Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część XVB relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  - SOUTH  AFRICA - CAPE - Part fifteen "B"

 

  (ciąg dalszy)

 Kapsztad  (Cape Town)  jest jednym z najpiękniej położonych miast świata. Jego urodę można jednak w pełni docenić dopiero przy słonecznej pogodzie. Mnie niestety pogoda nie sprzyjała. Dopiero po południu niebo się trochę przetarło. Ruszyłem przypomnieć sobie znane sprzed lat widoki i sprawdzić, co się zmieniło. Warto może podkreślić, że Cape Town jest dla cudzoziemca znacznie bezpieczniejsze od cieszącego się złą sławą Johannesburga.

Panorama miasta z dolnej stacji kolejki na Table Mountain prezentowała się znacznie lepiej.

A mury fortu i skrawki błękitnego nieba przeglądały się w szerokiej fosie...
Turystycznym centrum Kapsztadu jest Victoria & Alfred Waterfront - zespół starych nabrzeży i magazynów portowych przerobionych na sklepu i restauracje.

Sercem tego centrum jest stara portowa wieża zegarowa przy której fotografują się turyści .  

A tak wyglądają dziś wnętrza hal. W kompleksie jest nawet morskie akwarium, gdzie można popływać (za słoną opłatą) w towarzystwie niegroźnych rekinów...

Rano kolejnego dnia podziwiałem panoramę Lions Head...

Postanowiłem pojechać na przylądek. Wiele agencji turystycznych oferuje tu wycieczki na Cape Point po 400 randów.  Ale za 170 randów można już wynająć samochód na cały dzień. To było dla mnie lepsze rozwiązanie, bo wieczorem przed samym lotem do Europy mogłem oddać samochód na lotnisku oszczędzając na dość drogim transferze miasto-lotnisko.  Wrzuciłem plecak do bagażnika corsy i ruszyłem lewą stroną drogi wzdłuż malowniczego atlantyckiego wybrzeża, przez piękne zatoki Camps, Hout, Flora.

 

Wreszcie w dali zamajaczyła słynna, zwieszona nad urwiskiem Chapmans Peak Drive - tu niestety pobierają w bramce 20 randów opłaty drogowej...
Ale warto zainwestować te pieniądze, bo trasa jest niezwykle efektowna i widokowa.

Na wyciętej w skale półce wolno zatrzymać się tylko w jednym miejscu, ale ruch był mały - i ryzykując stawałem jeszcze kila razy, by zrobić dla was te zdjęcia...

Dalej wybrzeże nie było już tak strome. W Kommetije w dole zbudowano ładna latarnie morską przed którą piętrzą się wysokie fale Atlantyku...

No i wreszcie - jest! Na dole parking ze sklepikami. Dalej - do widocznej latarni morskiej na Cape Point można wspinać się wygodnymi schodkami lub wjechać kolejką terenową...  
 

To tłumnie uczęszczane przez turystów miejsce: latarnia morska na Cape Point nie jest ani duża ani ładna...

...ale otwiera się spod niej widok na ładne skały przylądka Cape Point na których rozbijają się fale. Ale to wcale nie jest Przylądek Dobrej Nadziei. Ten znajduje się kilkaset metrów na zachód, oddzielony od Cape Point niewielką zatoczką z pustą plażą.
Po stronie Atlantyku jest ustawiona tablica przy której chętnie fotografują się turyści. Stąd kiepska ścieżka prowadzi na skały przylądka......

Na tym zdjęciu dobrze widać w tle Przylądek Dobrej Nadziei i zatoczkę oddzielającą oba przylądki.  Więc to było to miejsce, do którego przez pustynie, dżungle i wielkie jeziora zmierzałem z dalekiego Gibraltaru.  Przygodny turysta zrobił mi zdjęcie z mapką podróży, którą oglądacie na tej stronie...  Nie bardzo chciał wierzyć... -Overland from the top of Africa?
Niespodzianką przy drodze do przylądka Dobrej Nadziei są rodziny agresywnych pawianów, żebrzących o pożywienie... Nie wiem jak wytrzymują na tym silnym, czasem lodowatym wietrze...

Była dopiero godzina 14.00 a ja miałem samochód wypożyczony do wieczora. Pokusa była zbyt silna - już podczas poprzedniego pobytu w Cape myślałem o Przylądku Igielnym.  Wtedy  nie udało mi się tam dojechać - bo to aż 200 kilometrów w każdą stronę. Ale teraz... Decyzja została podjęta bardzo szybko.  Ruszyłem tą malowniczą drogą  w kierunku miasteczka Simonstown.

Simonstown to ładne miasteczko z czystą plażą,  można tu dojechać bez własnego środka lokomocji - podmiejskim pociągiem z Kapsztadu.

Im dalej przemieszczałem się na wschód, tym pogoda stawała się lepsza...

Szosa przecinała ogrodzone murzyńskie shantytowns. Słońce było już nisko gdy dotarłem do Struisbai - malowniczej rybackiej wioski z przykładami starej prowincjonalnej architektury...  Zdążę przed zachodem słońca na przylądek czy nie?...
Zdążyłem!  Najpierw była piękna latarnia morska z 1848 roku...

 

...a za nią kamieniste wybrzeże. Krajobraz Cape Agulhas - Przylądka Igielnego nie jest tak dramatyczny jak na Przylądku Dobrej Nadziei - jest tu niemal płasko... I pewnie również dlatego przybywa tu tak mało turystów.
 

taki oto skromny pomnik pokazuje miejsce łączenia się dwóch oceanów: Atlantyckiego i Indyjskiego.

W ten mały monument wbudowana jest pamiątkowa tablica w języku afrykanerskim i angielskim informująca, że jesteśmy na najbardziej wysuniętym na południe punkcie kontynentu afrykańskiego.

 

Słońce zapadało za horyzont, pora była wracać do Cape Town na lotnisko. Po drodze musiałem uzupełnić paliwo do pełnego baku. Automat nie chciał zaakceptować mojej karty płatniczej (warto na taką okoliczność mieć drugą kartę - z innego banku). Na lotnisku oddałem samochód. Samolot KLM odleciał o czasie. Następnego dnia po południu po prawie czterech miesiącach byłem znów w Gdańsku...

 

 

 

 
I to już koniec opowieści o mojej Afrykańskiej Odysei. Mam nadzieję, wskazówki zawarte na kolejnych stronach tego sprawozdania z podróży pomogą innym podróżnikom zaplanować ich wyprawy na Czarny Kontynent. Afryka jest dla eksploratorów wędrujących z plecakiem  najtrudniejszym kontynentem do podróżowania, stawia przed samotnym podróżnikiem największe wyzwania. Oby moje doświadczenia pozwoliły wam uniknąć błędów i szczęśliwie wrócić do domów - z bagażem pełnym pozytywnych wrażeń!   A ja...  ja też zapewne też jeszcze kiedyś wrócę na ten fascynujący kontynent...

Wojtek Dąbrowski

<<<- do poprzednich  części "Transafricany"

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory