końcu fiordu. To ta niebieska linia na mapce.  Kosztuje to jednak dość drogo: 80000 CLP, lub 60000 w wariancie bez posiłku BBQ. Znacznie bliżej (2 km) jest do Jaskini Milodona, zaznaczonej na mapce różowym kółkiem. Nie jeździ tam jednak żaden autobus. Taksówkarze żądają 20000 pesos za powrotny kurs z godzinnym czekaniem przy jaskini. Pojechałem autostopem - tą wąską, ale malowniczą drogą:

     
     

 

 

Na miejscu okazało się, że za wstęp żądają od extranjeros (cudzoziemców) aż 5000 CLP.  -Un senior Chileno por favor - rzuciłem przy kasie - i dostałem bilet za 1500. Prawda, że wyglądam na Chilijczyka?

 

Jaskinie są tu aż trzy, ale najważniejsza jest ta pierwsza - niewysoka, ale ogromna - mająca rozmiar może 100 x 200 m. To tu znaleziono kości milodona - wzdłuż ścian wyznaczona jest linkami ścieżka dla zwiedzających:

     

     
   

Sam milodon, a właściwie jego naturalnej wielkości pomnik stoi u wejścia do jaskini. Turyści chętnie wykonują sobiez nim  pamiątkowe zdjęcia. Można na nich porównać wzrost zwierzęcia ze wzrostem człowieka: 

     
     

 

Po zwiedzeniu jaskini można wsie wspiąć na punkt widokowy na górze w które jest jaskinia (600 m ścieżką) lub iść szlakiem do Średniej jaskini 800 metrów. Ta Średnia (Media) warta jest zobaczenia - odkryto w niej ponoć ślady ludzi sprzed 11 tysięcy lat. Ostatnia jaskinia - Chica (Mała) odległa od Średniej o 1200 m moim zdaniem nie jest warta marszu. Przy szosie dojazdowej zobaczycie też ciekawą skałkę nazywaną Krzesłem lub Fotelem Diabła (Silla del Diablo):

     

A    
   

Aby zniwelować złe wrażenie naprzeciwko Krzesła Diabła, po drugiej stronie szosy w spektakularnym miejscu ustawiono figurę Matki Bożej Patagonii (Nuestra Seniora de Patagonia):

     

     
   

W Natales miał być statek. Ekspedycyjny statek. Nie było go w miejskiej przystani. Dopiero po kilku kwadransach wypatrzyłem go przy małym molo w  północnej części fiordu, w odległości około 3 kilometrów od centrum Natales - ginął zupełnie w krajobrazie na tle wyniosłej góry. Miał wypłynąć następnego dnia. Ale ja jeszcze nie wiedziałem, czy mnie zabierze:

     

     
   

Założyłem jeszcze w Polsce, że popłynę tym statkiem.  Grałem va banque. Ale o tym już w następnej części mojej relacji...

     

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net 

 

To the next part of this report     - Sorry, not ready yet!  :)

  Przepraszam, kolejna część relacji nie jest jeszcze gotowa!  :)

  Przejście do ósmej części relacji  

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory