Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część XII C relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  - ZAMBIA - Luangwa -  Part twelfth "C"

 

Luangwa River from the bridge

  (ciąg dalszy)

 Jazda rozklekotanym matatu z Chipaty do Mwfuwe trwała nie 5, jak zapowiedzieli, ale 5,5 godziny. Było ciemno, 21.30, gdy wysadzili nas w środku wioski. Do campu "Flatdogs" jest tylko 2 kilometry?- chciałem się upewnić na wszelki wypadek. Tak! Masz rezerwację - to przyjadą po ciebie! Nie mam, te dwa kilometry mogę przejść pieszo! I w tym momencie czarny rozmówca popatrzył na mnie jak na szaleńca. -Ale tam po drodze są dzikie zwierzęta! Nie wolno ci iść samemu w ciemności-dołączył się do niego drugi, zagradzając mi drogę. Nie rozumiałem. Miałem zrozumieć dopiero później...

Zatelefonowali, pojawił się terenowy samochód. jazda w ciemnościach  trwała 5 minut... Flatdogs Camp ma tą niewątpliwą zaletę, że położony jest zaledwie około kilometra od głównej bramy Parku Narodowego South Luangwa. Oferuje kilka różnych opcji zakwaterowania: w bungalowie za 30 USD, w namiocie za 15, camping we własnym namiocie 5 USD od osoby. Ale dla mnie najlepszym, "the best kept secret" obozowiska były te dwie chatki - tzw. cottages. W każdym spanie dla dwóch osób z czysta pościelą i moskitierą za jedne 10 USD. Rozkręcenie wyłącznika światła pozwalało mi gotować herbatę. Jedynym problemem było 50 m do przejścia do pawilonu sanitarnego... Po 16 godzinach w drodze mogłem nareszcie wziąć prysznic, wypić kilka kubków herbaty i walnąć się na czyste wyrko!

Zanim uśpiły mnie odgłosy tropikalnej nocy usłyszałem jeszcze jakieś pochrząkiwanie wokół domku. Czyżby prawda było to, przed czym ostrzegał recepcjonista: -Uważaj wychodząc z domku w nocy, bo odwiedzają nas hipopotamy i słonie! 

Flatdogs camp mogę śmiało polecić - mają nawet mały basen. Namiary: www.flatdogscamp.com  tel. +260 6  246038 info@flatgogscamp.com 

W sąsiedztwie są oczywiście także i lodges dla zamożniejszych klientów, bardziej przystępne ceny mają podobno jeszcze tylko Wildlife Camp i Track & Trail River Camp.

Rano poznałem innych mieszkańców obozu - między innymi sforę bezczelnych małp - werwetów, w obawie przed którymi trzeba było starannie zamykać drzwi domku. 

Ale przyjechałem tu przecież oglądać nie tylko małpy. Dobrze zorganizowani gospodarze obozu oferowali trzy rodzaje safari: dzienne i nocne parkowym samochodem oraz piesze - z uzbrojonym rangerem.  Popatrzyłem na listę cen: 20 USD za każdy dzień w parku od osoby. Pierwsza zorganizowane wizyta w parku - 30 USD, następne po 25. Jedyną pociechą jest to, że jeżeli tego samego dnia wjeżdżasz do parku dwa razy - na przykład na dzienne i nocne safari to płacisz za wstęp tylko raz. Postanowiłem skorzystać z tej opcji.

Samochód przyjechał punktualnie o szóstej rano. Przy głównej bramie parku czekali umundurowani na zielono rangerzy obojga płci. Zapłaciliśmy za wstęp. Niektórzy kupili jeszcze za 10000 kwaczy odbitkę ksero z mapka parku. Potem ruszyliśmy przez most na rzece z której wyglądały oczy i uszy licznych hipopotamów.

Znawcy przedmiotu zaliczają park South Luangwa do największych sanktuariów dzikiej zwierzyny na świecie. Występuje w nim 60 gatunków zwierząt i ponad 400 gatunków ptaków. Ja ze swojej strony dodam, że park jest mimo wszystko stosunkowo łatwo osiągalny dla indywidualnych turystów, ma infrastrukturę noclegową tuż przy parkowej bramie i to nie tylko drogie lodges, ale i campy dla niskobudżetowych trampów.  

Przez park poprowadzono sieć dobrze oznakowanych szutrowych dróg. Sprawia to, że można go także zwiedzać własnym samochodem (płacąc za pojazd 5 USD w dzień i 20 w nocy)

Oczywiście kiedy jedzie się z przewodnikiem jest większe prawdopodobieństwo spotkania ciekawych zwierząt - bo przewodnicy znają ich ulubione miejsca.  

W South Luangwa najliczniej występują antylopy impale (na zdjęciu obok).  A z wielkiej afrykańskiej piątki brak tu tylko nosorożców, które wytrzebili kłusownicy.

Jadąc przez park warto czasem popatrzeć także w górę - nie tylko na ptactwo ale i na przykład na korony kiełbasianych drzew z których zwieszają się owoce do złudzenia przypominające wędliny. Gdyby jeszcze poprawić trochę ten kolor...

 

Pawiany żyją w dużych rodzinach, w których rządzi dominujący samiec.
Największe wrażenie ze względu na swoja dużą liczebność i rozmiary robią słonie. W South Luangwa żyje podobno około dwóch tysięcy słoni zorganizowanych społecznie w 70 rodzinach. Słonie są bardzo opiekuńcze w stosunku do swoich "maleństw". Ten młody samiec potraktował nas jako intruzów więc groźnie wachluje wielkimi uszami i udaje gotowość do szarży.

Dla ochłody słonie lubią taplać się w błocie, bo podobno glina pozostająca potem przez czas jakiś na skórze chroni ją przed gorącymi promieniami słońca. Ale ten czarny chyba nie tylko dlatego jest taki ciemny, że zażywał błotnych kąpieli. Słonie widać też miewają różne karnacje...

Zawsze podziwiałem te twarzowe pasy wymalowane przez naturę...

To zdjęcie pokazuję jako artystyczną ciekawostkę - przykład, że zainteresowanie oglądającego można przyciągnąć nie tylko fotografując zwierzęta "en face" lub z profilu...  
 Więcej o tym parku znajdziecie tutaj:   http://www.zambiatourism.com/travel/nationalparks/sluangwa.htm

 

W parku żyje ponad czterysta gatunków ptaków. Niestety, aby im się dokładnie przyjrzeć potrzebna jest dobra lornetka.  Najbardziej ucieszyły mnie bociany z żółtymi dziobami. Wielkie marabuty też były, ale one nigdy  nie wzbudzały mojej sympatii...

Park niemal w całości zlokalizowany jest po zachodniej stronie szeroko rozlanej rzeki Luangwa. Założony w 1972 roku ma powierzchnię ponad 9 tysięcy kilometrów kwadratowych. Rzeka stanowi naturalną barierę, niemożliwą do sforsowania dla wielu zwierząt. Tylko słonie i hipopotamy niewiele sobie z niej robią. Podobnie statystycznie na każdy kilometr rzeki przypada tu 50 hipopotamów...
A tak wygląda "walking safari " za 30 USD. Na pewno pozwala lepiej przyjrzeć się roślinom. Bo zwierzęta nie pozwalają podejść do siebie zbyt blisko najwyraźniej bardziej bojąc się grupy piechurów niż samochodu... Uważam że to nieopłacalna impreza. Chyba, że ktoś ma 30 dolarów do wydania i nie wie co z nimi zrobić...

Warthog czyli po polsku guziec - afrykańskie wydanie naszego dzika...
W bajorach całkowicie zarośniętych jakąś "cabbage" pławią się hipopotamy. ta kapusta to podobno ich przysmak. W ciągu dnia niezwykle rzadko wychodzą z wody bojąc się wysuszenia na słońcu swojej delikatnej skóry...

Z reguły ponad wodę wystają tylko oczy i uszy tego wielkiego zwierzęcia. Bardzo rzadko udaje się sfotografować hipopotama w całej okazałości.

 Te niepozorne "krówki" to wbrew pozorom jedne z najgroźniejszych afrykańskich zwierząt. Dlaczego? - Bo są głupie!- opowiadał przewodnik. Bawoły afrykańskie atakują nieoczekiwanie i w zaślepieniu - nie bacząc na zagrożenie dla nich samych, które może powstać w wyniku takiego ataku.

Te rosłe zwierzęta nazywają się po angielsku waterbuck i podobne są trochę do antylopy kudu. Kudu jest jednak bardziej płochliwe i stroni od szlaków uczęszczanych przez ludzi - widziałem je tylko z dużej odległości.
Samiec waterbucka ma piękne poroże. A zwierzęta tego gatunku laicy rozpoznają po charakterystycznej "poduszce" wymalowanej przez naturę na ich zadzie.

W mokradłach Luangwy spotkać można krokodyle. To między innymi dlatego w campach buduje się dla turystów baseny. Z innych groźnych zwierząt są ty lwy i lamparty, ale aby na nie trafić trzeba mieć po prostu szczęście. Nam go zabrakło...
Nie jestem pewien, czy to samczyk impali, czy może innej, podobnej  antylopy puku występującej w tym parku.

Na lunch wróciliśmy do campu. Z nieba lał się żar, restauracja serwowała dania po 7- 8 USD i piwo po 1,5... Z przyjemnością popływałem w basenie i zapisałem się na drugi - nocny wyjazd do parku. Po raz pierwszy w życiu miałem oglądać zwierzaki w świetle reflektorów... Miałem nadzieje na spotkanie z lwami i lampartami, które po zmroku wychodzą na polowanie...

Przez kilka kolejnych godzin krążyliśmy po drogach i wertepach zamiatając silnym reflektorem zarośla. Jedynymi zdobyczami było kilka hien i stadko żyraf. Raz jeszcze okazało się, że do zwierzyny trzeba mieć szczęście. Życzę wam go gdy traficie do Luangwy!

Wracając do obozowiska zastaliśmy na drodze ponad dwadzieścia słoni zmierzających do rzeki. Nie przejmowały się światłami reflektorów - musieliśmy cierpliwie odczekać aż łamiąc z trzaskiem krzaki pomaszerują w swoja stronę. A co by było gdybym spotkał je poprzedniego wieczoru maszerując samotnie do campu? Zrozumiałem, że obawy Murzynów były uzasadnione...

Po powrocie do obozowiska okazało się, że wyjechać z parku jest jeszcze trudniej niż do niego przyjechać. Za zbiorową taksówkę do Chipaty chcieli aż 500 tysięcy kwaczy. A ja nie miałem z kim podzielić tego kosztu...

Pomógł przypadek. Spotkani przypadkiem w barze campu sympatyczni Szwajcarzy podróżowali przez Afrykę własnym samochodem. Jechali dalej tak jak ja do Malawi. Zaprosili mnie do towarzystwa. To było wybawienie w mojej kolejnej trudnej sytuacji...

O szóstej rano byłem gotowy wraz z moim zakurzonym plecakiem. Gdy mijaliśmy recepcję campu spotkaliśmy wchodzącą na drogę całą rodzinę słoni wraz z młodymi. Zatrzymały się, podniosły groźnie trąby i zaryczały na pożegnanie... Tego jeszcze nigdy nie było! - pomyślałem. To było niezapomniane pożegnanie z Luangwą.

To właśnie Andrea i Richard - moi dobroczyńcy. Nie chcieli ode mnie nawet na paliwo. Gdy na tej szutrowej drodze złapaliśmy gumę solidarnie pomagałem ją wymienić.  Mam nadzieję, że miło wspominają mnie i moje opowieści o świecie, które urozmaicały wielogodzinną wspólną  jazdę. Thanks a lot dear Friends!

Kilka razy przystawaliśmy po drodze w małych wioskach. I widziałem, jaki dystans do miejscowych stwarza podróżowanie takim samochodem. Byłem na czas jakiś jednym z tych bogatych, których owszem należy szanować bo mają pieniądze; dużo pieniędzy i mogą płacić za banany czy arbuza dwa-trzy razy tyle co miejscowi.  I widziałem, że moi sympatyczni towarzysze nie mieli odwagi wejść miedzy te domy, by zrobić jakieś ciekawe zdjęcie. Co innego gdy był z nimi jakiś lokalny przewodnik...

W Chipata znowu znaleźliśmy się na porządnej, asfaltowej szosie prowadzącej w kierunku granicy.  Wszyscy odetchnęliśmy. Wymieniliśmy u cinkciarza pozostałe kwacze zambijskie na kwacze malawijskie (dawali jedną malawijską za 45 tutejszych) i pędziliśmy radośnie na wschód...

  Ani ja, ani moi sympatyczni Szwajcarzy nie wiedzieliśmy  jaka niemiła niespodzianka czeka nas na granicy Malawi...

 

  >>>>>Przejście do kolejnej części relacji  - do Malawi 

<<<- do poprzednich  części "Transafricany"

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory